four

Patrol mijał o dziwo spokojnie. Było to zapewne spowodowane faktem, iż Erwin zasnął oparty częściowo o szybę, a częściowo o Montanhę. Nie było do końca wygodnie, ale dał radę się przyzwyczaić. Na jego szczęście, poranek na mieście był niebywale pokojowy. Trafił się jeden pościg, który dość długo się ciągnął, lecz ostatecznie go zgubili. Brązowooki zastanawiał się, jakim cudem siwowłosy nie obudził się przy ryku syren i jego głośnym "STÓÓÓÓÓJ!!!". Może już się przyzwyczaił.

Gregory poprosił jakiegoś znajdującego się nieopodal kadeta, którego imienia nawet nie znał, o zatankowanie Corvetty na pobliskiej stacji benzynowej. On sam nie chciał wychodzić i tym samym budzić młodszego. Czym dłużej śpi, tym dłużej Montanha będzie miał pewność, że niczego nie odwali. Kadet nie kwestionował sytuacji; Andrews poinformował wszystkich funkcjonariuszy o zaistniałym problemie i tymczasowym rozwiązaniu. Oczywiście było mnóstwo opozycji, lecz Alex stwierdził, że decyzja zapadła i nie mają wiele do gadania.

Szatyn co jakiś czas spoglądał na błogo śpiącego chłopaka. Nieświadomie gładził jego dłoń. Czuł się dziwnie zrelaksowany. Czyżby była to kolejna zasługa substancji z fiolki? Coś z tyłu głowy Montanhy podpowiadało mu, że niekoniecznie. Brązowooki potrząsnął głową, jakby chciał pozbyć się dziwnych myśli. Widząc zielone światło, ruszył, nie roztrząsając już tematu.

Około dwóch godzin od rozpoczęcia służby Gregory natrafił na kierowcę, który jechał zdecydowanie przekraczając dozwolony limit. Ku zdziwieniu, obywatel zjechał na pobocze, gdy ten włączył światła i syreny. Krzyknął do niego, by zgasił silnik i położył ręce na kierownicy, dodając że za chwilę podejdzie. Przed wyjściem musiał jednak obudzić towarzysza.

— Erwin — wyszeptał imię młodszego, delikatnie potrząsając jego ramieniem. Widząc brak reakcji, uderzył go lekko, acz stanowczo w twarz.

— Chuju — wycharczał niższy, uchylając powieki. — Za co to?!

— Wstajemy Kuśkel — mruknął Gregory. — Inaczej się nie dało ciebie obudzić, a mam interwencję.

— Nie można było delikatniej? — jęknął cierpiętniczo, lecz wyszedł bez dalszego sprzeciwu za szatynem. — Interwencja... Mogę chociaż ją przeprowadzić?

— Nie. Wiem, że dałbyś radę, w końcu milion razy słyszałeś każdą formułkę, ale nie ufam ci na tyle, żeby ci powierzyć tak odpowiedzialne zadanie.

— Niesprawiedliwość — mruknął Knuckles, krzyżując ręce na piersi.

Interwencja poszła prosto i szybko, a zdaniem złotookiego nudno. Skrzywił się aż na myśl o powrocie do radiowozu, w którym pewnie będzie bezczynnie siedział przed kolejne pięć godzin. Wolałby nawet wrócić do pamiętnych czasów odprawiania mszy i wysłuchiwania biadolenia wiernych w konfesjonale. Nie zamierzając pozwolić na zanudzenie się na śmierć, postanowił jakoś zadziałać.

— Grzegorzu — zaczął poważnie. — Daj mi poprowadzić radiolkę.

— Erwinie — odparł Gregory. — Nie.

— No ale kurwa! Ja już nie mogę — wyjęczał.

— Nie śpisz całe dziesięć minut i już cię nosi?

— Tak?

— Ty weź kup jakieś leki na ADHD — mruknął Montanha. — Bo to niepokojące.

— A co ci do tego? — prychnął Erwin. Nie lubił rozmawiać o swoim zdrowiu.

— Chociażby to, że jesteśmy przykuci do siebie na najbliższe cztery tygodnie.

— Przykuty, to ty możesz być do łóżka — warknął złotooki. — No daj mi prowadzić! Będę przykładnym obywatelem...

— Jasne. Prędzej mnie porwiesz.

— Przecież podpisałem umowę i inne pierdoły...

— Mnie to nie przekonuje.

— To spierdalam na siedzenie obok — prychnął szarowłosy.

