rozdział pierwszy
Tego dnia zrozumiałam, że lata pędzą nieubłaganie, jak pociąg, zatrzymując się jedynie na stacjach.
Od rana lało jak z cebra, a Słońce postanowiło zrobić sobie wolne. Wiał kwietniowy wiatr, przewracając wszystko, co napotkał na swojej drodze.
Zastanawiałam się, kto zadzwoni pierwszy, bo prędzej czy później, zawsze do mnie dzwonili. Miałam nadzieję, że raczej później. Z całego serca nienawidziłam piętnastego kwietnia.
Spodziewałam się, że przyjdzie do mnie sąsiadka z dołu ze specjalnie upieczonym na tę okazję tortem bezowym. I oczywiście z kosztownym prezentem.
Zwlokłam się z kanapy przed telewizorem i zagotowałam wodę na kawę. Głowa pękała mi w szwach, jak zawsze piętnastego kwietnia. Wsypałam kawę i mieszając, upiłam łyk, przy okazji parząc sobie język. Odstawiłam kubek i włączyłam radio. Z małego odtwarzacza huknął znany kawałek Led Zeppelin. Wesoły kawałek. Zdenerwowana przełączyłam stację. Gdy usłyszałam rzewną piosenkę The Cure, pokiwałam głową z uznaniem. Nareszcie coś odpowiedniego, pomyślałam.
Przy smętnych odgłosach dobiegających z kuchni, ubrałam się w najgorszy sweter i nakarmiłam kota. Potem, jak gdyby nigdy nic, wyciągnęłam książkę i zaczęłam czytać. W chwili, gdy zegar na ścianie wybił dwunastą, rozległo się pukanie do drzwi. Zamarłam.
– To na pewno spóźniony listonosz, ewentualnie kurier z jakąś paczką – mruczałam, idąc powoli do drzwi. Przystanęłam przed nimi i wzięłam głęboki wdech. Raz kozie śmierć, pomyślałam i dotknęłam lodowatej klamki. Ręce zaczęły mi drżeć. Zamknęłam oczy i przeklęłam się w duchu. Wprawnym ruchem pociągnęłam za klamkę.
Gdy zobaczyłam sąsiadkę z dołu z bezowym tortem, o mało się nie poryczałam. A już miałam szczerą nadzieję, że w końcu zapomnieli.
– Kristen, witaj, kochana! – zawołała z uśmiechem, podając mi tort. Była to pokaźnej postury siedemdziesięciolatka, z burzą żółtych jak jajecznica loków na głowie. – Jak ty wyrosłaś – zauważyła, jakbyśmy nie widziały się co najmniej od kilku lat. A przecież raptem wczoraj byłam u niej z prośbą o popilnowanie kota przez dwie godziny. I codziennie mijamy się na korytarzu. – Z roku na rok robisz się coraz starsza, dziecko.
Przygryzłam wargę. Musiała mi przypominać? Dlaczego ludzie to robią?
– Dzień dobry, pani Duce. Bardzo dziękuję za tort, ale... – zaczęłam, lecz kobieta mi przerwała.
– Daj spokój, nie musisz dziękować. A teraz wpuść mnie do środka, muszę złożyć ci życzenia. W końcu dziś kończysz dwadzieścia trzy lata.
Zanim zdążyłam zaprotestować, pani Duce już ładowała mi się do mieszkania. Położyła różową plastikową torebkę na krześle, a sama usiadła na drugim. Co było robić? Podałam jej talerzyk i pokroiłam tort. Spoczęłam naprzeciwko niej i westchnęłam.
– I jak, Kristen, smakuje?
– Oczywiście, pani Duce. Jest wyśmienite, jak zawsze. – Przywołałam na twarz najbardziej przyjazny ze wszystkich moich uśmiechów, a starsza kobieta zarechotała.
– Dosyć tej paplaniny. Chodź no tu, niech no cię wyściskam.
Pani Duce złożyła na moim policzku czerwony pocałunek i wskazała na mój ledwo zaczęty kawałek tortu.
– Jedz, jedz. Nie żałuj sobie.
Zaczęła opowiadać mi o jakiejś nowej gwiazdce telewizyjnej, która podobno miała fenomenalny głos. Udawałam, że słucham z zainteresowaniem.
– A właśnie, mam coś dla ciebie. – Podniosła torebkę i zaczęła szukać w niej czegoś. W końcu wyjęła mały pakunek i podała mi go. – To ode mnie i męża. Otwórz, mam nadzieję, że się spodoba.
