Rozdział dwudziesty czwarty
— Nie chcę nawet o tym słyszeć, Pansy — mówi Saorise Parkinson ze stanowczością, która nie pasuje do jej filigranowej sylwetki. Rzuca córce surowe spojrzenie i powraca do haftowania.
Pansy zirytowana wydyma usta i odstawia filiżankę na stolik. Wpatruje się przez chwilę w robótkę, a potem znów zagaja:
— Tak będzie po prostu łatwiej, jeśli wprowadzę się do ciebie. W końcu to mój rodzinny dom! Chyba nie zabronisz własnej córce wrócić do domu, w którym się wychowała.
— Nie o to chodzi i dobrze o tym wiesz. — Saoirse marszczy brwi, unosząc wzrok znad nici. — Masz własne mieszkanie i własne życie, a ze mną nie jest tak źle, bym nie mogła podnieść się rano i wypić herbatę.
— Na Merlina, i tak chciałam się stamtąd wyprowadzić. Więcej teraz zarabiam, zaoszczędzę trochę i nie będę marnować pieniędzy na czynsz.
— Nie — brzmi odpowiedź jej matki. Kobieta zaciska usta w wąską kreskę i za pomocą różdżki przywołuje błękitną szpulkę ze schowka.
Pansy wzdycha ciężko i ukradkiem wywraca oczami. I tak zdoła ją przekonać — prędzej czy później. Ma już dość widoku odrapanych ścian i zakurzonych mebli, a wprowadzając się, mogłaby spokojnie sama się tym zająć. Zaczyna rozważać wszystkie dostępne możliwości, kiedy matka znów zabiera głos:
— Słyszałam, że ostatnio spędzasz trochę czasu z Blackiem.
— Która z tych starych bab rozpuszcza takie wieści?
— Pansy! — syczy Saorise. — Trochę szacunku. I uprzedzając twoją kolejną uprzejmą wypowiedź, nie mam nic przeciwko.
— Ale inni mają.
Na moment zapada pomiędzy nimi cisza. Pansy upija łyk herbaty i chwyta za ciasteczko.
— Po prostu... nie zrozum mnie źle, ale niektórym przeszkadza różnica wieku. To w końcu prawie dwadzieścia lat.
— Mi nie przeszkadza. I to nic poważnego.
Saorise patrzy na nią przez chwilę, a potem wraca do haftowania.
Pansy kolejny raz wywraca oczami.
Stojąc w hallu Ministerstwa Magii, nie spodziewa się, że Teodor wbiegnie wprost w nią, z szaleńczą miną i szaleńczym tempem. Na początku w ogóle go nie zauważa — rozgląda się wokół, podziwiając misterny wystrój. Otrzeźwia się dopiero, gdy niemal upada na posadzkę.
— Na Merlina, Teodor!
— Nie zamierzam postawić nogi w tym miejscu ani minuty dłużej — warczy i niespodziewanie rusza, przez co Pansy musi za nim biec.
Nie odzywa się do niej, gdy wychodzą z Ministerstwa i Parkinson stara się powstrzymać od zadawania pytań, ale na ulicy nie wytrzymuje.
— Co się stało?
Teodor bez słowa sięga do kieszeni płaszcza i rzuca w jej stronę zmiętą gazetą. Pansy marszczy brwi, łapiąc ją, a potem szybko kartkuje. Prorok Codzienny. Jakiś wywiad. Drobna reklama kociołków. Zdjęcie grupy uśmiechniętych uzdrowicieli.
— Tu nic n—
— Czytaj dalej.
I wtedy widzi to. MALFOY NOWYM RZECZNIKIEM DEPARTAMENTU PRZESTRZEGANIA PRAWA CZARODZIEJÓW, krzyczy nagłówek, pod którym widnieje zdjęcie Dracona, wychodzącego z Astorią z Ministerstwa. Oboje wyglądają dumnie i podążają z gracją, której Pansy zawsze zazdrościła siostrom Greengrass. Przebiega jej przez myśl, że przypominają królewską parę, ale szybko zawstydza się tym stwierdzeniem i podnosi wzrok na Teodora.
— Cały czas walczę, by wyrwać się z tej nory, żyły sobie wypruwam, a i tak to się nie liczy. Marzę o awansie, bo, na litość Morgany, nikogo nie obchodzi Zarząd Nadzoru Miotlarskiego, a ten dupek przychodzi sobie ot tak i od razu dostaje posadę — przekrzykuje ruch uliczny, wymachując rękoma i targując już potargane włosy. — Jestem pewien, że ona zaraz też dostanie awans. Albo w ogóle zrezygnuje z pracy, bo przecież on jest tak bogaty, by kupić sobie nawet stołek w Ministerstwie.
Pansy rozgląda się zaniepokojona, a potem bierze go pod ramię i najszybciej jak się da, prowadzi do własnego mieszkania.
W domu daje mu szklankę zimnej wody i sadza go na jedynym fotelu w jej sypialni. Nie sądziła, że ta wiadomość poruszy go tak bardzo. Rzuca w jego stronę troskliwe spojrzenie, poklepuje po ramieniu i wspina się na parapet tak, by nie czuł presji jej wzroku.
— To niesprawiedliwie. Po prostu niesprawiedliwe. Dlaczego to ja muszę cierpieć, kiedy on wygrywa jakieś cholerne losy na loterii? Czy ja jestem złym człowiekiem, Pansy?
