rozdział piąty
– Latem, tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego, Poison Records podpisali ostatni kontrakt z pewną mało popularną grupą Sound Of Leaves. Jej członkowie liczyli sobie ze dwadzieścia lat. Było ich czworo. Gitarzysta, wokalista, który grał również na drugiej gitarze, perkusista i basista. Chłopcy z zespołu byli bardzo napaleni na wydanie swojej płyty w wytwórni. Mówili, że teraz ich życie wyjdzie na prostą, że staną się znani na całym świecie. Rzecz jasna, na gadaniu się skończyło, bo mimo że ich płyta została wydana, nie uzyskali żadnej sławy. Na domiar złego, w Poison Records zaczęły wybuchać konflikty. Ludzie pracowali prawie za darmo, bo szef nie miał im z czego zapłacić. Wielu odeszło, ale niektórzy zostali myśląc, że wszystko wróci do normy. Byli lojalni, nawet w stosunku do biednego szefa, dla którego pracowali od kilku lat. Wkrótce po tym Poison Records zbankrutowali, a Sound Of Leaves musieli poszukać innej wytwórni. Mieli nagrane kilka piosenek do nowej płyty, ale w słabej jakości. Po kolei każda wytwórnia odrzucała propozycje, więc po roku chłopcy się poddali. Słuch o nich zaginął. Ich płyty nie można teraz nigdzie znaleźć. Podobno trafiły do kolekcjonerów, których było niewielu.
Mężczyzna zamilkł.
– A... A czy znał pan pracowników wytwórni? Może któryś z nich mieszka jeszcze w Aberdeen?
– Znałem każdego pracownika jak własną kieszeń. Z wieloma byłem w wielkiej przyjaźni.
– Jak to?
– Bo to ja właśnie jestem szefem tego kramiku. To moja wytwórnia wydała pierwszą i ostatnią płytę Sound Of Leaves. Niech pani nie będzie zaskoczona. Mogła się pani domyślić.
– Ale... wie pan, gdzie teraz są Sound Of Leaves? – spytałam z nadzieją.
– Nie mam pojęcia – przyznał mężczyzna. – Ale prawdopodobnie nie wydali już żadnej płyty. Nie mieli u kogo. Przecież pełno jest malutkich, nic nie znaczących zespołów na rynku muzycznym. Trochę się na tym znam.
– Myśli pan, że jest ktoś, kto ma z nimi jakiś kontakt?
– Na pewno. Ostatnio przeczytałem nawet gdzieś w gazecie o jakimś lekarzu, który nazywał się identycznie, jak basista grupy. Ale ręki nie dam sobie uciąć.
– Lekarzu?
– Tak, pracującym gdzieś w Aberdeen, chyba w przychodni. Nazywa się Blinewood, o ile dobrze pamiętam.
– Bardzo panu dziękuję. To dla mnie naprawdę ważne.
Mężczyzna kiwnął głową ze smutnym uśmiechem i odszedł w stronę ulicy. Ja zastanawiałam się, jak znaleźć Seana. Odwróciłam się, stając twarzą do miejsca, z którego tu przybyłam i powędrowałam chodnikiem.
Sean siedział na krawężniku tuż przy latarni. Trzymał w ręku patyk i rysował coś na piasku. Uśmiechnęłam się do siebie.
– Chyba mam coś, co pomoże nam znaleźć Sound Of Leaves – powiedziałam. Sean podskoczył i spojrzał na mnie, a patyk wypadł mu z dłoni.
– Przestraszyłaś mnie – zaśmiał się. Wstał i podszedł do mnie. – Co znalazłaś?
Opowiedziałam mu o historii Poison Records, o napalonych na wydanie płyty dwudziestolatkach i o basiście, który prawdopodobnie stał się lekarzem w przychodni w Aberdeen.
Sean słuchał uważnie, ani razu nie przerywając. Gdy skończyłam, powiedział:
– Najpierw do szanownego lekarza, byłego basisty Sound Of Leaves. Myślę, że powinniśmy zdążyć przed zmrokiem.
Niestety, nie zdążyliśmy, bo okazało się, że znalezienie właśnie tej przychodni, w której pracował nasz basista, zajmie aż trzy godziny. Przez ten czas wydaliśmy sporo pieniędzy na taksówki, których było aż sześć. Do pensjonatu wróciliśmy późnym popołudniem. Pani Róża siedziała na werandzie i przywitała się z nami serdecznie. Spytała, czy chcemy zjeść kolację na dworze, na co ja odpowiedziałam, że bardzo chętnie.
