twelve

Szatyn uniósł szybko głowę, zdając sobie sprawę, że są otoczeni. W pokoju znajdowało się około dziesięciu naukowców, widocznie zaskoczonych ich nagłym pojawieniem się, a za nimi dobiegali ochroniarze.

Nim zdołał powstać na nogi, David z Carbonarą doskoczyli do dwóch najbliższych naukowców, poddając ich. Nóż białowłosego, ociekający czerwoną posoką martwych ochroniarzy, zrobił wrażenie na pozostałych naukowcach, gdyż ci bez oporu podnieśli ręce. Laborant wycelował do grupki stojącej pod ścianą z pistoletu.

Najwyraźniej Davidowi nie udało się mu go zabrać pomyślał Gregory, samemu dobierając broni zza paska i wycelowując w najbliższą przestraszoną kobietę. Knuckles nie pozostawał dłużny — on również trzymał na muszce rewolweru bladego jak papier naukowca. Stykali się ramionami, nie dając po sobie poznać, że ich kontakt fizyczny jest kluczowy do normalnego funkcjonowania.

— Słuchajcie. Mamy waszych pracowników poddanych. Jeśli chcecie ich mieć w jednym kawałku, negocjujmy — powiedział twardo Erwin.

Grupka ochroniarzy, która zdążyła się zgromadzić pod drzwiami niepewnie spojrzała na siebie. W końcu jeden najwyższy rangą wyszedł przed szereg.

— Jakie są wasze żądania? — burknął, wyraźnie niezadowolony z obrotu spraw.

— Ile ich tu mamy? Jeden, dwa trzy... — Zaczął liczyć. — Dziewięć. Okej, w takim razie, za wszystkich wolny odjazd wraz z dwoma naukowcami, brak nieczystych zagrywek i brak wzywania policji. Myślę, że całkiem fair.

— Nie ma szans — warknął ochroniarz. — Wszyscy nasi ludzie mają do nas wrócić.

— Wrócą — odparł lakonicznie Knuckles. — Tylko jutro.

— Teraz.

— Słuchaj! Możesz pożyczyć nam dwóch naukowców na jeden dzień, albo stracić życie przynajmniej pięciu. Na zawsze — zagroził David. — Rozważyłbym propozycję mojego kolegi. Masz do wyboru kulturalny pościg i utratę dwójki waszych chwilę, albo strzelaninę.

— Nic im nie zrobimy, jeśli będą posłuszni — dodał Nicollo. — Tyle, że muszą chcieć współpracować — zaznaczył. — Inaczej nic z tego.

— Skąd możemy mieć pewność, że ich nie zabijecie? — prychnął ochroniarz.

— Wolisz mieć martwych pięciu, czy więcej, ludzi, czy może zaryzykować życiem dwóch? — zniecierpliwil się Erwin. — Do tego pościg, kurwa mać, przecież logiczne jest aby przystać na nasze żądania. Większa szansa na wyjście bez szwanku niż doprowadzenie do strzelaniny, gdzie celujemy w głowy pięciu osobom.

Zapadło długie milczenie. Ochroniarz najwyraźniej długo się zastanawiał. Gdyż Humane Labs było prywatną placówką, nie chciał zapewne angażować w to służb, zresztą, jak wytknęli to Erwin i David, byli na przegranej pozycji. Chcąc ochronić jak najwięcej swoich ludzi, musiał się zgodzić.

— Jestem skłonny przystać na wasze zadania. — W końcu odchrząknął niezadowolony.

Montanha prychnął cicho pod nosem; uważał, że ochroniarz poddał się za łatwo. On by inaczej to poprowadził... no cóż, najwidoczniej nie wszyscy są dobrzy w twardych negocjacjach.

— Jednak, nie mogę ryzykować życiem dwóch ludzi. Oddam tylko jednego.

— Dobrze — uległ Knuckles. Zakshot spojrzał na niego zdziwiony. — Zgoda. Ktoś tutaj jest chemikiem? — zwrócił się do naukowców.

— Ona! — pisnął przerażony mężczyzna, wskazując na kobietę po jego lewej. Rudowłosa rzuciła mu wzrok przepełniony oburzeniem i zdradą.

— Okej. Idziesz z nami. Sprzedajczyk, też zostajesz, będziesz ostatnim zakładnikiem jakiego oddamy — mruknął Erwin. Naukowiec przełknął głośno ślinę. — Pozostała siódemka! Idźcie do drzwi.

