rozdział dziesiąty
Stars and Stripes o trzynastej niezbyt tętniło życiem. Prawdę mówiąc, prawie w ogóle. Ledwie dwóch klientów siedzących pod ścianą.
Jeany Cindirell już na nas czekała. Zamówiła sobie czarną kawę, bo, jak mówiła, zawsze można tę kawę przemalować na jakiś wesoły kolor.
– Witajcie, witajcie – zawołała na widok Seana i mnie, po czym przywołała kelnerkę gestem dłoni i z uśmiechem powiedziała, że chciałaby zamówić po jednej latte dla tych państwa. Podziękowaliśmy jej, a ona zaśmiała się.
– Przynoszę dobre wieści – zaczęła, przeglądając dokumenty leżące na stole. – Przeszukałam wszystko, co miałam, w poszukiwaniu wzmianki o Jimie Cruew i Tedzie Necer, i jedyne, co mogę powiedzieć, to to, że w całym moim mieszkaniu, jak i w pracy, nie pada ani jedno z tych nazwisk – urwała. – Chociaż nie, jedno nazwisko się pojawia. Znalazłam stary artykuł, a właściwie ulotkę, w której jest mowa o prywatnej wytwórni ołówków, której zarządcą jest mężczyzna o nazwisku Cruew.
Jeany znalazła jakiś papier i przyłożyła palec do tekstu, po czym zaczęła szukać odpowiedniego fragmentu.
– Tak, owym zarządcą jest Mark Cruew, ale wytwórnia rozpadła się prawie piętnaście lat temu, więc raczej nie ma czego zbierać – podsumowała dziennikarka z przepraszającym uśmiechem. – Przykro mi, że nie jestem w stanie państwu pomóc.
– Nie ma o czym mówić, pomogła pani – zaprotestowałam.
– Bardzo dziękujemy za pani czas – dodał Sean. Kobieta uśmiechnęła się, a kelnerka przyniosła dwa spore kubki kawy.
Tak więc zostały nam dwa dni do końca pobytu w Aberdeen i byliśmy tym faktem przerażeni. Na przedostatni dzień mieliśmy zaplanowane odwiedziny ojca Jima Cruew na poczcie, lecz tutaj trop nam się urywał. Nie wiedzieliśmy nic o Tedzie Necer.
Na dodatek mama zadzwoniła z pytaniem, czy mam zamiar ją w najbliższym czasie odwiedzić, bo akurat za mną zatęskniła. Przy okazji spytała, jak tam na moi urlopie z przyjacielem, (podkreślając słowo „przyjaciel") na co odparłam, że wszystko jest dobrze i żeby nie martwiła się o mnie.
Oprócz tego, jakby mało było kłopotów, szef zadzwonił do Seana, żeby przekazać nam, że rury w Obscured by Clouds się zapchały i w całej restauracji śmierdzi jak na wysypisku.
– Co to oznacza, Sean? – zapytałam, kiedy chłopak wyjaśnił mi już przyczyny telefonu od szefa.
– Sam nie wiem. Szef dał mi do zrozumienia, że naprawianie tego wszystkiego potrwa kilka dni, a więc... Nie ma sensu, żebyśmy tak szybko wrócili do Olimpii.
Pokiwałam głową.
– Czyli mamy teraz więcej czasu na odnalezienie Jima? Pamiętaj, że gdyby nie te rury, musielibyśmy bardzo zagęścić ruchy. A tak, pojedziemy sobie dzisiaj na pocztę i popytamy o Marka Cruew.
– Widzę, że masz już cały plan – zaśmiał się niemrawo.
– A żebyś wiedział. Wszystko zaplanowane.
Budynek poczty był mały. Od strony ulicy można było zauważyć czerwone świecące litery PO ZT. Podejrzewałam, że litery „c" i „a" odpadły już bardzo dawno.
Dzień był dość mroźny, mimo prawie końca kwietnia, więc z przyjemnością weszliśmy do ciepłego pomieszczenia. W środku prawie wcale nie było ludzi, przy małym stoliczku stała jedynie matka z dzieckiem, małą dziewczynką, która bardzo chciała nakleić znaczek i mama pokazywała jej, jak to zrobić.