Po wejściu do apartamentu od razu rzuciłam się na łóżko i oświadczyłam Seanowi, że jutro nigdzie nie idę. Chłopak uśmiechnął się.
– Okej, pójdę sam. Ale nie powiem ci ani słowa z tego, co się dowiem.
Rzuciłam w niego poduszką.
Następnego dnia budzik zadzwonił o piątej trzydzieści. Zdążyłam się ubrać i pójść do łazienki na korytarzu, a Sean nadal leżał niegarnięty w swoim łóżku. Nie wiedziałam, dlaczego kilka minut później się na mnie obraził. A ja tylko go obudziłam.
– Jak mogłaś wylać na mnie wodę z konewki?!
Stał na środku pokoju i ociekał wodą. Faktycznie, trochę za dużo wody mi się wylało.
– Przynajmniej się obudziłeś.
Z pensjonatu wyszliśmy godzinę później, bo okazało się, że Sean nie spakował żadnych spodni, oprócz tej jednej pary, którą ochlapałam, więc musieliśmy poczekać, aż wyschną.
Tym razem ze znalezieniem przychodni, w której pracował Blinewood poszło łatwiej, bo pani Róża odparła, że Blinewood leczył przez pewien czas jej siostrę. Podała nam dokładny adres przychodni, a my podziękowaliśmy jej i obiecaliśmy, że przekażemy pozdrowienia od obydwu sióstr.
Przychodnia, w której ponad wszelką wątpliwość znajdował się nasz basista, była niemalże pusta. Korytarze były usłane plastikowymi krzesełkami w kolorze granatu, ale jedynie na kilku siedzieli ludzie. Recepcja na wejściu była pusta i nie pojawił się w niej nikt, mimo że kilka razy posłużyliśmy się dzwonkiem stojącym na blacie.
Gdy przez kwadrans kluczyliśmy między białymi korytarzami, zatrzymała nas ubrana w kitel lekarski kobieta, która zdawała się być w moim wieku.
– Szukają państwo kogoś? – odezwała się łagodnym głosem, przeznaczonym raczej dla pacjentów.
– Tak – odparłam. – To może się wydać dziwne, ale szukamy pana Blindwooda, który podobno pracuje w tej przychodni.
– Oczywiście. – Kobieta uśmiechnęła się i wskazała przed siebie. – Prawe drzwi, tuż za zakrętem.
– Dziękujemy – powiedział Sean.
Znalezienie gabinetu basisty nie było trudne, zwłaszcza, że na drzwiach, z których odpadała biała farba wisiała wyblakła tabliczka z napisem: DOKTOR E. BLINDWOOD. Sean ostrożnie zapukał, ale ja bez wahania pociągnęłam za metalową klamkę.
Gabinet sprawiał wrażenie zaniedbanego. Pod oknem stało biurko, przy którym siedziała pulchna kobieta o dość wylewającym się biuście. Tuż obok siedział zarośnięty mężczyzna, około lat pięćdziesięciu, ubrany w pomięty kitel lekarski, a na jego szyi wisiał stetoskop. Mężczyzna trzymał w jednej ręce tabliczkę czekolady, a drugą karmił cycatą kobietę winogronami, które leżały na zawalonym papierami biurku.
Dosyć dużo czasu zajęło mi zrozumienie, że ten mężczyzna, którego uznałam za pięćdziesięciolatka, w rzeczywistości jest owym basistą z Sound Of Leaves.
Gdy Blindwood nas zauważył, jego ręka z winogronem zatrzymała się w pół drogi do ust cycatej. Kobieta przestała się śmiać i szybko założyła na siebie sweter, po czym wybiegła z gabinetu. Spostrzegłam, że na swetrze przyczepiona była plakietka z nazwiskiem i z napisem RECEPCJA. Mężczyzna odłożył czekoladę na biurko i wskazał nam dwa krzesła przed sobą. Chrząknął z zakłopotaniem.
– Właśnie podpisywaliśmy papiery.
Tak brzmiały jego pierwsze słowa wypowiedziane do nas.