Grupka ludzi posłusznie wykonała rozkaz siwowłosego. Naukowiec, który wydał swoją współpracownicę, został wypchnięty przez Davida z rogu pokoju. Gilkenly zmusił pobladłego mężczyznę do podążenia za nim. Reszta grupy związała chemiczkę i powoli wycofywała się do zaparkowanego samochodu. Ochroniarze podążali za nimi w pewnej odległości. Przygotowali własne pojazdy do pościgu.

Wreszcie dotarli do auta. David popchnął lufą pistoletu ostatniego zakładnika w stronę ochroniarzy. Mężczyzna natychmiast zaczął biec do budynku, by się w nim schować. Gregory prychnął lekko. Tchórz.

— Labo, do bagaja — mruknął Nicollo, wsiadając samemu na miejsce kierowcy.

— Aha? Dlaczego ja? — prychnął maskarz.

— Bo jesteś najmniej użyteczny z naszej grupy, nie licząc Grzegorza, ale nie proponuje go wpychać razem z Erwinem do jednego, małego pomieszczenia — dodał złośliwie, znacząco patrząc na parę.

— Co to ma kurwa znaczyć? — oburzył się Knuckles. — Czy ty insynuujesz, że--

— Tak.

— Przejebałeś sobie, Nikodemie.

— Jeśli chcesz mu cokolwiek udowodnić, to daruj sobie. — Gregory ostrzegł siwowłosego przed głupimi pomysłami. — Nie mam zamiaru się dusić w jednym metrze kwadratowym wraz z jakimś idiotą.

— A ja niby mogę się dusić? — Laborant skrzyżował ręce na piersi.

— Już to robisz — parsknął Erwin.

— Możemy ruszać? — zapytał znudzony David. — Kłótnię o to kto kogo rucha i kto potrafi oddychać można przełożyć na później.

Michael wymamrotał coś niezrozumiałego pod nosem, po czym zniknął w bagażniku. Gilkelny posadził panią naukowiec na tylnym siedzeniu, a następnie sam zajął miejsce z przodu. Erwin i Gregory wcisnęli się obok chemiczki.

— Przesuń się bliżej mnie — mruknął cicho Montanha.

— Czemu?

— Daj jej trochę miejsca. Porwana jest, nie ma po co sprawiać jej więcej dyskomfortu.

— Ty mnie obrażasz, czy udajesz idiotę? — Knuckles uniósł brew. — Poziom komfortu porwanych zazwyczaj nie jest czymś branym pod uwagę, jeśli nie stoi się przed policją. Sądziłem, że chociaż tyle wyciągnąłeś z ostatnich kilku tygodni.

— Mamy jej nie torturować — wymruczał cicho policjant. — W takiej sytuacją, wydaje mi się, że najlepszą taktyką jest bycie miłym.

— Policjancik się znalazł — warknął Erwin, cierpiętniczo przysuwając się do Gregorego. — Pierdolony oficerek. Zatrzymanych tak nie traktujesz, panie władzo.

— Nieprawda--

— Jest pan policjantem?! — wyrwało się kobiecie, która najwyraźniej podsłuchiwała szepty mężczyzn.

— Nie... — speszył się Gregory, obrzucając Erwina wrogim wzrokiem. Przebywając z nim, czuł się jakby grał w rosyjską ruletkę. Raz Knuckles specjalnie zadba o bezpieczeństwo ukrywania tożsamości Montanhy, a czasem palnie coś przy obcych, jak teraz.

Kobieta zdecydowanie nie uwierzyła winnemu głosowi Montanhy. Spojrzała na niego z obrzydzeniem i niezrozumieniem.

— To nie tak! Nie do końca! — dodał pospiesznie, widząc oceniający wzrok. — Nie jestem tu z, hm, własnej woli.

— Przetrzymują pana? — zapytała zdziwiona. — Nie wygląda pan na takiego, który nie chce tu być.

— No... nie do końca...

— Grzegorz, zamknij lepiej pizdę — mruknął Erwin. — Pogarszasz swoją sytuację.

— I tak się wszystkiego dowie podczas przesłuchania! — bronił się szatyn, odwracając wzrok na niższego towarzysza. — Zresztą, odezwał się mistrz dyskrecji! To ty zacząłeś! Plus ona zna już wszystkie wasze imiona przez wasze pierdolenie! Moje też zna — mruknął zrezygnowany, odwracając się twarzą do okna.

— No to co... Przyłączysz się do nas gdy cię wypierdolą z pracy?

Montanha tylko pokazał mu środkowy palec, uparcie wpatrując się w krajobraz za oknem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top