rozdział szósty

W milczeniu zatrzymaliśmy taksówkę. Sean usiadł z tyłu, a ja obok kierowcy, młodego mężczyzny, który trzymał w ustach niezapalonego papierosa.

– Nie palę, ale żeby wyglądać na groźnego, wszędzie chodzę z niezapalonym petem – wyjaśnił. Sean z tyłu parsknął.

– Poproszę na Basic Street.

– Już się robi.

Taksówkarz wprawnym ruchem przycisnął pedał gazu.

– Widzę, że państwo nie stąd – powiedział kierowca, przerywając ciszę.

– Skąd ta pewność?

– Basic Street to jedna z gorszych ulic Aberdeen – odparł enigmatycznie.

– Gorszych? – odezwał się Sean. Taksówkarz spojrzał na niego z lusterka i wzruszył ramionami.

– Mówią, że tam straszy. Ale wie pan, ja tam nie wiem, tylko tak słyszałem. Ale tak gadają.

– Kto?

– No, ci, mieszkańcy. Proszę pana, ja tu jeżdżę od ładnych paru lat. Ludzie gadają, ja słucham. W tych stronach nikt niczego nie ukryje.

– Czyli twierdzi pan, że na Basic Street straszy?

– Nie mówiłem, że na pewno. Ja tam nigdy niczego nie widziałem. Ale słyszeć, to owszem – raz, czy dwa.

– Co pan słyszał? – Tym razem pytanie padło z moich ust.

– Takie upiorne jęki, coś w stylu tych, które wydają potwory w horrorach.

– Te jęki słyszał pan na ulicy?

– No, na ulicy, a gdzie. Do domu się tam nikomu pakował nie będę. Zresztą, państwo sami zrozumiecie, jak dojedziemy. To już zaraz, za tym rondem.

Rzeczywiście. Po dojechaniu na ulicę Basic Street, obydwoje z Seanem stwierdziliśmy, że ulica wygląda upiornie. Była wąska i dosyć długa, ale zakończona ślepą uliczką. Po obydwu stronach ulicy stały domy różnej wielkości, prawie wszystkie zasłonięte zasłonami i firanami. W oknach nie paliły się światła, mimo że Słońce dziś było przysłonięte chmurami.

Drzewa nie miały liści, choć już była połowa kwietnia, a na konarach siedziały... koty. Czarne koty z błyszczącymi oczami.

– Ja się zmywam – powiedział szybko taksówkarz, gdy tylko Sean zapłacił mu należną sumę. Wsiadł do auta i z piskiem opon odjechał, wzniecając tumany kurzu.

– No, to zostaliśmy sami – zauważyłam, stojąc bezradnie na środku chodnika. Sean rozglądał się z zaciekawieniem po okolicy. Wokół, nie licząc kotów, nie było żywego ducha.

– Szukamy numeru dwadzieścia siedem – powiedział Sean, zaglądając w żółtą kartkę od Blindwooda.

– Tu jest dziewiętnaście. – Wskazałam na drewniany domek z nieskoszonym trawnikiem przed nami.

Zaczęliśmy iść wzdłuż krzywego chodnika, po kolei czytając numery na zniszczonych domach. W pewnej chwili zatrzymałam się i zawołałam Seana, który musiał zawiązać sznurówkę.

– Co jest, Kristen?

– Widzisz to? – Ruchem głowy wskazałam dwa bliźniacze domy, pomalowane fioletową farbą. – Jest dwadzieścia sześć, jest dwadzieścia osiem. Ale nie ma dwadzieścia siedem.

Sean już miał coś powiedzieć, ale zamilkł. Przełknął ślinę.

– Rzeczywiście.

– Ale są jeszcze domy po drugiej stronie ulicy – zaczęłam, nagle sobie coś uświadamiając. – Przecież powinno być tak, że z jednej strony powinny stać domy z parzystymi numerami, a z drugiej z nieparzystymi.

– A tu tak nie jest – powiedział Sean.

– Zaczęliśmy od tej strony, zupełnie zapominając o drugiej. W takim razie, jakie numery znajdują się na drugiej?