– Widzieliśmy. Czy to pan, doktorze, nazywa się Blindwood? – zapytał Sean. Basista ponownie chrząknął i pokiwał głową. Wyraźnie zrobił się czerwony na policzkach.
– A państwo w sprawie badania krwi?
– Jeśli mam być szczera, nigdy nie zdecydowałabym się na badanie krwi akurat u pana, doktorze – odparłam. – Ale my nie po to. Wiemy, że jest pan byłym basistą zespołu Sound Of Leaves.
– Owszem, kiedyś grałem tam dorywczo. Szukałem pieniędzy, a byłem młody i głupi, więc rockowy zespół wydawał mi się najlepszym rozwiązaniem.
Blindwood chciał sprawiać wrażenie spokojnego i stonowanego, ale widać było, że wzmianka o Sound Of Leaves przywołała na jego twarz wyraz zdenerwowania.
– Niedawno wpadliśmy na płytę pańskiego zespołu. Jedyną płytę – powiedział powoli Sean. Blindwood westchnął.
– Jak mówiłem, byłem młody i głupi. Nasz zespół był napalony na wydanie Forest Faith, a gdy już się to udało, straciliśmy wytwórnię. Zresztą, spodziewaliśmy się Bóg wie, jakiej sławy, a... Wyszło jak wyszło. Zresztą, to wszystko był jeden wielki żart. Tak naprawdę, to ja i Robert założyliśmy zespół. Byliśmy przyjaciółmi. Ale dołączyła do nas reszta i wszystko się posypało. Jako basista nigdy nie byłem zauważany w zespole. To Robert tworzył serce Sound Of Leaves.
– Robert?
– Tak, Robert Weheer. Był wokalistą Sound Of Leaves i w sumie naszym liderem. To on tworzył teksty do utworów, a później wszyscy razem układaliśmy muzykę. Ale mówiąc „wszyscy razem" mam na myśli Roberta, Teda i Jima.
– Wie pan, gdzie jest teraz Robert Weheer?
– A wy co, wywiad robicie? Czemu jesteście tacy ciekawi? – Blindwood zrobił się podejrzliwy.
– Nie, po prostu niesamowicie spodobała nam się płyta i tyle – odpowiedział Sean, wzruszając ramionami. Basista spojrzał na mnie, a ja pokiwałam głową na znak, że się zgadzam.
– Robert bodajże mieszka teraz pod Aberdeen. Ale od lat nie utrzymujemy ze sobą kontaktu. Nie mamy po co. Ale mogę wam podać jego adres zamieszkania. Może on powie wam więcej.
– Będziemy zobowiązani – odparłam. Blindwood nabazgrał coś na kartce i podał ją Seanowi.
– Robert od zawsze był... jakby to powiedzieć. Specyficzny. Tak, to dobre słowo. Gdy byliśmy mali, często mówił, że w przyszłości będzie gwiazdą rocka, a jego zarobki przekroczą jego najśmielsze oczekiwania. Rzecz jasna nie mógł wiedzieć, że kilka lat później umrze jego matka, a wraz z tym posypią się wszystkie marzenia. Po śmierci matki, Robert stracił wiarę.
– Wiarę w co?