Przełknęłam ślinę i zaczęłam powoli odwijać różowy papier. Kolejna rzecz, której nienawidzę, to właśnie kolor różowy. Ale oczywiście pani Duce nie mogła o tym wiedzieć.
Po kilku sekundach moim oczom ukazały się... rękawiczki oraz czapka, osobiście wydziergane przez panią Duce. Wszystkie różowego koloru.
W tym momencie straciłam wiarę w ludzkość, a już na pewno wiarę w urodziny.
– Bardzo dziękuję, pani Duce – powiedziałam po chwili z uroczym uśmiechem kogoś, na którym ów prezent robił piorunujące wrażenie. – Na pewno przydadzą się na zimę.
Pani Duce zamrugała rzęsami i posłała mi swój szeroki uśmiech.
– Nie ma za co, kochaniutka. Tylko noś, żeby się nie zmarnowało. Za rok może być już za małe. A teraz wybacz, muszę wracać. Czeka na mnie kolejny odcinek serialu Miłość w Ameryce.
W odpowiedzi pokiwałam głową z udawanym przygnębieniem.
– Szkoda, że musi pani już iść.
– No niestety. Ale jutro wpadnę.
Gdy drzwi za panią Duce się zamknęły, opadłam wykończona na kanapę. Od rana przeczytałam już pięć esemesów z życzeniami, a co kilkanaście minut dostawałam kolejnego. Naprawdę ciężko było mi pisać na tak małej klawiaturze w telefonie. I tak byłam jedną z niewielu osób, które w ogóle go posiadały.
Gdy sięgałam już po komórkę, by odpisać kolejnej osobie, telefon rozdzwonił się. Z trzeszczącego głośnika dobiegły pojedyncze dźwięki.
Mama.
Odrzuciłam urządzenie z zaskoczeniem, ale zaraz je podniosłam i odebrałam.
– Mamo?
– Kristen! Witaj, kochanie – usłyszałam radosny głos mamy w słuchawce. Westchnęłam.
– Jak tam u was?
– Wszystko dobrze. Ale dzwonię z życzeniami, słonko.
Przewróciłam oczami.
– Nawet nie wiesz, jaka jestem z ciebie dumna – ciągnęła mama. – Masz pracę, mieszkanie, przyjaciół. Ale jest coś jeszcze... Wiesz, czego pragnę najbardziej? Żebyś w końcu założyła rodzinę.
Wiedziałam, że to powie.
– Mamo, proszę.
– Dziewczyny w twoim wieku już dawno mają trójkę dzieci, a ty... – Nie poddawała się.
– Mamo. Przerabiałyśmy ten temat.
– No dobrze. W końcu wiesz lepiej. – Usłyszałam westchnięcie. – Może wpadnę za kilka dni? Będziesz zajęta?
– Możesz przyjeżdżać, kiedy zechcesz i na ile zechcesz.
– Czyli jak? Sobota ci pasuje?
– Jasne.
– To w takim razie do soboty – powiedziała mama. – A, i jeszcze raz wszystkiego najlepszego!
– Dzięki, mamo. Czekam w sobotę.
Rozłączyłam się i rzuciłam telefonem w kanapę. Miałam szczerze dosyć tego dnia, mimo że niedawno się zaczął.
Nagle usłyszałam gwałtowne pukanie. Przestałam oddychać i modliłam się w duchu, by był to spóźniony kurier. Otworzyłam drzwi.
– Sean?
Przede mną stał wysoki chłopak, mój współpracownik, z którym pracowałam w restauracji Obscured By Clouds (co ciekawe, knajpka została tak nazwana na cześć ulubionej mojego szefa płyty Pink Floydów.)
Sean był zwykłym chłopakiem, całkiem przystojnym, ale nieśmiałym, który pracował w Obscured by Clouds, ponieważ był wielkim fanem Pink Floyd, jak zresztą i wielu innych rockowych zespołów. Miał długie ciemne włosy i prawie zawsze chodził ubrany w koszulkę z napisem grunge is death.
Teraz też był w nią ubrany.
– Witaj, Kristen – zaczął nieśmiało. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
– Prawdę mówiąc, nie. Ale nie spodziewałam się ciebie tutaj – odparłam z pierwszym tego dnia niefałszywym uśmiechem.
