𝓐𝓭 𝓕𝓲𝓷𝓮𝓶

"Myślenie. Myślenie i samotność, bo nieważne, z kim spędzasz czas, na końcu jesteś sam." — Richard Bachman — "Wielki Marsz".

Ludzka pamięć była czymś magicznym i przerażająco indywidualnym. Trwała przez życie, uczyła, pomagała nabyć doświadczenie, a także nadawała sensu. Niektórzy czerpali z niej natchnienie i lekcje, a inni powracali do wspomnień, karmiąc się cierpieniem. To wszystko było jednak czymś cennym. Pewnego rodzaju tworem, którego nikt nie mógł nam odebrać.

Bardzo często bazowaliśmy na emocjach, które nakreślały nam zarysy sytuacji. Na ognikach nienawiści, czy pożarach serca, kiedy spojrzeliśmy w wyjątkowe dusze. Na nienawiści, bólu oraz stracie, która kruszyła mury wytrzymałości naszego umysłu.

Po czasie wszystko jednak i tak zaczynało blaknąć, więc tylko skojarzenia mogły jakkolwiek utwierdzić nasze myśli w ulotnych chwilach. Wspomnienia były więc uznawane za zakotwiczenia, które przy skrajnych emocjach stawały się częścią nas. To jacy byliśmy w tej sekundzie oraz to, kim staniemy się w przyszłości, stanowiło tylko ogromną mieszankę przeplatających się ze sobą wspomnień.

Wyjaśniało to, dlaczego wszyscy byliśmy tak różni. Popełnialiśmy błędy, kochaliśmy, staraliśmy się wrócić do chwil sprzed lat, które nie mogły zostać odtworzone. Naszą naturą było zapamiętywanie oraz przekuwanie tego za pomocą emocji i myśli w życiowy ogień.

Nie liczyło się przy tym nic rzeczowego. Nie ważne czy urodziliśmy się w bogatej, czy biednej rodzinie ani, czy byliśmy piękni lub obrzydliwi. Wszystko stawało się nie ważne, ponieważ to, co nas spotkało, było niepowtarzalne i wyjątkowe. Miało miejsce tylko w tej chwili, dlatego że kolejna przynosiła coś całkowicie nowego. Było takie tylko dla nas.

W dużej większości jako osoby kierowaliśmy się swoimi odczuciami oraz już istniejącymi wspomnieniami. Wpojone zostały nam moralne zasady, tradycje oraz światopoglądy, jakie miały na nas wpływ. Były niczym dłonie, nadające kształtu już istniejącej glinie. Stanowiły podstawę w budowaniu osobowości, chociaż przy tym wcale nie decydowały o ostatecznym wyglądzie naszego charakteru.

Podczas życia musieliśmy się mierzyć z różnymi problemami, jakie nadawały nam barwy. Spaczały umysł i przykuwały ograniczenia, których próbowaliśmy się pozbyć. Poświęcały doszczętnie wolę i pokazywały pożądanie jako coś pozytywnego — wręcz napędzającego.

Wszystko co było, sprawiło, że teraz jesteśmy sprzecznościami. Osobnymi jednostkami o fascynujących indywidualnościach, które posiadają swoją motywację do działania. Mają swoją siłę, a jej pojęcie w końcu dla każdego z nas jest czymś trochę innym. I to jest piękne. Ta różnorodność.

Nie można zapomnieć, że ludzie są tylko ludźmi i ona również była jedynie człowiekiem. Osobą o niezłomnym sercu, które do samego końca nie zapomniało jak kochać i być szczęśliwym. Uśmiechniętą i prostą Gabrielą, która nie osiągnęła niczego wybitnego, ale przy tym wciąż stanowiła powód do szczęścia wielu osób. Jednostką, która na swój sposób również pokazywała swoją siłę, choć nie dało się tego dostrzec na pierwszy rzut oka. 

