rozdział dziewiąty
Resztę urlopu w Aberdeen przeznaczyliśmy na szukaniu kogokolwiek, kto w całym swoim życiu usłyszał nazwiska Necer i Cruew. Niestety nie było łatwo.
Pierwszą osobą, którą odwiedziliśmy, by zapytać o byłych członków Sound Of Leaves był nie kto inny, jak nasza dziennikarka Jeany Cindirell. Ta sama, z którą spotkaliśmy się w Stars and Stripes, by dopytać o Roberta Weheera.
Odwiedziliśmy ją w mieszkaniu. Drzwi otworzyła nam jakaś nastolatka z niezadowoloną miną. Jej postawa wyrażała wszystkie negatywne emocje, jakie tylko istnieją na świecie.
– Dzień dobry – odezwałam się najmilej, jak potrafiłam. – Jest może pani Jeany Cindirell?
– Zależy, kto pyta – odparła dziewczyna i poprawiła czarną grzywkę. Jej kręcone włosy zakrywały pół twarzy.
– Jestem Kristen, a to mój przyjaciel Sean – powiedziałam z jeszcze szerszym uśmiechem.
– Świetnie, ale nic mi to nie mówi. Mogłaby pani z łaski swojej podać powód wizyty?
– Hej, z szacunkiem, dziecko – przerwał jej Sean. Dziewczyna nawet na niego nie spojrzała.
Już miałam ponowić pytanie o dziennikarkę, gdy zza pleców nastolatki ujrzałam zdenerwowaną Jeany.
– Courtney, ile razy mam ci powtarzać... – Kobieta przerwała, gdy nas ujrzała. – A, to państwo – zaśmiała się. – Przepraszam, siostra oddała mi córkę pod opiekę, a ta niewychowana istota...
– Nie zajmiemy dużo czasu, pani Cindirell – Sean uśmiechnął się. Courtney prychnęła i odwróciła się, idąc w głąb mieszkania. Jeany, nie zważając na siostrzenicę zaprosiła nas gestem do środka i zamknęła drzwi.
Dziennikarka miała na sobie niebieską sukienkę z czerwonymi piórami, jaskrawozielone spodnie oraz pomarańczowe chodaki. Na szyi wisiała błękitna apaszka w panterkę.
– Proszę, proszę, wchodźcie!
W mieszkaniu panował artystyczny wręcz nieład. Wszędzie walały się obrazy, pędzle, rzeźby, pamiątki z całego świata oraz oszałamiająca ilość ubrań. Komody były zawalone zdjęciami, poplamione pomarańczową i zieloną farbą, nawet roślinki w kącie nosiły śladowe ilości kolorowego sprayu.
W kuchni, do której zaprosiła nas Jeany walały się sztalugi i do połowy zamalowane płótna. Kilka mokrych pędzli leżało na blacie, tuż obok ogryzka jabłka sprzed tygodnia.
– Proszę siadać tutaj – Jeany wskazała na stół, który niemalże w całości został przykryty stosem kaset Madonny. Odsuwając kasety, kobieta zrobiła trochę miejsca na skrawku stołu, na którym widniały krążki po kawie.
Usiadłam na krześle, które jako jedyne nie służyło za wieszak na ubrania i nieznacznie rozglądając się, zauważyłam przerażoną i zaszokowaną minę Seana, patrzącego gdzieś za mnie. Natychmiast odwróciłam się i ku mojej niepohamowanej radości ujrzałam dwie kolorowe papugi w złotej klatce, wiszącej tuż nad biurkiem, na którym walał się stos papierów. Jedna z nich zaskrzeczała coś niezrozumiałego.
– To tylko papugi, proszę się nie przejmować – powiedziała Jeany, idąc do kuchni tuż obok. Sean pokiwał głową, nadal z dziwnym wyrazem twarzy.
– Dwie łyżeczki? A może państwo nie słodzą? – zawołała, nalewając świeżo zaparzonej wody do kubków w zielono – fioletowe kropki.
– Po jednej poprosimy – odparł Sean, odzyskując zwykłe opanowanie. Jeany pokiwała głową z uśmiechem i pomieszała cukier. Z dwoma parującymi kubkami podeszła do nas i postawiła na skrawku stołu.
– Zaraz podam jeszcze ciasteczka.
Kiedy ciastka pojawiły się już na stole, dziennikarka usiadła wreszcie na krześle, uprzednio zrzucając wszystkie leżące na nim ciuchy.
– A więc? Czemu zawdzięczam tę miłą wizytę? – zapytała, siorbiąc łyk kawy ze swojego czerwonego kubka z zarysem Madonny.
