Rozdział dwudziesty

Trudno jest odnaleźć się Pansy w nowym gabinecie. Jak w transie odsuwa po kolei wszystkie szuflady, co chwilę wygląda za okno i okręca się na fotelu na kółkach niczym mała dziewczynka. Nie potrafi się odnaleźć, pamiętając wciąż pomieszczenie z kilkoma biurkami, w którym pracowało naraz wiele dziewcząt. Jakoś tak dziwnie bez ciągłego stukotu klawiszy komputerów i skrzypienia długopisów na papierze. Może powinna kupić radio?

W zadumie wyciąga z papierowej torby swoje ulubione mugolskie pióro i paczkę pudrowych pastylek o smaku mięty. Zastanawia się, czy wyjąć kartkę od Teodora, w której życzy jej powodzenia, ale w końcu chowa ją tylko do biurka.

Kolejny raz podchodzi do okna i zaplata dłonie za plecami. Lubi ciszę, ta jest jednak jakaś obca. Nieznajoma. Postanawia wyjść — choć na chwilę i porozmawiać z kimkolwiek. Odgarniając włosy z twarzy, sięga za klamkę, a potem mimowolnie zamiera. Zna ten głos zbyt dobrze, by się mylić. Marszczy brwi i opiera czoło na drzwiach, usiłując wychwycić każde słowo.

— Potter, nie mogę sobie pozwolić na takie ciągłe roszady, już poważnie wystawiłeś...

— Proszę mnie posłuchać!

— Nie, to ty mnie posłuchaj... Zgodziłem przyjąć się ciebie do drużyny, bo jesteś naprawdę dobry, ale latanie między tym zakichanym Ministerstwem a klubem... Musisz się zdecydować, nie zamierzamy cię utrzymywać za takie... Na Merlina, przestań...

— Niech panu będzie! Dam wam znać do jutra, bo to, co teraz...

Pansy przez przypadek mocniej opiera się na drzwiach i ze strachem patrzy, jak się otwierają. W pierwszej chwili ma ochotę natychmiast je zamknąć, ale stwierdza, że lepiej będzie, gdy wyjdzie. Mimowolnie poprawia włosy i staje na korytarzu.

— Dzień dobry, panie Hodgson — mówi, kiwa mu głowę na powitanie i niepewnie spogląda na Harry'ego. Wymieniają spojrzenie, które zdaje się trwać wieczność, a potem Pansy obraca się na pięcie i najprędzej jak umie w czółenkach, rusza w stronę toalet.


— To było okropne — opowiada kilka godzin później Teodorowi, kiedy siedzą w jej mieszkaniu i oparci o ścianę, piją wino musujące. — Musiałam się napić wody, zanim wróciłam do gabinetu, bo myślałam, że padnę na podłogę wprost pod jego nogi. Na Merlina, do gabinetu, jak to brzmi.

— Ale z ciebie teraz szycha, mam nadzieję, że kiedyś mi coś załatwisz dzięki swym powalającym znajomościom.

— Najpierw muszę się wzbogacić — odpowiada po namyśle. — A tobie jak minął dzień? Rzuciłeś na kogoś klątwę?

— To chyba na mnie została rzucona klątwa — wzdycha, przeczesując palcami włosy i krzywiąc się. — Czuję, że każdego dnia coraz bardziej się upokarzam. Po co się tak staram, przymilam, jestem na każde zawołanie, skoro i tak nic z tego nie będę miał? Nie mam szans.

Pansy milczy, obracając w palcach kieliszek, co zdaje się irytować Teodora.

— Powinnaś właśnie powiedzieć, że tak, mam szansę i mnie pocieszyć, do cholery.

— Przykro mi — odpowiada cicho. — Przecież wiesz, co powiem. Oboje jesteśmy straceni.

Teodor mimowolnie wydaje z siebie dźwięk — brzmi jak ranione zwierzę, które błaga o sekundę litości. Przysuwa się do Pansy i kładzie głowę na jej ramieniu, a ona chwyta go za ramię. Zanurza palce w jego ciemnych lokach, matczynym ruchem gładząc je i nawijając na palec.

— Wczoraj miała paskudny dzień i kiedy on siedział w pracy albo ze swoją matką, użalając się nad tragicznym losem, to ja ją pocieszałem — zaczyna ze świadomością, że Pansy wysłucha każde słowo. Lżej mu od tej myśli. — Byłem na niego wkurzony do granic możliwości, a jednocześnie miałem tę lichą nadzieję. No, wiesz, że będzie tak zawsze. Że w końcu przejrzy na oczy i z nim zerwie.

— Teodor, ja... Ja podejrzewam, że on niedługo...