Była zwykłą córką, potem ukochaną, a później panią domu. Z dziewczynki stała się kobietą, a z kobiety staruszką, aż w końcu odeszła u schyłku wieku. Jej życie nie znało pełni uniesień, nie przeżyła żadnych przygód ani nigdy nie ruszyła dalej niż do okolicznej wioski po produkty spożywcze. Po prostu trwała, zbierając wspomnienia do momentu, kiedy odeszła. I tak było dobrze, ponieważ to życie było jej. Szanowała je.

Pewnego razu jej ojciec — stary farmer, pochodzenia cygańskiego — z gestu dobrej woli, przygarnął pod ich dach parobka. Błąkał się on po lesie już od dłuższego czasu, w pogoni za zwierzyną i okolicznymi plonami. Widać było, że nie zna okolicy ani nie ma gdzie się podziać. 

Był to miły, aczkolwiek wymęczony chłopak, który w pogoni za lepszym życiem zdecydował się wystąpić z piechoty. Znał pojęcie wojny i widział ludzkie cierpienie. Swoimi opowieściami zmiękczył serce gospodarza, a samą Gabrielę często zabawiał. Spędzali ze sobą dużo czasu.

W wolnych chwilach pracował na roli oraz pilnował zwierzęta. Pomagał w odbudowie jednej ze stodół, a wieczory spędzał w towarzystwie brunetki. W ciągu kilku miesięcy stał się ramieniem, które podtrzymywało ich małe gospodarstwo, a także mimo niepewnego pochodzenia — idealnym kandydatem na męża dla córki farmera. Nie miała ona zresztą ku temu nic przeciwko. Bardzo go polubiła.

Co świt przygotowywała mu śniadanie, które następnie nosiła z uśmiechem do jego izdebki w przytulnej ziemiance. Potem śledziła jego sylwetkę wzrokiem, gdy wychodził na pole, radując się, że wyrósł i bardziej zmężniał. 

Popołudniami natomiast plotła wianki, wyrywając od czasu do czasu płatki z kielichów. Robiła to, by upewnić się, że chłopak czuje do niej to samo, co ona do niego. Zabijała czas, oczekując ich spotkania na prywatności przy starej buczynie, której korony dumnie prezentowały się na wzgórzu przy domostwie.

Siedziała oparta o pień, spoglądając czasami na położoną w dolinie wioskę, której dachy nigdy nie były takie same. Wiosną pojawiały się na nich bociany, latem jastrzębie, a jesienią kruki. Zimą na dachówkach zalegał natomiast biały puch i tylko czasami, gdy mocniej wytężyło się wzrok, dało się na nich zauważyć gołębie oraz pomniejsze ptaki.

Teraz skowronek jednak dumnie zdzierał swój głos, a przyjemny wiatr owiewał jej młodą twarz, kiedy przymykała oczy. Kochała spokój i to miejsce, które było nim przepełnione. Potrafiła siedzieć tutaj i rozmyślać do późnych godzin nocnych, dopóki Jan nie przyszedł do niej z baryłką koziego mleka, które następnie razem pili. Drobne gesty dawały jej radość, a każda większa bliskość czy przypadkowe zetknięcie dłoni, przyprawiała o szybsze bicie serca. Nic nie cieszyło ją bardziej niż proste życie. 

Na wsi mało było trosk. Miejsce, gdzie największym problemem był głód w czasie suszy, w porównaniu do widma wojny, która trwała w ważniejszych miastach, stawał się niczym. Stanowił mały raj dla uciekinierów, którzy dość już mieli służby i narażania życia. Krótki przystanek pomiędzy konsekwencjami i powrotem. Niebo, z jakiego Gabriela nigdy nie miała okazji wyściubić nosa.

Nawet jednak w tym miejscu działy się tragedie, których ludzki umysł nie mógł pojąć, a serce zrozumieć. Sytuacje, które pozwoliły poznać, czym jest ból straty, zdrada oraz cierpienie, a także siła, o jakiej tak dużo się nasłuchała. 