– Chcieliśmy prosić panią o przysługę – zaczęłam. – Pamięta pani, jak prosiliśmy panią o jakieś informacje o Robercie Weheer?
– Jasna sprawa.
– Chodzi głównie o to, że tym razem chcielibyśmy zapytać o niejakiego Jima Cruew i Teda Necer. Może gdzieś pani o nich słyszała.
Jeany zamyśliła się na chwilę.
– Wydaje mi się, że o żadnym z nich jeszcze nic nigdy nie napisałam. Ale jeśli to dla państwa ważne...
– Bardzo – zapewnił Sean.
– To mogę poszukać jakichkolwiek informacji o nich, dajmy na to... Do jutra?
– Bylibyśmy niewysłowienie wdzięczni.
– W takim razie jutro o trzynastej w Stars and Stripes? – upewniła się dziennikarka.
– Trzynasta, Stars and Stripes – powiedziałam z uśmiechem.
Kolejną osobą, która przybliżyła nam ciut sprawę z pozostałymi członkami Sounf Of Leaves, był taksówkarz Dave, ten sam, który przewiózł mamę i mnie w Olimpii. Właściwie spotkaliśmy go z Seanem zupełnie przypadkiem. Wychodziliśmy z restauracji, do której zabrał mnie chłopak, a że po całym mieście poruszaliśmy się taksówkami, zamówiliśmy jedną do pensjonatu.
Kiedy usiadłam z przodu, tuż obok kierowcy, spostrzegłam, że widzę ewidentnie znajomą twarz. Po kilku minutach rozmowy okazało się, że taksówkarzem był właśnie Dave.
– Proszę pozdrowić mamę – powiedział z uśmiechem mężczyzna. Obiecałam mu, że na pewno to zrobię.
– Ale co pan tu robi, tak daleko od Olimpii? Nie wiedziałam, że kursuje pan też w Aberdeen.
– Prawdę mówiąc wyszło to zupełnie przypadkiem – odparł Dave. – Przyjaciel nagle się rozchorował, a że zawsze twierdził, że zarabia w tym mieście sporo kasy, to przyjechałem, by chwilowo go zastąpić. Gość strasznie był mi wdzięczny. Faktycznie, zarabiam tu więcej niż w Olimpii, ale – niestety – polepsza mu się i niedługo będzie w stanie znów jeździć. Ale widzę, choć ze mnie stary facet już, pamięć coraz gorsza, że tego młodego człowieka nigdy jeszcze nie spotkałem.
– Tak, to mój przyjaciel Sean – odparłam.
– Dave, bardzo mi miło – Taksówkarz uśmiechnął się do przedniego lusterka. Sean odpowiedział mu skinieniem głowy.
– Mi też bardzo miło.
– A przyjechali tu państwo na jakiś urlop, czy coś? – zagaił Dave po chwili.
– Można tak powiedzieć – odparł Sean. – Ale prawdę mówiąc mamy troszkę inne sprawy na głowie, niż tylko odpoczynek.
– Tak? – zaciekawił się Dave.
– Szukamy dwóch mężczyzn – powiedziałam. – Ale prywatnie – dodałam szybko.
Dave pokiwał głową.
– Mam nadzieję, że nie są to jacyś ludzie, wie pani, spod ciemnej gwiazdy?
– Nie, skąd – zaprzeczyliśmy z Seanem niemal jednocześnie. Dave parsknął śmiechem.
– Chodzi o pewien zespół – powiedziałam.
– Ciekawość – dodał Sean.
– Szukamy dawnych członków – uśmiechnęłam się z zakłopotaniem.
– Dwóch już znaleźliśmy – powiedział Sean.
– Właśnie. – Pokiwałam głową. Dave spojrzał na mnie, ale zaraz odwrócił wzrok na drogę.
– Kto jak kto, ale na zespołach to ja się znam – powiedział i popatrzył w lusterko na Seana. – Opowiedzcie mi wszystko po kolei, może coś wam opowiem. Akurat zaświta staremu w głowie. Próbujcie.
Spojrzałam na Seana, a on pokiwał głową na znak, żebym opowiedziała taksówkarzowi historię Sound Of Leaves.