W kącie poczty stało kilka stojaków z pocztówkami, a obok drugi stół z długopisami. Pracownik poczty, który powitał nas z fałszywym uśmiechem, stał za ladą. Wyglądał na pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat, a jego przylizane włosy nadawały mu groteskowego wyglądu.
– Dzień dobry państwu! – zawołał z przesadną serdecznością. Najwyraźniej używał jej dla każdego klienta, nie byliśmy wyjątkiem.
– Dzień dobry – odparł Sean. Ja tylko kiwnęłam głową w jego stronę. Coś przykuło moją uwagę, więc gdy Sean był zajęty przeglądaniem pocztówek, ja przyjrzałam się uważnie plakietce na koszulce mężczyzny. Widniało na niej nazwisko George Cruew. Tyle że, jak powiedział Dave, imię prawdopodobnego ojca Jima brzmiało Mark, nie George.
Podeszłam do Seana w chwili, gdy pracownik był zajęty jakąś starszą panią, zaledwie przybyłą do środka.
– Coś się stało, Kristen? – zapytał Sean, przyglądając mi się uważnie.
– Nie – odparłam, ale zreflektowałam się szybko. – A właściwie tak. Widziałeś plakietkę tego gościa? On ma na imię George, ale nazwisko wydaje się dziwnie znajome. I albo to ja mam jakieś zwidy, albo ten facet nazywa się Cruew. George Cruew. Nie Mark, tylko George, rozumiesz coś z tego?
– Spokojnie, Kristen. Zaraz go zapytamy.
Sean stanął w kolejce za staruszką. Kobieta właśnie płaciła, a zaraz potem wyszła z budynku.
– I co, wybrał już pan coś? – zapytał przymilnie George.
– Jasne, te dwie pocztówki. – Podał mężczyźnie jakieś tandetne widoczki Aberdeen, które wcale nie ukazywały uroku miasta.
– Bardzo dobry wybór – pochwalił go pracownik. Sean uśmiechnął się do niego.
– Przepraszam, trochę głupie pytanie... Przyjechaliśmy tu pozwiedzać miasto, a żona ma tu jakichś krewnych, których chciała odwiedzić – Wskazał na mnie, a George uniósł brwi. – ale nigdzie nie możemy ich znaleźć. Może pan będzie kogoś kojarzył, w końcu poczta i te sprawy... Na co dzień pracuje pan z ludźmi.
– Proszę próbować, może pomogę – odparł mężczyzna.
– Żona ma tu kuzyna, nazywa się... Kochanie, jak ma na imię ten twój kuzyn?
– Eemm... To Mark Cruew – uśmiechnęłam się, czując, że na twarzy kwitnie mi wielki rumieniec.
George pobladł.
– Mark to mój brat – powiedział. – Ale nie przypominam sobie, byśmy kiedykolwiek meli kuzynkę choć trochę przypominającą pańską żonę.
– No właśnie, kochanie, mówiłem ci, że pewnie znów pomyliłaś imiona – powiedział Sean, a ja podeszłam do nich z udawanym smutkiem.
– Cóż, znowu mi się pomieszało – odparłam z przepraszającym uśmiechem.
– Znaczy... – zawahał się George. – Mogę spytać brata, jest jeszcze na poczcie, akurat wyładowuje pocztówki. Zresztą, najlepiej będzie, jeśli go tutaj zawołam.
Mark Cruew przyszedł po chwili z miną, z którą wygrałby konkurs na najbardziej zdziwiony wyraz twarzy. Miał poczochrane włosy, zdobione w siwe pasemka, a na nosie widniały czarne okulary. Widać, że był zmęczony życiem i ciągle zestresowany. Uznałam, że był zdecydowanie starszy od Georga.
– Dzień dobry – powiedział Sean, przerywając ciszę.
– Ci państwo szukali cię, Mark – powiedział George i poklepał brata po ramieniu. – Ta pani twierdzi, że jesteśmy jej daleką rodziną.
– Nie znam tej pani – wycedził ojciec Jima po chwili. Spojrzałam zdenerwowana na Seana. Trzeba było szybko uspokoić sytuację, zanim stracimy jedyną prawdziwą szansę na znalezienie Jima Cruew.
– My do Jima – powiedziałam, jakby to miało nas uratować. Ale chyba podziałało, bo Mark nagle zrobił się blady. Długo nic nie mówił, a jego brat patrzył to na niego, to na nas.
