Rozdział dwudziesty pierwszy
Następnego dnia Pansy nie spotyka w pracy Harry'ego, co nie zmienia faktu, że cały czas siedzi jak na szpilkach. Wysila się na uprzejme uśmiechy i small talki, ale najchętniej wyszłaby z biura i zasnęła na wieki, zanim świat się nie uspokoi. Nie cierpi tego uczucia jak przed wizytą u uzdrowiciela, a właśnie tak się czuje za każdym razem, kiedy ma odwiedzić swoją matkę. I najgorsze jest to, że sama zainicjowała to spotkanie.
Powinnam nie móc podejmować żadnych decyzji w czasie okresu, myśli z głową wspartą na dłoni, gdy przegląda tabele pełne liczb. Zrobiło jej się jakoś żal Saoirse — w dodatku dość długo jej nie widziała, co zawsze wzmaga wyrzuty sumienia. Próbuje sobie tłumaczyć, że to tylko godzina, a potem znów poczuje ulgę przez jakiś miesiąc lub nawet więcej, jednak świadomość o swoim wkładzie w to zdarzenie jest dobijająca.
Wzdycha ciężko i przewraca arkusz na drugą, gdy wnet słyszy pukanie w okno. Odzwyczaiła się od sów, więc wzdryga się mimowolnie, a potem wstaje i odbiera list. Ze zmarszczonymi brwiami odwija wstążkę i prostuje rulonik.
Mam nadzieję, że spędzasz całkiem miły dzień, Pansy. Co uważasz o kolacji, która jeszcze bardziej by go poprawiła?
Regulus.
Jak za dotknięciem różdżki jej czoło wygładza się i natychmiast sięga po pióro, by pod spodem napisać:
Niestety — pełny grafik.
Przechyla głowę, a po chwili wahania dopisuje:
Co powiesz na kolację w weekend?
Rumieni się, kiedy podaje sowie list, ale nie potrafi powstrzymać się przed myślą, że dobrze zrobiła.
I że zrobi to jeszcze wiele razy.
Pansy zapomniała, jak bardzo nie lubi teleportacji, jednak dopiero wtedy, kiedy rzeczywiście z niej skorzystała. Nie planowała tego, ale gdy po rozmowie ze współpracownikami usłyszała:
— A ty nie wracasz do domu, Pansy? — i zobaczyła, jak wszyscy inni się teleportują, przełknęła ślinę, bąknęła coś pod nosem, aby po chwili zrobić coś, czego nie cierpi. Logiczne.
Nawet teraz lekko kręci jej się w głowie, gdy zaniedbanym chodnikiem idzie w kierunku drzwi rodzinnej rezydencji i przeklina swoją uległość. Nie poznaje samej siebie i jest tym poważnie zaniepokojona — a powodów do niepokoju będzie jeszcze więcej.
Nie potrafi nie krzywić się na widok domu, który wygląda jak opuszczony. Nawet krzewy uschły, okna są odrapane, a rzeźby w ogrodzie zmieniają barwę na zieloną. Jak źle musi być z matką, że nie dba o rzeczy, będące niegdyś jej ukochanymi elementami codziennego życia? Pansy nadal pamięta, jak Saoirse kręciła się po pokojach i alejkach, szukając skaz, które mogłaby zaraz poprawić i dopieszczając z pozoru niezauważalne detale.
Jak zwykle nawet nie musi sięgać za klamkę. Matka otwiera przed nią drzwi, uśmiechając się słabo. Wyciąga ramiona, by objąć córkę i Pansy pozwala na to, ale nie odwzajemnia uścisku.
— Cieszę się, że przyszłaś. Przygotowałam obiad.
— Chyba skrzaty przygotowały — wypala śmiało Pansy i w tej chwili całą sobą popiera kampanię Hermiony Granger, choć wcześniej miała mieszane uczucia, kiedy dostała ulotki traktujące o emancypacji skrzatów.
Saorise nie odpowiada, próbując utrzymać na ustach uśmiech. Prowadzi córkę do jadalni i wskazuje jej jedno krzeseł, sama siadając naprzeciw.
— Słyszałam, że masz nową pracę. Gratuluję — mówi, machinalnie gładząc opuszkami palców nóżkę szklanki z wodą.
— Ja... hm... dziękuję — mruczy pod nosem w odpowiedzi, zdumiona ciepłem w głosie matki. Podchodzi do tego jednak podejrzliwie.
— Dobrze, że ci się powodzi — przerywa na chwilę, aby po chwili ciszy znów podjąć temat. — Pomyślałam... może byśmy tak... poszły do teatru kiedyś wieczorem?
Pansy mruży oczy, odkładając widelec.
— Mam ostatnio dość napięty grafik.
— Och, to znaczy... świetnie. To dobrze, że masz znajomych. — Ponownie milknie. — Znalazłam ostatnio tę miniaturową karuzelę z dzieciństwa, na pewno pamiętasz, uwielbiałaś się nią bawić. Może gdybyśmy zaniosły ją do kogoś...
— Po co mi jakaś stara zabawka?
Kolejny moment ciszy. A potem znów:
— Może gdyby...
— Może gdyby co? Czemu nagle jesteś taka miła? — prycha Pansy, poirytowana i zdziwiona całą sytuacją. — Teraz ci się zebrało na więź z własną córką? Teraz? Świetnie, ale ja już nie mam na to czasu. — Z dziwną złością zrywa serwetkę z kolan i gwałtownie wstaje.