– We wszystko. W życie, śmierć, muzykę. Myślałem, że jego dni są policzone. Podobno miał popełnić samobójstwo, ale ojciec go powstrzymał. Przez równo rok nie wychodził z domu. Miał siedemnaście lat. Jednak wtedy przypomniał sobie o mnie, o starym przyjacielu z dzieciństwa. Odwiedził mnie, wyznał, że chce założyć zespół. Spytał, czy chciałbym mu towarzyszyć. Zgodziłem się, bo potrzebowałem pieniędzy. Ale potrzebowaliśmy jakiegoś składu, dobrych muzyków, którzy nie mają wielkich wymagań. Napisaliśmy więc ogłoszenie do gazety, a po kilkunastu dniach zgłosili się pierwsi chętni. Wszyscy mieli zdolności muzyczne, ale my chcieliśmy kogoś więcej. Kogoś o genialnym usposobieniu, kto wyróżniałby się spośród innych. I wtedy spotkaliśmy pewnego punka. Nazywał się Jim Cruew i był najlepiej grającym na perkusji facetem w całym Aberdeen. Przyjęliśmy go od razu. Mieliśmy więc własny skład; Robert jako wokal i gitara główna, Jim na perkusji, a ja jako basista. Po kilku miesiącach współpracy zagraliśmy na trzech małych koncertach, a nawet mieliśmy własne piosenki. Ale w tej właśnie chwili Jim przedstawił nam Teda Necer, byłego gitarzysty jakiegoś kultowego zespołu. Ted odszedł z poprzedniego bandu, bo miał częste sprzeczki z wokalistą. Postanowił z nami zacząć od nowa, a Robert bez wahania przyjął go od razu. Ja miałem wielkie wątpliwości, co do niego, ale nie mogłem sprzeciwić się Robertowi. W końcu to on był liderem. Wkrótce po przyjęciu Teda, między mną a Robertem zaczęło się sypać. Coraz częściej spędzał czas z Jimem i Tedem, a mnie zostawiał na boku, myśląc zapewne, że nie wiem o ich wieczornych spotykaniach przy piwie. Nagrywaliśmy codziennie, a nasze studio mieściło się w piwnicy Jima, ale później przeniosło się do specjalnej sali, jaką oddał nam jakiś kolega Teda. W naszej muzyce nie słychać napięcia między członkami zespołu. Nie słychać coraz większych problemów Jima z narkotykami. Nie słychać ignorancji basisty, którego nawet Robert przestał zauważać.
– Nie próbował pan rozmawiać z Robertem?
– Myśli pani, że nie próbowałem? Ale on udawał, że nie ma problemu, śmiał się ze mnie, że zachowuję się jak kobieta. Że jestem zbyt przewrażliwiony. Ale ja nie przestawałem. W międzyczasie szukaliśmy jakiegoś wydawcy. Wszystkim podobała się nasza płyta, ale dziwnym trafem nie chcieli jej wydawać. W końcu, po pół roku starania się o wydanie, Ted drogami znajomości znalazł wytwórnię Poison Records. Tego samego dnia podpisaliśmy umowę na wydanie płyty, naszą pierwszą i ostatnią. Przez dwa tygodnie żyliśmy jak we śnie. Robert był rozanielony, mówił, że oto spełniają się jego marzenia. Jim przestał ćpać, twierdząc, że w końcu znalazł sens w życiu – tworzenie muzyki. Co do mnie, ja też zaczynałem odczuwać podniecenie, gdy we czwórkę wybieraliśmy okładkę, rozmieszczenie utworów albumu. Gdy każdy z nas w końcu doczekał się własnego egzemplarza Forest Faith, a reszta albumów trafiła do sklepów, Poison Records niespodziewanie zbankrutowali. Z dnia na dzień. Owszem, słyszałem wcześniej pogłoski, że mają lekkie kłopoty finansowe, ale nie spodziewałem się najgorszego. Gdy dowiedzieliśmy się, że straciliśmy pierwszego i jedynego wydawcę, Robert i Jim nie stracili nadziei. Ted stwierdził, że wszystko skończone, a ja byłem tylko w szoku. Lecz, kiedy Forest Faith doczekało się pochlebnych recenzji w różnych szanowanych gazetach, na nowo odzyskaliśmy zapał. Zagraliśmy trzy koncerty w ciągu miesiąca, co było naszym rekordem. W dniu czwartego koncertu, Jim pobił się z Robertem i musieliśmy odwołać trasę. Jim odszedł, a Ted miał jakieś problemy rodzinne i musiał wrócić. Zostaliśmy z Robertem sami. Jeszcze nigdy nie widziałem go tak wkurzonego. Darł się na mnie, a ja na niego, więc, co tu kryć, uderzyłem go i wyszedłem z sali nagrań. Już nigdy więcej go nie zobaczyłem. Od kogoś dowiedziałem się, że zamieszkał w Aberdeen i znalazł pracę w jakiejś fabryce. Oto i wszystko. Cała historia. Jak widzicie, nie wszystko wydaje się takie proste.
Wychodząc z gabinetu, Sean przepuścił mnie w drzwiach. Ściskał w dłoni żółtą kartkę z adresem Roberta Weehera. Uśmiechnął się do mnie słabo, a ja westchnęłam. Rzuciłam ostatnie spojrzenie w stronę Blindwooda, siedzącego bez ruchu na krześle, plecami w naszą stronę. Zdążyłam spostrzec, że w rękach trzymał czarno białą fotografię.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top