Nim Montanha zdążył zareagować, złotooki prześlizgnął się na miejsce pasażera. Trzymał lekko dłoń szatyna, starając się nie myśleć o tym jak to wygląda, po czym wyciągnął laptopa, którego zdążył spakować rano do torby. Gregory tylko westchnął, lecz pozwolił mu na to, sądząc, że chociaż chwilowo to go zamknie. Faktycznie, przez co najmniej kolejne dwie godziny spokojnego patrolu, Erwin coś majstrował przy urządzeniu, siedząc względnie cicho, jedynie okazjonalnie cicho przeklinając.

— 10-76 na ostatnie 10-90 — mruknął brązowooki na radiu. Siwa czupryna od razu skoczyła do góry. — 10-23 — dodał po chwili.

— Napad na SGOC? — zapytał z nutką zainteresowania.

— Tak — westchnął Montanha, nie pytając nawet skąd Erwin kojarzy komunikaty. — Ale nie ma szans, że dadzą mnie na negocjatora czy SV'ke z tobą.

— Dlaczego? — Erwin zmarszczył brwi. — Na negocjatora jeszcze rozumiem, ale supervisora? Przecież nie mam wpływu na twoje decyzje — prychnął. — I nawet nie wiem co to za grupa. Może i poznaje auta, ale skąd mam wiedzieć czy nie są kradzione? A z daleka trudno rozpoznać nawet własną matkę, jak jest w masce i dobrym ubiorze. Więc--

— Kukel, zrozum, że decyzja już zapadła. Też mi się to nie podoba, ale nie zmienisz nastawienia funkcjonariuszy — odparł starszy. — To że w ogóle pozwolili mi na patrol z tobą, to jest jakiś cud Boży.

— Strasznie nudna ta praca policjanta — mruknął siwowłosy. — Co robią ci ludzie, jak nie mają jakiejś znaczącej roli na napadzie? Bo jakoś ciągle ci sami są negocjatorami. To co robią inni?

— Nie wiem — rzekł szczerze Gregory. — Chyba będę musiał pogadać z Alexem, żeby to ogarnął, jeżeli w przeciągu tygodnia nic się nie zmieni. Kocham tę pracę, łącznie z patrolami i spokojnym klimatem, ale bez tej adrenaliny napadu, interakcji z gangusami, jakichś ciekawych akcji i interesujących przesłuchań to... bez sensu to.

— Jesteśmy trochę podobni — zauważył Erwin. — Też lubię adrenalinę i różne sytuacje z policją, a raczej z wkurzaniem ich. Ciekawe akcje to moje ostatnie życie, no a przesłuchania... chyba wiadomo jak się bliżej poznaliśmy — parsknął.

— Jesteśmy nieco jak odbicie lustrzane — zamyślił się Montanha. — W jednych kwestiach mamy niemal identyczne zdanie, a w innych idealnie odwrotne. Po dwóch stronach, niby tacy sami, a jednak zupełnie inni.

— Poetycznie — podsumował ironicznie złotooki. — Chociaż trochę pierdolisz od rzeczy. W sumie jak większość poetów...

— No, może trochę krzywe to zwierciadło — dodał starszy, ignorując kąśliwy komentarz towarzysza. — Z wyglądu różnimy się cholernie.

— Nie każdy może być hotuwą — stwierdził niższy. — Wybacz, Grzegorzu, ale jestem wdzięczny za twoje poświęcenie.

Nim szatyn zdążył odpowiedzieć, negocjator poinformował ich, że ostatni zakładnicy wychodzą i że zaraz rozpocznie się pościg. O dziwo, Montanhie zostało przydzielone U1, co nieco poprawiło mu humor. Delikatnie zainteresowany byciem pierwszą jednostką, Erwin nawet nie narzekał na fakt, że znów został zabrany na kolana. Knuckles puścił głośno swoją ulubioną playlistę. Jechali tak przez kilkanaście minut, aż Corvette zaliczyła mocniejsze zderzenie ze ścianą budynku, co wybijo szatyna z rytmu i równało się z zakończeniem pościgu.

— Policja classic — mruknął zadowolony Erwin.

— Możesz ściszyć muzykę? — rzekł brązowooki. — Nie mogę się skupić.

— Nie. To tak nawet nie działa!

— Kurwa, nie pamiętasz drugiej, szóstej i jedenastej zasady? — warknął Montanha, a Knuckles tylko westchnął cicho. Owszem, nie pamiętał, ale posłusznie ściszył radio, mrucząc przy tym wiązankę przekleństw pod nosem. — Dziękuję. Siedź cicho — dodał, wyłączając syreny i światła.