****

Szaroniebieska tarcza odznaczała się na nieboskłonie, nadając blasku wszystkim organizmom oraz przedmiotom, które tkwiły w ciemności. Była, jak najbardziej widoczna z gwiazd, która napełnia serce nadzieją, a tej nocy przyprawiała również o ciarki. Nie należała jednak do zwykłych pełni. To właśnie dzisiaj nazywano ją robaczą i to teraz do życia powinny budzić się znane Gabrieli z legend wilkołaki oraz wampierze.

Jeszcze kilka lat temu opowiadała jej o nich matka, strasząc przed nierozważnym zapuszczaniem się do lasu w poszukiwaniu kwiatu paproci. I wtedy wciąż jako dziecko, brunetka wierzyła niemal w każde jej słowo, nie przekraczając nawet progu domu podczas pełni śmierci. Bała się jej.

Z czasem zrozumiała, że były to tylko kolejne wierzenia, jakie kiedyś stanowiły prawdę o rzeczywistości dla biedniejszej ludności. Nie miały niczego złego w przekazie, a wręcz chroniły osadników przed zwierzyną, która przy lepszych warunków zapuszczała się na tereny przez nich zamieszkiwane. Dowiedziała się, że jej strach był przesadzony, a ona zmarnowała kilka pięknych lat na podziwianie tego niezwykłego zjawiska jedynie zza okien domostwa.

Poza wieloma negatywami znała też dużo pomówień starszych kobiet, które w przypływie nostalgii zaczepiały ją po porannej mszy w kościele. Snuły wtedy opowieści, jakie z zaciekawieniem lubiła słuchać, a niektóre z nich po prostu łatwo zapadały jej w pamięć. Historie tak zwyczajne i wyjątkowe w swojej prostocie, że aż sama zapragnęła doświadczyć ich na swojej skórze. Działo się tak, ponieważ wierzyła, iż da radę coś podobnego wykonać.

Plecenie wianków, po to, by puścić je z prądem rzeki albo ognisko w noc Kupały, które teraz przejęło nazwę Zielonych Świątek. Brunetka była w szoku jak piękna potrafiła być społeczność młodych panien, które ze starą tradycją poszukując miłości swojego życia, tańczyły w pełnie księżyca.

Wszystko to było możliwe jednak tylko w większym zgromadzeniu, które akurat tutaj nie istniało. Wioska zasiedlona była przez starsze gospodynie i równie wiekowych mężczyzn, którzy nie mieli dzieci w podobnym do niej wieku. Gabriela stanowiła wręcz miły wyjątek dla oka, kiedy schodziła ze wzgórza na poranne zakupy prosto na ryneczek. Zawieszano na niej wzrok przez nietuzinkową urodę, a także obdarzano wymuszaną życzliwością, która kierowana była z chęci pozyskania jej młodych rąk do pracy.

Wystarczyła więc nadzieja oraz tych kilka czynników, by Gabriela zdecydowała się, choć w małej części odnowić jedną z tradycji na własną rękę. Może i nie była ona przy tym dość spektakularna oraz widowiskowa, ale z pewnością jej wystarczała. Brunetka wierzyła, że skoro ma przy sobie Jana wszystko nareszcie może się udać, a małe pragnienie da jej siłę na trwanie przy jego boku jako równej jemu. I tak się też stało.

Z bijącym w piersi sercem nasłuchiwała, jak oddech jej ojca normuje się w jednym z pokoi. Dreszcze na plecach pojawiały się, gdy na palcach przemykała ze swojego pokoju do sieni. Motylki w brzuchu nasilały się, kiedy z myślą o Janku, naciągała na siebie niebieską sukienkę, sięgającą do łydek. Koronkowe zdobienia ładnie przylegały do jej oliwkowej skóry, a falbany podskakiwały, przy najmniejszym porywie wiatru, kiedy wspinała się na bukowe wzgórze.

