rozdział jedenasty
W momencie, gdy Mark opowiadał o wszystkim, co przeżył i on, i jego syn, pomyślałam, że martwienie się i zadręczanie dniem swoich urodzin nie ma sensu. Kto by się tym przejmował, mając dziecko – ćpuna?
– Dobra – powiedział Mark. – A teraz powiedzcie mi, czego chcecie od mojego syna.
Sean chciał coś powiedzieć, ale przerwałam mu, dając do zrozumienia, że tym razem ja wszystko opowiem. Po raz kolejny zaczęłam po kolei mówić o piętnastym kwietnia, o tajemniczej płycie, nikomu nieznanemu zespołowi. O postanowionej wycieczce do Aberdeen, Blindwoodzie i Jeany, o odwiedzinach u Roberta i o wszystkich innych rzeczach, które przydarzyły nam się w zaledwie tydzień. Mark słuchał uważnie, ani razu nie przerywając. Kiedy wspomniałam o spotkaniu Dave'a, mężczyzna uśmiechnął się lekko do własnych wspomnień.
Kiedy skończyłam, zapadła długa cisza, którą przerwał Sean.
– Robert Weheer też nie ma nadziei, proszę pana. Tak samo, jak pański syn. Ale chcemy to naprawić, naprawić zespół.
– Rozumiem – przerwał Mark z nagłą irytacją. – Jednakże z całym szacunkiem, cholera jasna, sądzę, że nie mają państwo prawa mieszać się do czyjegoś życia, kompletnie państwu obcego. Tutaj stawką jest odzyskanie wiary w życie, a nie muzyka. Mój syn jest w cholernej depresji, tak przynajmniej sądzę, czytając jego przerażające książki. Nienawidzę historii, które tworzy, a jednak czytam każdą, jaka tylko ukazuje się w księgarniach. Nikt nie wie, że to on, Jim ma pseudonim. I tak jest lepiej, nikt nie musi znać jego przeszłości, by czytać o ludziach takich jak on, chorych. I nic tutaj nie zdziałacie, do cholery, nic. Nie naprawicie błędów przeszłości całego tego cholernego zespołu. To był błąd, żeś pan kupił swojej żonie tę płytę. Cholerny błąd.
– Panie Marku, my nie chcemy znać przeszłości – słabo zaprotestowałam. – Lecz myślę, że z pana pomocą znajdziemy w pańskim synu chęci do życia.
– Proszę pani, ja straciłem nadzieję już dziesięć lat temu. Od tych dziesięciu cholernych lat nie widziałem syna! I wiem, czego tu chcecie. Chcecie, żebym, do cholery, podał wam adres mojego syna, tak? Jeśli macie nadzieję, że to zrobię, to naprawdę się mylicie!
Sean przysunął mnie do siebie.
– W takim razie prosimy tylko o jedno – powiedział. – Niech pan odzyska nadzieję, bo mogę panu przysiąc, że uda nam się spełnić marzenia pańskiego syna. Sound of Leaves odżyje, bo właśnie do tego dążymy. Czy się to panu podoba, czy nie. A adres i tak odnajdziemy.
Pociągnął mnie do wyjścia, zostawiając osłupiałego Marka samego ze sobą.
Na dworze padał mocny deszcz, w kilka sekund byliśmy już cali przemoczeni. Najgorsze było to, że wokół – nie licząc budynku poczty, do którego raczej nie chcieliśmy wracać – nie było żadnego miejsca, które użyczyłoby nam choćby skrawek dachu.
– Chodź, tędy! – Sean złapał mnie za rękę, prowadząc do malutkiej budki telefonicznej po drugiej stronie ulicy. Dobrnęliśmy tam, przeskakując kałuże, a ja otworzyłam z impetem małe drzwiczki. Niestety, w środku mieściła się tylko jedna osoba, więc Sean wepchnął mnie do środka i ociekając wodą kazał zadzwonić do pani Róży.
– Po czorta będę dzwoniła do Róży? – zawołałam, starając się przekrzyczeć deszcz. Sean zasępił się.
– Masz rację, nie ma to żadnego sensu. Wracamy na pocztę.
Wybiegłam z budki, czując za sobą pędzącego Seana. No, to mam chorobę z bańki, pomyślałam. Co sił w nogach zmierzałam ku poczcie i ledwie dotknęłam klamki, już byłam w środku. Sean również.
Mark zajmował się jakimś klientem i nawet nie podniósł na nas oczu. Sean, korzystając z okazji, pociągnął mnie w stronę stojaków z pocztówkami, za którymi mogliśmy się ukryć. Oddychałam ciężko i zawinęłam się płaszczem, bo miałam duże dreszcze. Z przerażeniem patrzyłam na niego, ociekającego wodą i zastanawiałam się, co zamierza dalej zrobić.