Przeszliśmy przez pustą ulicę i stanęliśmy twarzą twarz z ogromną białą willą, pewnie zajmowaną niegdyś przez jakiegoś milionera. Ale teraz, budynek sprawiał raczej opłakane wrażenie. Tynk odpadał ze ścian, a okna na pierwszym i drugim piętrze były powybijane. Na podwójnych drzwiach ktoś czerwonym graffiti napisał: MARTWI NIE POTRAFIĄ ODDYCHAĆ. A TY?

– Chodźmy stąd – jęknęłam do Seana.

– Muszę jeszcze coś sprawdzić.

Podszedł do białej willi i przeczytał numer domu, znajdujący się tuż nad drzwiami.

Dwadzieścia sześć i pół.

Serce zaczęło mi bić, dziwnie szybko. Oddech przyspieszył, a ciało odmówiło posłuszeństwa. Sean przybiegł do mnie.

– Kristen, tu dzieją się dziwne rzeczy. Wracamy do pensjonatu.

Pokiwałam głową, a on złapał mnie za rękę i zaczął szybko prowadzić w stronę skrzyżowania, z którym Basic Street stykał się z jakąś inną ulicą. Dotarliśmy do przystanku autobusowego, na którym wreszcie sobaczyłam kogoś żywego, kto nie był kotem ani Seanem. Na plastikowym krzesełku, jakie zwykle widuje się na przystankach, siedziała starsza kobieta z czerwoną chustą na głowie. Odetchnęłam z ulgą, gdy zobaczyłam przejeżdżające auto. Powoli wszystko wracało do normy, a moje serce już nie waliło tak mocno.

– Autobus powinien być za trzy minuty – powiedział mi Sean. Usiadłam obok kobiety w czerwonej chustce i oparłam głowę o ścianę. Miałam serdecznie dosyć Aberdeen i tego całego Sound Of Leaves.

Gdy wróciliśmy do pensjonatu, było już popołudnie. Zjedliśmy obiad na stołówce i wróciliśmy do pokoju.

– Ale się porobiło, co? – spytał Sean, siadając na swoim łóżku.

– Martwi mnie ten dom. Najwyraźniej Blindwood wcale nie podał nam prawdziwego adresu.

– Sądzisz, że kłamał?

– Myślę, że coś zataił – odparłam.

– A ja myślę, że nigdy nie był na Baker Street i nie wiedział, że numeru dwadzieścia siedem po prostu nie ma.

– Wydaje mi się, że ten numer tam kiedyś był. Ale ktoś, kto nie chciał się ujawnić, zmienił go na inny. Weźmy na przykład tę willę. Dwadzieścia sześć i pół? Prawie dwadzieścia siedem.

– To pewnie zwykły żart mieszkańców.

– Bardzo śmieszny – prychnęłam. – Nie sprawdziliśmy pozostałych domów po drugiej stronie. A jeśli one wszystkie są ponumerowane w ten sposób?

– Ja tam nie wrócę. I tobie też nie radzę, Kristen.

Pokiwałam głową i z westchnieniem poszłam do łazienki na korytarzu. Weszłam przez białe drzwi do małego pomieszczenia z dosyć zniszczoną kabiną prysznicową, ubikacją i porysowaną umywalką. Odkręciłam kran i pochlapałam twarz zimną wodą. Nagle zorientowałam się, że coś mi wypadło z kieszeni. Odwróciłam się, a na kafelkach ujrzałam żółtą kartkę z adresem Roberta Weheera, którą Sean dał mi na Basic Street. Podniosłam ją i jeszcze raz uważnie przyjrzałam się adresowi. Żółta kartka, a właściwie zwykły kawałek papieru był złożony na pół. Na przedniej części widniał napisany ołówkiem adres, ale – ku mojemu zdziwieniu – na odwrocie zobaczyłam niewyraźne słowa, napisane charakterystycznym pismem Blindwooda, które najwidoczniej musiały nam umknąć.

Sound Of Leaves są martwi. Nie odkopujcie zwłok kogoś, kogo nie znaliście.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top