Płuca napełniały się większą ilością powietrza, gdy w zdumieniu obserwowała wielką tarczę księżyca, wyłaniającego się zza liściastej korony. Ręce wręcz same rwały się do ruchu, a nogi mrowiły, kiedy sięgając pamięcią do starej pieśni, zaczęła ruszać się na boki, cicho nucąc znane słowa.

"Witaj księżycu,

Niebieski dziedzicu

W ziemie korona,

Na ziemi fortuna

Witam cię, miesiączku nowy,

Od bolenia zębów, ócz i głowy,

Od bolenia kolan i kości

Zachowaj nas w Bożej miłości."  ~ (źródło: teatrnn.pl)

— Janek. — ostatnie słowo, jakie padło z jej ust, rozkołysało serce w dzwonie duszy.

Wiedziała, co zrobiła i co to wszystko oznacza. Zgodnie z przekazaniami starszych kobiet, gdy oddało się odpowiednio szacunek księżycowi, z myślą o umiłowanej osobie, ta już zawsze miała pozostać przy boku jako wybranek. I chociaż wszystko zależało od wiary oraz samej psychiki, to Gabriela mimo wątpliwości chciała mieć ku temu nadzieję. Nawet jeżeli stare legendy z ust matki nie miały w sobie grama prawdy, pragnęła umocnić w ten sposób więź z Janem.

Rumieńce nie schodziły jej z twarzy, kiedy wciąż niezmiennie nie spuszczała szafirowych tęczówek z tarczy satelity. Oddech w dalszym ciągu wydawał się przyspieszać, a w ustach odczuwalna była suchość. Ręce nie puściły falban sukienki, a na plecach mogła wyczuć kropelki potu, które przyprawiały ją o gęsią skórkę. Brunetka bała się, że jej ciche wołanie nie dotrze do księżyca, a co za tym idzie — rozstanie się z Janem. Z dumą jednak na niego patrzyła, wciąż powtarzając w głowie znane sentencje.

Strach był ogarniającym i paraliżującym uczuciem, które zmuszało nas do walki. Przeciągającego się starcia z samym sobą, którego wynik ostatecznie świadczył o naszej wytrzymałości. I to właśnie ta cecha — to jak potrafiliśmy sobie z nim poradzić — mówiła o naszej sile. 

****

Czas był zdradliwy. W młodości zapewniał o nieprzemijalności, a kiedy nie zwracało się na niego uwagi, upływał, pozostawiając nasze poczucie wieczności w tyle. Z wiekiem bardziej docenialiśmy jego wagę i jednocześnie coraz mniej potrafiliśmy wykorzystać jego zasób. Doby zmieniały się w godziny, a godziny w nic niewarte minuty, które przeciekały przez palce.

Dla Gabrieli te minuty były jednak wszystkim, co jej pozostało. Ostatkami sił wdrapała się na uwielbiane przez siebie wzgórze, czując, że serce powoli zaczyna jej zwalniać. Z palącym w płucach uczuciem kładła się na trawie tuż pod bukową koroną i uśmiechała się do białej tafli księżyca, który był zarazem jej ostatnim towarzyszem.

— Dzisiaj jest tak pięknie. Całkiem jak kiedyś. — wymamrotała cicho, wracając wspomnieniami do chwil z Janem.

Pamiętała jego dotyk oraz ciepło, gdy przytuleni zasypiali pod drzewem, oparci o pień. Było to tak wyraźne, że miała wręcz wrażenie, jakby stało się to wczoraj, a zapach kwitnących w gaju lip jedynie bardziej przypominał jej ten moment. Otoczenie tylko nieznacznie się zmieniło, gdy ona dogorywała u kresu kilku pozostałych ziarenek w jej klepsydrze.