Saoirse wydaje się przestraszona, a zarazem zrezygnowana. Wbija wzrok w nietknięty posiłek, gnąc w dłoniach skrawek spódnicy.
— Mów coś! — warczy jej córka, stojąc z zaplecionymi rękoma na piersiach i zmarszczonymi brwiami. — Zawsze miałaś tyle do powiedzenia. Źle wyglądasz, Pansy. Cóż za maniery, Pansy. Wstyd mi za ciebie, Pansy. Wolałabym mieć inną córkę, Pansy. Tak, to wszystko to są twoje słowa! — Nie próbuje się już hamować i może dlatego nie zauważa, jak blada, słaba oraz zmęczona jest jej matka.
— Pomyślałam... To ty chciałaś się spotkać i...
— Wiesz co? — przerywa jej Pansy z falującą piersią i ogniem w oczach. — Dawaj mi ten testament. Jak chcesz inną córkę, to cię pozbędę choć tego kłopotu.
— Przecież nie o to chodziło, kochanie...
— Mam już dość — podnosi głos i uchyla usta, by coś dodać, ale porzuca ten zamiar. Wybiega z jadalni i jak niesiona sztormem rusza w kierunku gabinetu, gdzie matka trzyma wszystkie dokumenty.
Nawet nie odwraca głowy, gdy słyszy słabe, pozbawione energii stukanie butów Saoirse o podłogę. Wpada do pomieszczenia i nie namyślając się długo, zaczyna przetrzebiać biurko, jak w transie przeglądając papiery. Odrzuca kolejne kartki, nie zważając, gdzie lądują. Ignoruje błagalne wołanie matki, wściekłość jest silniejsza, nieopanowana, szaleńcza. Zatrzymuje się dopiero na kremowej teczce. Saorise dobiega, próbując ją wyrwać, ale jej ręce są zbyt wątłe. Pansy stanowczym ruchem rozplątuje wstążkę, a potem przebiega wzrokiem po pierwszej stronie.
Po chwili przed oczami wiruje jej tylko jedno słowo — nowotwór.
— Dlaczego mnie o tym nie zawiadomiłaś? — szepce Pansy, siedząc z matką na balkonie i patrząc na gasnący dzień. Drży z zimna, ale nie chce wrócić do środka. Chłód jest otrzeźwiający.
— Nie chciałam cię martwić — odpowiada Saoirse, z melancholią wpatrując się w zaniedbany ogród.
— Konsultowałaś się już w sprawie leczenia?
— Mhm. Chemia. Nie ma jeszcze innych sposób, nawet w czarodziejskim świecie.
Pansy kiwa głową i przyciąga do siebie wątłe ciało matki. Nie mówią już nic więcej. Słowa są zbyt ciężkie. Wydają się kamieniami, których wór trzeba nieść na plecach, a każdy krok to nowy ciężar. Mimo to Pansy myśli i to wystarczy, by poczuć na ramionach ich wagę. Musi zaplanować tyle rzeczy, nad tyloma się zastanowić, tyle przeanalizować. Nie chce tego. Najchętniej zwinęłaby się w łóżku i płakała tak długo, aż wyzbyłaby się wszystkich uczuć, aż ktoś inny zająłby się tym.
Gdy po czasie, którego nawet nie mierzyły, wstają, obie mają zaschnięte gardła, mokre policzki i obolałe mięśnie.
— Przyjdę jutro — mówi cicho Pansy, a jej matka odpowiada tylko uściskiem. Najmocniejszym, jakiego kiedykolwiek doświadczyły.
Po raz pierwszy nie muszą nic mówić, by rozumieć każde drżenie powieki, każdy grymas, każde westchnienie.
Nawet nie dba o pozory, gdy teleportuje się wprost przed kamienicą, w której mieszka. Ląduje wprost na starej gazecie i pewnie gdyby nie zdjęcie, zdeptałaby ją i pobiegła wprost do mieszkania. Na fotografii znajduje się Regulus Black. Kuca, by przyjrzeć się nagłówkowi. No tak, gazeta sprzed kilku miesięcy. Nie miała jak o tym wiedzieć. O jego powrocie.
Porzuca gazetę i chowając twarz w ramionach, niemalże biegnie przez klatkę schodową, by jak najszybciej zamknąć się w bezpiecznej sypialni i uwolnić choć na moment wszystko, co gorzkie.
Zauważywszy cień obok drzwi mieszkania, z początku go ignoruje. Nie ma sił na dociekanie i rozmowę. Wbija wzrok wprost w klamkę, a gdy słyszy swoje imię, nie odwraca się.
— To nie jest dobry moment, Harry. Proszę cię, idź stąd.
— Nie, poczekaj, Pansy, ja chciałem tylko...
— Idź stąd.
— Daj mi chwilę, jedną chwilę, a...
— Błagam cię, idź stąd. Błagam.
Ostatnie słowa Pansy mieszają się z dławiącym szlochem. Pospiesznie otwiera drzwi i wślizguje się do mieszkania, by potem od razu zaryglować wszystkie zamki. Chowając twarz w dłoniach, osuwa się na posadzkę. Nawet nie próbuje powstrzymać łkania, które sprawia, że cała drży.
Nie ma sensu uciekać przed smutkiem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top