Gregory wdał się w krótką rozmowę z policjantem z helikoptera, który najwidoczniej podał ostatnią pozycję uciekinierów, gdyż brązowooki zdawał się wiedzieć gdzie jechać. Niedługo zatrzymali się przy wcześniej uciekającym pojeździe.

— To tu — szepnął do Erwina.

— I co zamierzasz zrobić? — Szarowłosy uniósł brew. Montanha się zamyślił.

— Możemy schować się do bagażnika — odparł z uśmiechem. Złotooki rzucił mu pełne politowania spojrzenie.

— I co, policja będzie ich gonić do poranka? — Młodszy pamiętał niedawną akcję, gdzie Gregory zrobił coś podobnego, a skończyło się kolejnym tego dnia pościgiem za Vasquezem.

— A chuj wie, co będą robić. — Wzruszył ramionami. — Ja chcę się dobrze bawić. Skoro ucinają mi typowe zagrania policyjne, czas zrobić coś nietypowego.

— Grzegorz...

— Co ci tak zależy? Może dlatego, że ta Komoda należy do was, co? — żachnął się poirytowany szatyn.

— Mało miejsca będzie — wymamrotał Erwin, będąc wbrew woli ciągniętym w kierunku samochodu. Corvetta została ukryta przecznicę dalej.

— Jakby w Veci było dużo.

Bez przedłużania, Gregory otworzył drzwi od strony kierowcy wytrychem, po czym otworzył bagażnik. Licząc, że uciekinierzy powrócą do pojazdu, szarpnął złotookim, by szedł za nim. Po chwili obaj byli wciśnięci w małe, klaustrofobiczne pomieszczenie. Siwowłosy poruszył się niespokojnie. Było mu cholernie niewygodnie. Ledwo mógł oddychać.

— Nie wierć się — warknął cicho szatyn.

— Duszę się — jęknął złotooki. — Przesuń się, wolę być na górze.

— Ja też, kurwa, ja też. — Przewrócił oczami na odpowiedź.

— Ruszaj się.

— Nie możesz być na wierzchu, ja muszę przecież pierwszy wyjść! — zaoponował Montanha.

— Chociaż pozwól mi się obrócić, bo na serio się tu uduszę — poprosił Erwin.

— Zgoda — westchnął starszy. — A teraz cicho.

Knuckles przesunął się tak, że był niebezpiecznie blisko wyeksponowanej szyi policjanta. Małe i duszne pomieszczenie, wraz z ograniczonym dostępem do tlenu, potęgowały wręcz nietrzeźwe myślenie. Erwin przez chwilę poczuł się jak jakiś wampir, z nieodpartą chęcią zaatakowania wrażliwej skóry. Przełknął ślinę, zastanawiając się, co on właściwie odwala. Przymknął oczy, starając się ignorować bliskość szatyna. To ta przeklęta substancja...

— Jeśli wydasz z siebie jakikolwiek odgłos, osobiście spiorę ci tyłek — szepnął niczego nieświadomy Gregory, słysząc zbliżające się kroki.

— Yaaaas — odszepnął Erwin swoim udawanym "weebowym" głosem, jak gdyby właśnie nie kontemplował czy nie pocałować szyi policjanta.

Głośne trzaśnięcie drzwiami i przytłumione głosy rozbrzmiały w aucie, które ruszyło w nieznanym kierunku. Gregory starał się wychwycić o czym grupka mężczyzn rozmawia, jednocześnie przekazując wsłuchując się w radio policyjne. Erwin skupiał się na swoim oddechu i na uciszaniu dziwnych myśli.

W końcu samochód się zatrzymał. Montanha ścisnął rękę siwowłosego, by zasygnalizować, że ma zamiar niedługo opuścić bagażnik. Rozproszony Knuckles ledwo zarejestrował gest, by z lekkim opóźnieniem się spiąć. Przecież to nie ma szansy wyjść... Tylko skończą obaj w szpitalu.

Gregory miarowo ściskał dłoń młodszego, "odliczając". W końcu stanowczym kopem otworzył bagażnik i wyskoczył, z Erwinem tuż za nim. Wycelował pistoletem w głowę kierowcy.

— Rączki, panowie — powiedział widocznie zadowolony z siebie Montanha.

— No przecież ja się... — wymamrotał jeden z napastników, niechętnie podnosząc ręce.

— Erwin, zakuj ich — rzucił wesoło Gregory. Siwowłosy spiorunował go wzrokiem, lecz dla świętego spokoju, wykonał polecenie. Ciekawe, czy szatyn jutro nadal będzie taki szczęśliwy...