— Nie, nie jesteś.
— Mam ją na wyciągnięcie ręki, a ona wciąż się oddala. Jest miła i uprzejma, ale jest taka dla każdego. Tylko na niego patrzy z czułością, której ja nigdy nie zaznam. Nie potrafię nie wspominać chwil, gdy przez przypadek się dotknęliśmy albo tańczyła ze mną na jednej z imprez. Miałem wtedy ten cień nadziei i nadal go mam.
Pansy nie wytrzymuje. Zeskakuje z parapetu i opiera się o ścianę, wykrzywiając twarz w grymasie.
— Teodor, rozumiem cię, ale musisz przejrzeć na oczy — zaczyna mówić, próbując nie brzmieć, jakby się bała. Za wszelką cenę stara się utrzymać łagodny ton. — Porzuć nadzieję. Porzuć ją, bo to ona skazuje cię na to, co teraz czujesz. Astoria go kocha. Szczerze. Wątpię, czy jest coś, co mogłoby to zmienić.
— Myślałem, że mnie rozumiesz — odpowiada Nott. Wydaje się zezłoszczony. Gwałtownie wstaje i zaczyna bezcelowo chodzić po pokoju. — Żałuję, że ci to w ogóle powiedziałem — warczy i stawia szklankę na stoliku, aby potem jak najszybciej skierować się do wyjścia z sypialni Pansy.
Parkinson zachodzi mu drogę i opiera dłonie na jego torsie, jakby to wystarczyło, by go zatrzymać.
— Kocham ją, Pansy. Nie możesz mi odebrać tej miłości.
— Nie, nie mogę — szepcze, próbując zetknąć swoje spojrzenie z jego. — Ale to cię niszczy. Sprawia mi ból patrzenie, jak z każdym dniem rozpadasz się i załamujesz. Z każdym dniem coraz bardziej.
— Nikt nie każe ci patrzeć. — Odwraca wzrok i chwiejnie rusza po płaszcz.
Nie biegnie za nim. Wpatruje się, jak odchodzi i zamyka mocno oczy, usłyszawszy, że wyszedł.
Ma wrażenie, że żyje jako tako w pracy tylko dzięki papierosom i kawie. Chciałaby wrócić już do domu, ale czuje, że to nie byłby dobry pomysł. Oszalałaby w pustym mieszkaniu. Dlatego bierze kolejny łyk kawy i przedziera się przez kolejne teczki, robiąc przerwy tylko na poprawienie szminki. (Odzwyczaiła się od malowania całej twarzy, ale pomadka to coś tak znajomego i bezpiecznego, że nie mogła się oprzeć).
— Proszę! — woła, usłyszawszy pukanie do drzwi. Nawet nie unosi wzroku, skupiając się na ostatniej kolumnie tabeli.
— Pansy...
Jej dłoń zastyga i w ostatniej chwili łapie wyswobodzone pióro. Wyprostowuje się.
— Dla pana panno Parkinson — mówi cierpko, mierząc go nieprzychylnym spojrzeniem. — Panie Potter.
— Mhm... szef mnie przysłał z dokumentami, nie za bardzo wiem, o co chodzi—
— Ale ja wiem — przerywa mu szorstko i wyciąga dłoń po teczkę.
Harry przygryza dolną wargę i podaje jej papiery, a potem siada na brzegu krzesełka stojącego przed biurkiem Pansy.
Cisza pomiędzy nimi jest wyjątkowo ciężka. Wzrok Potter co chwilę wędruje ku Parkinson, ale ona udaje, jakby tego nie dostrzegała. Skupia się na zawartości teczki, chociaż z trudem maskuje drżenie rąk.
W środku pustoszy ją sztorm. Jednocześnie jest tak bardzo zagniewana i zraniona, jak i stęskniona. Pragnęłaby podbiec do niego, wtulić się w ramiona, błagać o przebaczenie.
Masz swoją godność, powtarza sobie bezustannie, blednąc na zapach jego wody kolońskiej i przygryzając dolną wargę na znajomy rytm jego oddechu. Zapewne wygląda żałośnie z tym banalnym chłodnym wyrazem oczu oraz wygiętymi kpiąco ustami, ale nie potrafi się zdobyć na nic więcej.
— Pansy — zaczyna znowu Harry, próbując uchwycić jej spojrzenie.
Z ulgą słyszy pukanie do drzwi. Unosi brew i rzuca jakby od niechcenia:
— Jesteśmy w pracy, panie Potter.
Wstaje, spogląda na niego ukradkiem i podchodzi do drzwi, by potem prędko je otworzyć. Z ulgą widzi na progu Regulusa — wprowadza go, a potem mówi:
— Dobrze cię widzieć.
Black patrzy wpierw na nią, potem na Harry'ego i mówi:
— Nie spodziewałem się tak chłodnego powitania, najdroższa.
A potem ujmuje ją za dłonie i delikatnie muska jej usta.
Pansy oddaje pocałunek.
a/n po pierwsze — nadal jestem dumna z tego, że publikuję regularnie, yeehaw!
po drugie — czy widzicie tę okładkę??? jest przecudowna i wreszcie to opowiadanie ma oprawę z prawdziwego zdarzenia, a to wszystko dzięki whatafuck graphics! lećcie obejrzeć ich prace, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście (co jest dużym błędem, uwierzcie).
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top