– Sean, co ty najlepszego wyprawiasz? – Ze wszystkich sił starałam się zachować szept i nie podnosić głosu, lecz było to bardzo ciężkie.
– Spokojnie, wiem, co robię – odparł, ale dodał – chyba.
Przewróciłam oczami, a on wystawił głowę zza stojaków.
– I co? – zapytałam.
– Ma dwóch klientów. Jakieś małżeństwo.
Przerwał, po czym westchnął.
– Kristen, my nadal nie mamy pojęcia, gdzie mieszka Jim. Musimy przecież wiedzieć, gdzie mamy go szukać.
– Świetnie, jakieś pomysły?
– No właśnie chyba nie za bardzo. Mówiąc „musimy wiedzieć, gdzie go szukać", spodziewałem się jakichś twoich propozycji – przyznał bez cienia ironii. Spojrzałam na niego niedowierzająco.
– No co? – zapytał. – To ty jesteś tu od myślenia.
– Przepraszam bardzo, ale skoro to ja jestem od myślenia, to dlaczego naopowiadałeś temu biednemu Markowi jakieś brednie, że Sound of Leaves odżyje! I uciekłeś, zanim zdążył coś powiedzieć? A teraz ukrywamy się za jakimiś – spojrzałam na pocztówki – stojakami, żeby Mark, do cholery jasnej nas nie znalazł?
Nagle zdałam sobie sprawę z beznadziejności sytuacji i zaśmiała się histerycznie.
– Wiesz co, Sean? Zostaniesz teraz tutaj, a ja pójdę i wytłumaczę temu biedakowi, że ten cholerny adres jest nam niezmiernie potrzebny. A jeśli choć raz wytkniesz choćby nos zza tych pocztówek, to gwarantuję ci, że już więcej się nie spotkamy.
Po czym, nawet nie zdając sobie sprawy, co właśnie robię, stanęłam tuż przed nosem Marka. Spojrzał na mnie z niedowierzaniem, a małżeństwo przy kasie właśnie wychodziło, więc nie miał się kogo uczepić, byleby nie wchodzić ze mną w rozmowę. Na całej poczcie zostałam tylko on i ja. Nie licząc schowanego za stojakami Seana, oczywiście.
– Przyszła pani znowu zacząć zmuszać mnie do opowiadania jakiś nieznośnych historyjek na temat mojego syna? Dość żeście mi już powiedzieli. Nie mam siły wchodzić w interakcję z duchami przeszłości.
– Nie do końca, panie Cruew – przerwałam mu. – My naprawdę potrzebujemy adresu pańskiego syna. Chcemy chociaż spróbować dowiedzieć się czegoś o jego przeszłości, chcemy, aby wrócił do zespołu, który przecież tak bardzo go uszczęśliwiał. Pamięta pan, jaki syn był pełen nadziei i radości? Jak bardzo się cieszył, że w końcu spełnia marzenia. Chcemy, by nadal tak było.
– Nic już nie będzie takie same – warknął Mark. – Dajcie już spokój, po prostu nie dam wam tego cholernego adresu. Nic nie zdziałacie. Poza tym, czyż to nie pani mąż nie groził mi, że czy tego chcę czy nie, odnajdziecie Jima? Skończyły wam się pomysły, czy jak?
– Myślę, że w głębi duszy ma pan po prostu wątpliwości, czy nasze nadzieje nie wpędzą pana syna w jeszcze większą depresję. Ale tak nie będzie. Proszę o adres, a my obiecujemy, że nie zrobimy nic, co by Jima zdenerwowało lub zasmuciło.
– Ależ, wy przecież nie znacie mojego syna! Jak chcecie w ogóle zaczynać rozmowę z nim, skoro, do cholery, nie wiecie, co go wprowadza w stan smutku! Nie macie pojęcia!
Patrzyłam z przerażeniem na Marka, z powoli ogarniającym mnie uczuciem bezradności. Nie mogliśmy sami odnaleźć tego adresu, bo Mark i tak by się dowiedział i popadłby w większą furię. Owszem, mogliśmy próbować u innych osób, które znały Jima i jego aktualne miejsce zamieszkania, ale byłaby to zniewaga wobec Marka. A mimo wszystko nie chciałam, by ten człowiek, który już tak dużo przeszedł, zdenerwował się jeszcze bardziej.
Musiałam przyznać mu rację, nie wiedzieliśmy, jaki jest Jim. Prawdę mówiąc, nie myślałam nad tym, że kiedykolwiek będę się musiała zastanawiać nad jego osobowością i wyglądem.
– Czyli uważa pan, że nie ma już żadnej nadziei? – zapytałam cicho.
– Tak uważam – odparł z irytacją.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top