Sean trzymał w prawej ręce jakiś pakunek, a w lewej kwiaty. Zaprosiłam go gestem do środka.
W pracy rzadko kiedy ze sobą rozmawialiśmy, ale zdążyłam go poznać. Kilka razy zaprosił mnie do kawiarni na rogu ulicy, gdzie zawsze opowiadał mi o muzyce i o gitarze, którą dostał od ojca. Mówił, że próbuje zagrać jakiś kawałek Nirvany, ale średnio mu to wychodzi.
– Proszę, to dla ciebie. – Sean wręczył mi kwiaty i pakunek. Podziękowałam mu i wskazałam krzesło przy stole, z którego nie zdążyłam nawet zabrać talerzy z resztkami toru oraz samego toru.
– Masz może ochotę na tort bezowy? – zaproponowałam.
– Jasne, chętnie.
Rozłożyłam czyste filiżanki i talerzyki.
– Jak tam z mamą? Nadal jest w szpitalu? – zapytał.
– Nie, wyszła już jakiś czas temu – uśmiechnęłam się i usiadłam naprzeciwko. – A twój kawałek Nirvany? Dobrze idzie?
– Tak, mam już połowę za sobą. – Chłopak rozpromienił się. – Mógłbym ci kiedyś zagrać, jeśli chcesz.
– Byłoby miło. Zwłaszcza, że do dziś nie wiem, co to za piosenka.
– To Where Did You Sleep Last Night – odparł i zjadł kawałek tortu. – Mmm, smaczne. Sama robiłaś?
– Nie, skąd – zaśmiałam się. – To robota sąsiadki z dołu, pani Duce.
– Rozpakujesz prezent? Starałem się, ale nic innego nie przychodziło mi do głowy.
Sięgnęłam po pakunek i rozerwałam czarny (za co byłam mu w duchu wdzięczna) papier. W środku znalazłam płytę, zatytułowaną Forest Faith. Nazwa zespołu nic mi nie mówiła.
– Sound Of Leaves? Co to za zespół? – zapytałam.
– Nie mam pojęcia – przyznał chłopak. – Sprzedawca powiedział, że to unikalna płyta, ale nie bawił się w szczegóły.
– Słuchałeś?
– Co? – zamrugał, zdezorientowany.
– Pytam, czy słuchałeś płyty – powtórzyłam. Pokręcił głową. Wstałam od stołu i włożyłam płytę CD do odtwarzacza. Z głośnika popłynęła spokojna i cicha muzyka. Zrobiłam nieco głośniej, by dźwięk stał się lepiej słyszalny.
Była to dziwna mieszanina stylu Pink Floyd, głosu wokalisty The Cure, a nawet doszukałam się w niej charakterystyki Kansas.
– Nie znam tego. Ale całkiem niezła muzyka, co?
Nie zwróciłam uwagi na chłopaka. Muzyka, z początku delikatna i nijaka, zawładnęła w niesamowity i trochę przerażający sposób moim umysłem. Gitara elektryczna i cichy śpiew wypełnił pokój. Nawet Sean zamilkł na chwilę, urzeczony dźwiękami płyty.
Piosenki albumu zlały się w całość. Nie wiedziałam, kiedy zakończyła się piąta, a kiedy rozpoczęła szósta. Wszystko idealnie ze sobą współgrało. Kiedy ostatnie dźwięki zamilkły, ja siedziałam jeszcze przez kilkanaście sekund w bezruchu, nie mogąc się otrzepać z wrażenia, jakie zrobiły na mnie utwory płyty Forest Faith.
– Genialna muzyka. – Mój stan przerwał głos Seana. Zamrugałam i spojrzałam na niego.
– Fenomenalne. To chyba najlepszy prezent ze wszystkich dotychczasowych w moim życiu – przyznałam. Sean zmieszał się.
– Tak właśnie myślałem, że płyta będzie świetna, choć tak naprawdę nie myślałem, bo w końcu nie wiedziałem, co jest w środku, ale... Cieszę się, że ci się podoba.
Zaczęłam się śmiać, a zdezorientowany chłopak patrzył to na mnie, to na opakowanie od płyty, którą cały czas trzymałam w dłoni.
– Co ty na to, żebyśmy posłuchali innych kawałków Sound Of Leaves? – zaproponowałam. – Może któryś z nich okaże się równie niesamowity.
– Świetny pomysł – Sean pokazał w uśmiechu lekko krzywe zęby.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top