– Niedawno miałam urodziny – zaczęłam, a Dave wciął mi się słowami: „wszystkiego najlepszego". – Więc z tej okazji Sean kupił mi płytę w sklepie muzycznym. Sean to mój kolega z pracy. Oboje jesteśmy kelnerami. Ale wracając. Postanowiliśmy odsłuchać płyty na moim odtwarzaczu. Była tak genialna, że poszliśmy do tego samego sklepu muzycznego, by zapytać o inne albumy zespołu Sound Of Leaves, czyli tego, który nagrał ową niesamowitą płytę. Wszystko byłoby świetnie, gdyby nie fakt, iż w całym sklepie nikt nie słyszał o tejże płycie, ani tym bardziej o zespole Sound Of Leaves. Utknęliśmy w martwym punkcie. Ale udało nam się ustalić nazwę wytwórni płyty, która miała swoją siedzibę tutaj, w Aberdeen. Niestety, wytwórnia nie działa od jakichś dziesięciu lat, a ślad po członkach Sound Of Leaves urwał się, ledwie go znaleźliśmy. Na szczęście udało nam się ustalić, dzięki jednemu z pracowników wytwórni, a dokładniej jej byłym szefem, że basista zespołu aktualnie przyjmuje w przychodni w mieście. Pojechaliśmy tam od razu, ale zastaliśmy marny widok. Blindwood, bo takie jest nazwisko basisty, opowiedział nam co prawda o swoim zespole, z którym jako młody facet wiązał nadzieje, ale zrobił to z wielką niechęcią. Kazał nam zaprzestać wszelkich poszukiwań. Jednak po naszych długich prośbach udzielił nam adresu lidera zespołu – Roberta Weheer. Niestety, adres okazał się nieprawdziwy, a m tylko zmarnowaliśmy czas i pieniądze. Dzień, czy dwa później, nie pamiętam, Blindwood napisał jednak do nas list, w którym informował, że przemyślał wszystko i chciałby naprawić błędy młodości. Pisał, że on, co prawda nie ma odwagi prosić Roberta, z którym, nawiasem mówiąc, nie jest w dobrych stosunkach, by wrócił do Sound Of Leaves. Ale prosił, abyśmy odwiedzili go i opowiedzieli o tym, że ich muzyka nas zachwyciła. Blindwood tym razem podał nam mniej więcej okolicę, którą prawdopodobnie zamieszkuje Robert. Dosyć długo zajęło nam odnalezienie mieszkania Weheera, jednak w końcu stanęliśmy z nim twarzą w twarz. Powiedział, w wielkim skrócie, że nie ma zamiaru znów się w to angażować, jednak pozostawił nadzieję, że jeśli uda nam się odnaleźć Jima i Teda – pozostałych członków – to z wtedy uwierzy we wszystko. I tutaj docieramy do momentu, w którym spotykamy znajomą dziennikarkę, prosimy ją o jakieś notatki, czy może kiedykolwiek pisała o którymś z nich. Tak, w naprawdę dużym skrócie, wygląda mniej więcej cała historia.
Kiedy skończyłam mówić (a zajęło mi to dokładnie tyle czasu, by dojechać do pensjonatu), nastała cisza. Delikatny deszcz bębnił w szyby i dach samochodu. Staliśmy na parkingu przed oświetlonym pensjonatem.
– Powiem tak – zaczął Dave. – Bardzo ciekawa historia, nie wątpię w jej prawdziwość. Nie przypominam sobie co prawda, żebym kiedykolwiek słyszał o tym zespole, ale jeśli mogliby państwo zdradzić mi dokładne nazwiska wszystkich członków, może coś mi zaświta.
– Liderem zespołu był Robert Weheer, będący zarazem wokalistą. Ted Necer grał na gitarze, Jim Cruew na perkusji, a Ernest Blindwood był basistą – wyrecytował Sean.
– Jim...? – Dave podrapał się w głowę.
– Jim Cruew – powtórzył Sean.
Dave pokiwał głową i westchnął.
– Znałem kiedyś pewnego punka o tymże nazwisku. Właściwie, to znałem jego ojca, któremu strasznie nie podobało się, że jego jedyny syn jest punkiem. Ojciec nazywał się bodajże Mark Cruew, a imię syna zaczynało się chyba na „j". Być może chodzi właśnie o Jima Cruew, tego gościa, o którym mówicie.
– A pamięta pan, kiedy ostatni raz rozmawiał z Markiem? – zapytałam.
– Jasne. To było kilka lat temu, może ze trzy... Ale mogę wam powiedzieć, gdzie pracuje, a przynajmniej kiedyś pracował.
Sean pokiwał głową zachęcająco.
– Wydaje mi się, że Mark pracował na poczcie i to właśnie stamtąd się znamy. Też kiedyś pracowałem na poczcie. Wracając. Jest to poczta na Gaven Street, zajdziecie. Ostatnio często tam jeździłem, ale nie wchodziłem do środka, dlatego nie mam pewności, że Mark nadal tam pracuje. Jednak wydaje mi się, że jeśli chcecie znaleźć tego tam... Jima, to zacznijcie od budynku poczty.
...
Shipujecie kogoś z tej opowieści?
Tak, jestem strasznie ciekawa.
...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top