rozdział siódmy
Wiedziałam, że Blindwood nas okłamał. Robert Weheer nie mieszkał na Basic Street, ten adres był zwykłą zmyłką.
– Nie odkopujcie zwłok kogoś, kogo nie znaliście – powtórzył Sean. Od godziny ślęczeliśmy nad żółtą kartką, próbując odnaleźć jakikolwiek sens w tych zdaniach. – Blindwood zasugerował nam, że były wokalista Sound Of Leaves nie żyje.
– Nie, Sean. Robert żyje, a my po prostu zostaliśmy oszukani. Przez faceta, który nie chce wracać do przeszłości. Sound Of Leaves są martwi. A my musimy to uszanować.
– Mamy przerwać poszukiwania? Bo jakiś facet zachowuje się jak kobieta?
– Nie mamy prawa grzebać w czyichś wspomnieniach, Sean. Blindwood dał nam do zrozumienia, żebyśmy zapomnieli o nim, o jego zespole i o muzyce, którą tworzyli.
– Ale naprawdę chcesz zapomnieć? Mamy szansę przeżyć wspaniałą przygodę, a ty chcesz teraz wszystko przerwać?
– Jesteśmy w martwym punkcie.
– Posłuchaj...
– To ty posłuchaj! Znajdziemy Roberta Weheera, on opowie nam o swoich marzeniach, o zespole, który rozleciał się ponad dziesięć lat temu, ale co nam po tym? Myślałeś o konsekwencjach, Sean?
Sean pokręcił głową i usiadł na krześle. Potarł ręką czoło i spojrzał na mnie.
– Miałem tylko nadzieję, że gdy dowiemy się o historii zespołu, który tak bardzo nami poruszył, inaczej spojrzymy na świat, na ludzi. Ale jeśli tak bardzo ci zależy, to okej. Zapomnimy o wszystkim i wrócimy do szarej rzeczywistości, do Obscured By Clouds i... i już nigdy nie przeżyjemy czegoś podobnego.
Wstałam i ubrałam sweter. Rzuciłam do Seana, że idę się przewietrzyć i wyszłam na werandę. Świerszcze cykały gdzieś w krzakach, a Słońce już dawno zaszło za horyzontem. Wiał delikatny kwietniowy wiatr, wprawiając w ruch wszystkie gałązki i rośliny, które szumiały delikatnie.
– Pięknie tu, prawda?
Odwróciłam się z przestrachem. Za mną stała pani Róża, ubrana we własnoręcznie utkaną narzutę. Westchnęłam z ulgą i pokiwałam głową.
– Prowadzę ten pensjonat przez pięćdziesiąt lat, ale jeszcze nigdy nie widziałam tu tak ładnej wiosny.
– Bardzo dbają panie o ten ogród – zauważyłam.
– O tak.
Pani Róża stanęła obok mnie, a na jej twarzy zakwitł uśmiech.
– Widzę, że czymś się przejmujesz – powiedziała. – Nie wiem, o co chodzi i nie chcę wiedzieć, ale pamiętaj, że rób, co podszeptuje ci serce.
– Będę to mieć na uwadze, dziękuję.
– A przy okazji, na adres pensjonatu przyszedł list od jakiegoś Ernesta B. Pozwoliłam sobie sprawdzić, kto jest odbiorcą i...
– Do kogo jest?
– Do pani.
Róża wyjęła białą kopertę z kieszeni i podała mi ją. Podziękowałam, a ona wróciła do domu.
Rozerwałam papier i wyjęłam list ze środka. Szybko przebiegłam wzrokiem treść.
Droga Pani!
Nie znam Pani imienia, ale Pani Róża wiedziała, o kogo chodzi. Zostawiłem jej kopertę i nakazałem przekazać do rąk własnych.
Dzisiaj, po Waszym wyjściu z mojego gabinetu, przemyślałem wszystko. Jak pewnie zdążyliście zauważyć, Robert nie mieszka na Basic Street, adres podałem dla zmyłki. W rzeczywistości, od dziesięciu lat Robert zamieszkuje zwyczajną ulicę, gdzieś w centrum Aberdeen. Nie znam dokładnego adresu.
Ale się pogmatwało... Nie tak miało być. Nie znałem Pani, ani Pańskiego towarzysza, lecz jestem pewien, że Robert pragnie tego, by nasz zespół powrócił. Niech Pani do niego pojedzie, niech go Pani przekona, że Sound Of Leaves nie są martwi. Wiem, co innego napisałem na kartce z rzekomym adresem Roberta, ale – jak już mówiłem – wszystko sobie przemyślałem.