— Oświadczy jej się — przerywa niemalże szorstko, ale rezygnacja jest zbyt wyczuwalna, by wydał się ostry. — Wiem to. Od samego początku. To nie mogłoby się inaczej skończyć. Zgorzkniały, odmieniony panicz i piękna, miłosierna księżniczka. — Wypuszcza z ust powietrze i zamyka oczy. — Prawdę mówiąc, wszyscy tego chcą. Malfoy nadal jest bogaty, oczyścił się z większości zarzutów, a Greengrassowie tylko czekają, by wydać za mąż też drugą córkę.

Pansy nie odpowiada, a on już nie drąży tematu. Leżą przytuleni do siebie, każde z własnym bałaganie w głowie i kieliszkiem w dłoni. Tak bardzo chcieliby sobie pomóc, ale żadne nie ma remedium, więc jedynie dzielą się żalem, który zamienia się w truciznę, jeśli dawka zostanie zwiększona.


Kiedy Teodor wyszedł, Pansy od razu wzięła prysznic — choć tak naprawdę przez większość czasu siedziała w brodziku z kolanami pod brodą i myślała. Teraz, siedząc na fotelu naprzeciw atakowanego przez deszcz okna, ma ochotę tam wrócić i ukryć łzy pod strumieniem wody. Nie zamierzała płakać. Nigdy nie zamierza, a potem ma wrażenie, jakby siebie zawiodła. Jakby była najgorszą idiotkę na świecie i rozsypywała się na własne życzenie. Wie, że większość jej znajomych nawet tego nie podejrzewa — Parkinson płacząca do księżyca pod prysznicem. Parkinson z hardą miną, z ostrymi słowami na ustach i szorstkimi ruchami. Chociaż teraz może podejrzewają.

Na litość boską, jestem taka żałosna, myśli, a każdy dzień z rozmachem to udowadnia. Ma powoli siebie dość, tak jak ma się dość starych dżinsów. Kiedy przypomina sobie dzisiejsze zdarzenie w pracy, czuje płomień na policzkach i chowa twarz w poduszce z zażenowaniem. Powinna zachować się inaczej — jak zawsze, gdy widzi Harry'ego. Przełknęłaby gorycz i puściłaby to w niepamięć, gdyby nie fakt, że być może będzie widywać go częściej. Liczyła, że spotkanie na balu będzie ostatnim. Nadszarpnęło jej nerwy, przypomniało zbyt wiele wspomnień, które ukrywała sama przed sobą i uruchomiło emocje spędzające sen z powiek.

Wstydzi się tego, ale myślała nad tym, by złożyć wypowiedzenie. Jak tchórz. Ma ochotę dać sobie w twarz i obudzić ogień, który nieuchronnie dogasa. Być może powinna częściej widywać się z Regulusem — ośmiela ją, jakby rzucał paczkę zapałek i tylko od niej zależało, czy ją złapie. Jest coraz pewniejsza, że chce. Tęskni za ogniem, trawiącym natrętne myśli i przyśpieszającym krok. Znów pragnie całować czerwonymi ustami, oplatać wokół szyi palce przyozdobione pierścionkami i tańczyć, żyjąc każdym dźwiękiem. Jak tak szybko się tego pozbyła? Marszczy brwi, a potem jej wzrok napotyka kalendarz i markotnieje, rozczarowana i rozgniewana. Gwałtownie wstaje, by stąpając mocno po posadzce, ruszyć do łazienki.

Zamaszyście otwiera drzwi i staje naprzeciw lustra, dłonie opierając na umywalce.

— Mój Boże, co ty ze sobą zrobiłaś — mówi, lecz nie pyta. Unosi dłonie palcami i kolejno z dezaprobatą wędruje palcami od cieni pod oczami po przesuszone wargi. Przez chwilę wydaje się zirytowana, a potem pozwala na wrzask złości, zbieranej od miesięcy, kumulowanej przez noce.

Szarpie za włosy, nawet nie zauważając łez na policzkach. Pozwala sobie na ten szaleńczy trans, który zbyt długo tłumiła. Pozwala sobie upaść na kolana i objąć mocno, przyciskając podbródek do mostka.

— Już za długo o tobie myślałam, Harry Potterze — szepcze, wiedząc, że i tak się go nie pozbędzie. Że będzie z tyłu jej głowy jeszcze przez czas, który wyda się wiecznością. Że wciąż będzie rozpaczać i cierpieć, udając przed samą sobą i chowając szczegóły do głębokich szuflad.

Ale teraz spróbuje się podnieść. Otrząsnąć. Choćna chwilę. 


a/n szykuje nam się więcej wspomnień i wyjaśnień co do przeszłości, jak również regulusa i harry'ego, a pansy jak zwykle zostanie wrzucona w wir zdarzeń, które nie do końca jej się podobają.

dzięki za czytanie! do następnego.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top