– Czego oni chcą od twojego syna, Mark? – zapytał George w końcu.
– George, nie dokończyłem wypakowywać pocztówek – odparł z ledwie słyszalnym nakazem, nie znoszącym sprzeciwu. George chciał zaprotestować, ale zrozumiał, że jest na przegranej pozycji i z westchnieniem wyszedł.
Mark najpierw upewnił się, że jego brat nie podsłuchuje, a potem popatrzył na każde z nas z osobna.
– Czego do cholery chcecie od Jima – szepnął.
– Nie chcemy nic złego – powiedziałam szybko. – Chcemy tylko zapytać pana o syna. Mamy dla niego propozycję.
– Od pięciu lat nie utrzymuję z synem kontaktu. Zresztą, czego od niego chcecie? Jaką propozycję?
Chciałam odpowiedzieć, ale Sean pokręcił głową, dając mi znak, że tym razem on będzie mówił.
– Jim jest punkiem, prawda? A przynajmniej był. Ale miał też ambicje muzyka, grał w zespole, wiedział pan o tym? Ale przez problemy z członkami, ów zespół rozpadł się i pański syn popadł w nałóg.
– Nie musicie mi o tym opowiadać, cholera, przecież to mój syn – przerwał ostro Mark. – Tak, mój syn miał ambicje, jak każdy. Chciał być rockowcem, w czym go dopingowałem. Ale on wybrał nie tę drogę, którą powinien. Już w wieku piętnastu lat zadawał się z ludźmi, których reputacja mogła nieść powątpiewanie. To właśnie przez nich Jim został ćpunem. Cholernym narkomaną. Niektórzy mówią na to punki, ale była to tylko przyjaźń z narkotykami. Długoletnia przyjaźń. Mój syn genialnie grał na perkusji, w końcu sam go uczyłem. Ale zamiast zrobić z tego daru pożytek, on każdą wolną chwilę przeznaczał na ćpanie i picie z całą resztą punków.
– Nie wszystkie punki są złe – słabo zaprotestowałam.
– Punkowcy nie są źli, to tylko wyróżniający się spośród tłumu ludzie, dobrze. Ale mój syn zadawał się z nie tymi, co trzeba. Popadł w ostry nałóg. Nie było z nim normalnego kontaktu. Cały czas grał na perkusji, lecz wszystko to było przesiąknięte cholernymi narkotykami. Wyprowadził się z domu w wieku szesnastu lat. Miał ze mną kontakt, spotykaliśmy się raz w tygodniu, najczęściej w jakiejś knajpce. Przychodził lekko naćpany, jednak udawał, że wszystko z nim w porządku. Najpierw groziłem policją, poprawczakiem. Ale gdy to nie pomogło, przestałem się wysilać. Dałem mojemu synowi wolną rękę. I wtedy znalazł sobie zespół. Całymi dniami chodził szczęśliwy, mówił, że w końcu spełniają się jego marzenia o byciu prawdziwym muzykiem. Ale to było nic, w porównaniu do tego, co wydarzyło się później. Jim i jego zespół wydali płytę. Ta kropla przelała czarę szczęścia. Nigdy nie widziałem mojego syna takiego szczęśliwego, jak właśnie w owych dniach. Nie ćpał, całymi dniami grał z chłopakami z zespołu, ćwiczył. Codziennie odwiedzał dom rodzinny, śmiał się, żartował. Jednak prawdziwe szczęście nigdy nie trwa wiecznie. Okazało się, że ich cholerna wytwórnia zbankrutowała, a po kilku koncertach, Jim pobił się z kimś tam i wyleciał z zespołu. Od tamtego czasu widziałem go tylko raz. Wszyscy naokoło twierdzą, że gdzieś się zaćpał na śmierć, ale ja wiem, co dzieje się z nim naprawdę. I, cholera, bynajmniej nie jestem z tego dumny.
– Co? – szepnęłam.
– Jim pisze książki w jakiejś dziurze punkowców. Kryminały. Dotyczące śmierci przez samobójstwo, upicie się na śmierć, czy zaćpanie. Wiem, bo czytam każdą jego książkę.
– Punk piszący kryminały? – upewnił się Sean. Mark potwierdził ze smutnym uśmiechem kogoś, kto już dawno stracił nadzieję.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top