Kiedy nasz zespół się rozpadł, pojechałem do Jima, prosić go, by wrócił, żebyśmy kontynuowali to, co przerwaliśmy. Nie słuchał mnie. Nie wiedział, że pewnego dnia do mojego gabinetu zawitają ludzie, których nasza muzyka wzruszy. Nigdy nie przypuszczałem, że mimo moich relacji z Robertem, będę chciał, aby Sound Of Leaves wróciło. Żyjemy teraz w innych czasach, wszystko jest możliwe.
Wiem, jestem głupim trzydziestolatkiem, który nadal ma nadzieję, ale czy to właśnie nie nadzieja kazała Robertowi wziąć się w garść, gdy niewiele brakowało do popełnienia przez niego samobójstwa?
Mogę brzmieć dla Pani desperacko. Ale przez te wszystkie lata sądziłem, że wszystko stracone. Teraz może się to zmienić.
Proszę tylko o jedno – niech Pani odszuka Roberta.
Ernest Blindwood.
Czyż to wszystko nie brzmiało niewiarygodnie? Najpierw odszukujemy płytę, która jest wprost genialna. Potem spotykamy byłego basistę Sound Of Leaves. Opowiada nam o losach zespołu, o ludziach, którzy tworzyli muzykę. Po czym – na naszą prośbę – podaje dokładny adres zamieszkania faceta, wokalisty i lidera zespołu. Adres okazuje się nieprawdziwy, a basista wysyła list, w którym prosi, wręcz błaga, byśmy zachęcili wokalistę do powrócenia i zrealizowania marzeń z młodości. Niewiarygodne.
Popędziłam do Seana, który nadal siedział na krześle i wpatrywał się w książkę, nie widząc słów. Podałam mu kopertę. Spojrzał na mnie zaskoczony.
– Co to?
– Przeczytaj, a sam się przekonasz.
Sean wziął ode mnie kartkę i zaczął czytać. Jego zdziwienie rosło z każdym zdaniem, tak przynajmniej wywnioskowałam z jego miny.
– Musimy mu pomóc – powiedział, oddając mi list od Blindwooda.
– Spodziewałam się innego komentarza z twojej strony – odparłam.
– Tak? A jakiego?
– Coś typu „niewiarygodne".
– To też. Ale czuję, że tym razem nasz kochany basista mówi prawdę.
– To dlaczego sam nie pójdzie szukać Weheera? Po kiego czorta jesteśmy mu potrzebni? – zapytałam, jakby Sean znał odpowiedź na to pytanie.
– To takie uczucie, stan, który nazywa się bojęsięspotkaćzdawnymkolegą. Podejrzewam, że Blindwood po prostu nie chce lub najzwyczajniej w świecie boi się spotkać z eks przyjacielem po tym wszystkim, co zrobił basiście.
– Czyli sugerujesz, że mamy w to wszystko uwierzyć? Wybacz, ale ta cała historia jest... dziwna – powiedziałam.
– A co nam szkodzi chociaż spróbować uwierzyć? – odparł, a ja w duchu przyznałam mu rację.
– To od czego zaczynamy?
Ustaliliśmy, że od rana zaczniemy poszukiwania aktualnego miejsca zamieszkania Roberta Weheera. To było najtrudniejsze zadanie, zwłaszcza, że nie znaliśmy jego adresu.
Wstałam rano o szóstej i obudziłam Seana, który słowami „jeszcze kilka minut" zbył wszelkie próby zdążenia na czas do miasta. W końcu pół godziny później zwlókł się z łóżka, a ja pożałowałam, że nie zastosowałam tego samego budzika, co poprzedniego dnia. Wyszliśmy z pensjonatu spóźnieni o godzinę, ale za to z pysznym śniadaniem w żołądkach. Pani Róża nie próżnowała.
Postanowiliśmy zacząć od centrum Aberdeen, bo to właśnie to miejsce wskazał Blindwood w swoim liście. Dojechaliśmy na miejsce taksówką i zaczęliśmy wypytywać o człowieka nazwiskiem Robert Weheer. Ludzie spotykani na ulicy kręcili głową z przepraszającymi minami, a ci w blokach prosili o powtórzenie nazwiska, po czym również kręcili głowami. Po ponad trzech godzinach byłam tak zmęczona, jak jeszcze nigdy, ale Sean postanowił, że się rozdzielimy.
– Będzie łatwiej szukać – powiedział.
Kluczyłam więc sama między blokami, zaglądając do każdego i wciskając byle jaki numer, powtarzałam nazwisko.
– Kog pani szuka?
– Roberta Weheera, podobno mieszka gdzieś tutaj.
– Przykro mi. Nie znam nikogo o tym nazwisku.
Tak było za każdym razem, a ja powoli traciłam zapał i nadzieję. Po kolejnej godzinie poszłam w miejsce, gdzie miałam spotkać się z Seanem. Szedł z wyraźnie zaaferowaną miną.