— Sprawdzajcie bagażniki, debile — warknął cicho w stronę uciekinierów. Białowłosy kierowca posłał mu poirytowane spojrzenie, lecz nie odezwał się słowem.

Nie zdążył więcej dodać, gdyż podjechały do nich dwa radiowozy. Funkcjonariusze zabrali zakutych mężczyzn, gratulując zasadzki. Gregory z Knucklesem oddalili się w kierunku Corvetty. Nie znajdowała się aż tak daleko, w ciągu pięciu minut byli już w odpowiedniej alejce. Mieli dostać się radiowozem na komendę i zająć się zatrzymanymi.

Ich plany pokrzyżowały nagle rozbrzmiewające strzały. Montanha natychmiast wyciągnął broń długą ze schowka radiowozu, rozglądając się za napastnikami.

— Tam są — mruknął złotooki, wskazując na pobliski dach.

Gregory zaczął od razu strzelać w tamtym kierunku, prawdopodobnie w nikogo nie trafiając, aż w końcu sam otrzymał kulkę. Szatyn krzyknął głośno i runął na ziemię, pojękując z bólu.

— Umieram! — pisnął.

— Cicho bądź — warknął Erwin, zaciągając go za Corvettę, która choć trochę ich osłaniała. — Weź wyślij trzynastkę.

— Bouliiiii — jęknął żałośnie.

— Było nie pchać się do bagażnika, a potem na celownik. Nie mogłeś odpuścić?

— Warto było.

— To nie płacz, że cię boli.

— To są pewnie moje ostatnie chwile — wychrypiał Gregory. — Bierz mnie na szpital.

— Człowieku — prychnął Erwin. — Jak? Lepiej żebyś leżał, a nie za bardzo masz jak w Vettcie. Poczekaj na karetkę, zaraz powinna tu być — wywrócił oczami.

— Ale mnie bardzo boli. Zabierz mnie tam.

— Ja pierdole.

Knuckles miał wrażenie jakby rozmawiał ze ścianą. Siląc się na spokój, zaczął prowizorycznie opatrywać szatyna. Zatamował krwawienie i zawiązał bandaż, który znalazł w apteczce ze schowka Corvetty, wokół zranionego ramienia.

Gregory wreszcie się przymknął i w zamian skupił się na Erwinie. Rzadko byli tak blisko, jak od ostatnich kilkunastu godzin, a jeszcze rzadziej mógł się bezkarnie w niego wpatrywać. Zazwyczaj obaj byli zbyt zabiegani, by zwracać uwagę na detale. Teraz jednak, Montanha mógł patrzeć do woli w skoncentrowaną twarz siwowłosego.

Zauważył że rzęsy Knucklesa są tak samo siwe jak jego włosy. Najwidoczniej zazwyczaj nosił czarny tusz, trudno było Gregoremu sobie wytłumaczyć, że tak długo nie dostrzegł jego jasnych rzęs. Dzisiejszego poranka najwyraźniej nie zdążył nałożyć mascary. Za gęstymi rzęsami kryły się podkreślone czerwoną kredką oczy.

Czerwony pigment był bardzo rozmazany, mieszał się z podrażnioną i zmęczoną skórą pod oczami. Erwin musi rzadko ścierać makijaż, pozwalając na naturalne roztarcie dzięki wodzie i snu. Montanha zastanawiał się, czy Knuckles zazwyczaj tak robi, czy po prostu wczoraj zapomniał. Szatyn przeniósł wzrok na złote tęczówki. Płynny bursztyn nabrał intensywności, prawdopodobnie spowodowany skupieniem.

— Siema Siwy! — Przytłumiony głos spowodował, że Knuckles podniósł głowę do góry, tym samym uniemożliwiając brązowookiemu dalszą analizę jego twarzy, ku niewypowiedzianemu niezadowoleniu.

— Hej — westchnął Erwin. — Weź mnie nie rań, dobrze wiesz, że nie chcę tu być.

— No nie wiem Erwinku. — Odezwał się drugi głos. — Nie ładnie tak zostawiać przyjaciół.

— Daj mi spokój, zjebie — prychnął Knuckles. — A ty pieczara, wypierdalaj, zanim psy przyjadą. Wystarczy mi opatrywanie tego debila.

— Co? — ocknął się Gregory, jakby wyrwany z transu. Teraz zafiksowany był na dłoni siwowłosego. Jakby tak zacisnęła na jego szyi i...

— Gówno — warknął złotooki. Dwójka napastników zniknęła. — EMS jedzie, przygotuj się psychicznie na podróż ambulansem.

Gregory westchnął ciężko.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top