Nigdy nie zapomniała szczęśliwych chwil beztroski oraz niewiedzy, kiedy wszystko wydawało jej się snem. Momentu, kiedy Jan wyznał jej miłość i czasu kiedy po raz pierwszy posmakowała jego ust. Dni, które poświęciła na pielęgnowanie gospodarstwa po odejściu ojca oraz późniejszej samotności, jaka wydawała jej się wiecznością.

I chociaż teraz była już pomarszczoną staruszką, z siwymi warkoczami zaplecionymi na głowie, to cieszyła się, że pozwolono jej doświadczać życia. Ceniła swój los oraz akceptowała fakty, wierząc, że tak po prostu musiało się stać. Gdyby bowiem uważała, inaczej z pewnością by zwariowała.

Poszarzałe tęczówki, które nie były już tak modre, jak dawniej, spoglądały na księżyc, wokół którego skrzyły się gwiazdy. Usta przygryzane były przez ostatnich kilka zębów, które pozostały w jej szczęce, a powieki zamykały się szybciej, by powstrzymywać zbierające się w kącikach oczu łzy. Starała się je utrzymać na wodzy nawet w takim momencie. Chciała być silna do samego końca.

— Gdy siedzieliśmy przytuleni do siebie przeddzień naszego rozstania. — wyznała, zaciskając dłonie na materiale swojej niebieskiej sukienki.

Włożyła ją przy pierwszym z tańców ku czci księżyca i miała na sobie w momencie, gdy Jan zdradził jej swoje uczucia. Trzymała przez te wszystkie lata jak skarb, który nie mógł odejść tak samo, jak osoba, jaką kochała. Dbała o nią tak mocno, jak o samą siebie po otrzymaniu listu o jego śmierci, a teraz miała ją na sobie, gdy żegnała się z życiem, które znała.

Spoglądając na tarczę księżyca w pełni, zastanawiała się, czy gdyby nigdy go nie spotkała, to czy wszystko potoczyłoby się inaczej. Spekulowała czy gdyby nie wezwano go do woja, to żyliby tu razem, wspólnie z gromadką dzieci, które śmiałyby się od świtu do zmroku. Robiła to zresztą już wiele razy, za każdym razem dochodząc do tego samego wniosku.

Miłość Jana dała jej siłę i wiarę w swoje możliwości. Pozwoliła na trzydzieści lat obserwacji i pouczania młodych kobiet, które niegdyś jak ona szukały tradycji u starszego pokolenia pod kościołem. Dała jej możliwość dostrzeżenia zmian technologicznych i doczekania końca wojny. Ten mężczyzna zmienił jej postrzeganie życia na lepsze i była mu wdzięczna nawet wtedy, gdy opuścił jej bok. Zrobił to, by zawalczyć o to, co ona mogła zobaczyć. Zadbał o jej przyszłość, podczas gdy ona czekała na ich spotkanie w teraźniejszości.

Wiatr poruszył mocniej konarami starej buczyny, a na nieboskłonie pojawiła się spadająca gwiazda. Zalśniła w ułamku sekundy, rozjaśniając mrok, a następnie od razu zgasła, zabierając ze sobą niespełnione pragnienia. Gabriela nie była jej jednak w stanie dostrzec. Przymknęła oczy i uśmiechnęła się, wydając z siebie ostatnie westchnienie.

— Teraz nareszcie będę mogła was spotkać.

Tak właśnie skończyło się proste życie, spokojnej kobiety, która nigdy nie zwątpiła w swoje siły i jaka kochała całym sercem. Odeszła z uśmiechem na twarzy i wilgotnymi policzkami, pod buczyną — ostatnim miejscem, w jakim zostawiła swoje wspomnienia o miłości i o mężczyźnie, który nigdy nie wrócił do niej z wojny.

Fortitudo in corde.


*Fortitudo in corde — (łac. Siła tkwi w sercu).



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top