– Widzę, że coś znalazłeś – powitałam go.
– A żebyś wiedziała, Kristen!
– Co takiego?
– Pewna kobieta, dziennikarka, mieszka kilkadziesiąt metrów stąd, powiedziała mi, że kojarzy kogoś o nazwisku Weheer, nawet gdzieś kiedyś o nim pisała. Nie chciałem sam z nią rozmawiać, umówiliśmy się więc za pół godziny w jakiejś knajpce niedaleko.
– Świetna robota, Sean. – Uśmiechnęłam się. – Może w końcu faceta znajdziemy.
Równo pół godziny później siedzieliśmy w okolicznym barze Stars and Stripes, słynącym ze swoich mocno ostrych dań. Sean zamówił mi wodę z cytryną, a sobie wziął sok bananowy. Gdy kelnerka z tacą podała nam napoje, do stolika podeszła około czterdziestoletnia kobieta z teczką pod pachą. Na nosie widniały grube oprawki czerwonych okularów, a z uszu zwisały kolczyki piórka w jaskrawych kolorach. Ognistoczerwone włosy kobiety związane były w kok, a na jej twarzy kwitł rozbrajający uśmiech.
– Dzień dobry, dzień dobry – zawołała w naszą stronę, a potem zwróciła się do kelnerki. – Byłaby pani łaskawa przynieść mi coś do picia? Najlepiej mocno gazowane. I słodkie.
Kobieta usiadła obok nas i podała mi rękę. Na jej dłoni błyszczały duże i małe pierścionki, w tym obrączka.
– Jeany Cindirell, miło poznać. – Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, co przy jej drobnej twarzy wydawało się niemożliwe.
– Kristen Jacobsen – odparłam. Sean kiwnął głową do Jeany, a ona odpowiedziała mu chyba najszerszym ze swych uśmiechów.
– Podobno szukają państwo niejakiego Robby'iego...
– Roberta – poprawiłam. Pokiwała głową.
– Właśnie. Otóż... będzie kilka miesięcy, od kiedy napisałam o nim notkę do okolicznej gazety. Tutaj mam wszystko dokładnie opisane. – Jeany otworzyła swoją teczkę i zaczęła grzebać w papierach. – O, jest.
Podała mi kartkę zapisaną komputerowym drukiem. Sean przysunął się do mnie i zaczęliśmy czytać razem.
TRUP POŚRÓD KLAMEK
Wczoraj, kiedy Państwo smacznie spaliście w łóżkach, w małej fabryce wytwarzającej klamki do drzwi doszło do zabójstwa. Ofiarą jest około pięćdziesięcioletni Samuel P.
Przyczyny tej tragedii są już znane policji. Prawdopodobnie Samuel został zabity przez żądnego stanowiska ofiary Roberta W., który za dwa dni powinien trafić do sądu. Podejrzany jest przesłuchiwany od ponad dwudziestu czterech godzin na posterunku policji w Aberdeen.
Otworzyłam szerzej oczy. Robert Weheer zabójcą?
– Kiedy zostało to napisane? – zapytał Sean.
– Kilka miesięcy temu. Może z pięć? Napisałam, co wiedziałam, a wiedziałam sporo, znałam między innymi nazwisko podejrzanego, potem wysłałam do redakcji gazety i tyle.
– Ale wie pani, jak skończyło się to wszystko?
– Wiem. – Jeany zrobiła pauzę. – Otóż... Robert Weheer został przez policję przewieziony do aresztu, ale po badaniach stwierdzono, że nie zabił on Samuela P. Uniewinniono go i wypuszczono na wolność.
– Wrócił do fabryki?
– Po tym wszystkim, co się tam stało, podejrzewam, że nie.
– Nie wie pani, co może dziać się z nim teraz? – zapytał Sean.
– Dwa miesiące po śmierci Samuela postanowiłam odwiedzić Weheera, by zapytać o możliwość opowiedzenia mi, jakim człowiekiem był zmarły. Znalazłam w papierach jego adres i poszłam do jego domu. Pukałam i pukałam, ale nikt mi nie otworzył. Cóż było robić? Wróciłam do domu.
– Pamięta może pani ten adres?
– No jasna sprawa. Chociaż pamiętam, to chyba za dużo powiedziane. Mam to gdzieś zapisane w papierach. Poda mi pan tę kartkę?
Jeany przejrzała kilka papierów i zakreśliła jakiś fragment fluorescencyjnym markerem. Z uśmiechem oddała Seanowi kartkę.
– Bardzo pani dziękujemy.
– Ależ nie ma sprawy.
Wyszliśmy ze Stars and Stripes w całkiem dobrych humorach.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top