Under Pressure
— Udało nam się!
Przemierzaliśmy Waszyngton, celebrując naszą wygraną na olimpiadzie. Oczywiście cieszyłam się z tego powodu, ale krzyczenie tego na całe miasto po raz setny w wykonaniu Flasha było irytujące.
— Daj już spokój — westchnęłam, zmęczona tymi wrzaskami.
— O co ci znowu chodzi? — naskoczyła na mnie Liz. Ostatnio była strasznie marudna.
— O nic.
Moja radość z wygranej trwała krótko, bo szybko powróciła niepewność. Peter nie pojawił się na olimpiadzie. Przyjechał z nami, miał brać udział, i się nie pojawił. Nikt nie widział go od rana. Przepełniała mnie jednocześnie złość i niepokój. Po pierwsze: jak on mógł tak po prostu nas zostawić? A po drugie: gdzie on się podziewał?
Podczas gdy inni roześmiani dumnie kroczyli na przedzie dzierżąc puchar, ja z założonymi rękami i groźną miną dreptałam z tyłu. W pewnej chwili podeszła do mnie Michelle.
— Hej — przywitała się — Chodzi o Petera?
Otworzyłam buzię ze zdziwienia. Nie rozmawiałam z nią zbyt często, a tym bardziej o chłopakach.
— Że co? — jednocześnie zgrywałam głupią i nie dowierzałam w to, co właśnie usłyszałam.
— Peter. Parker — wyjaśniła, jakbym nie wiedziała, o co chodzi. — Chodzi do naszej klasy. Był tutaj. I nagle rano - puf - już go nie ma. Podoba ci się?
— Skądże — zaprzeczyłam natychmiast, przyjmując pokerową twarz.
— Wybacz, Heather, ale to trochę widać.
Popatrzyłam na nią przerażona.
— Jak to trochę widać? Boże, co ja robię!
— Wystarczy Michelle. Dla przyjaciół MJ.
Uśmiechnęła się, a ja przyłożyłam sobie z otwartej dłoni w czoło. Swoim gadaniem nie pomagała mi ani trochę. Ten cały wyjazd zaczynał działać mi na nerwy. Nagle usłyszałam krzyk Neda.
— PETER?! GDZIE TY JESTEŚ? — wrzasnął do telefonu. W tempie natychmiastowym znalazłam się koło niego i zabrałam mu komórkę.
— Jasna cholera, Peter. Gdzie ty się podziewasz?
— Heather? Wybacz, ale musisz w tej chwili oddać mi Neda!
— Peter, obyś miał jakąś dobrą wymówkę. Co ty sobie wyobrażasz?! — wkurzyłam się. Co on sobie myślał? Że może sobie znikać bez słowa? Ja umierałam ze strachu, a on nawet nie chciał ze mną zamienić słowa.
— Dotarliśmy! — zakomunikował pan Harrington. — Wchodzimy do środka.
— Wracaj szybko — szepnęłam wprost do głośnika — Martwimy się o ciebie. Ja się martwię.
Oddałam urządzenie właścicielowi, nie dając Parkerowi możliwości odpowiedzi. Zapewne nie odezwałby się w ogóle. Tak, martwiłam się o niego. I nie wiem dlaczego mu to powiedziałam.
Nie wiem również, kto wpadł na pomysł odwiedzenia pomnika Waszyngtona, ale ja jakoś nie byłam przekonana. Zdecydowanie wolałam wyruszyć do jakiejś galerii albo restauracji.
— Nie odzywaj się nawet — zagroziła Liz, widząc, że chcę zaprotestować. Posłusznie chwyciłam się jej ramienia, nic nie mówiąc.
Weszliśmy do środka, a ktoś z obsługi wskazał nam windę. Wsiedliśmy do niej razem z przewodniczką.
— Pomnik Waszyngtona ma około 169 metrów... — zaczęła, a ja oparłam się głową o ścianę. Jedyne, o czym umiałam myśleć, to paczka sezamków w moim plecaku.
Nagle coś szarpnęło. Otworzyłam oczy i zobaczyłam spanikowane miny moich kolegów.
— Co się dzieje? — zapytałam niepewnie. Coś definitywnie nie grało. Winda się zatrzymała, a my z pewnością nie dotarliśmy jeszcze na sam szczyt.
— WSZYSCY UMRZEMY! — zadeklarował blady jak ściana Ned.
— Spokojnie, wszystkie zabezpieczenia działają — zapewniła nas przewodniczka. Nie uwierzyłam jej zbytnio.
Ktoś włączył alarm, więc zaraz pojawili się ochroniarze, aby wyciągnąć nas z tej puszki. Nie byłam w stanie normalnie oddychać. Nie wiedziałam, co się dzieje, ale ze zdenerwowania nie potrafiłam się poruszyć.
Kilka osób wyciągnięto, a z moich oczu zaczęły spływać łzy.
— Do cholery, my tutaj umrzemy — wydukałam pomiędzy pociągnięciami nosem.
— Uspokój się, Heather — poleciła Liz, choć sama nie wyglądała na zbyt opanowaną. Pewnie wyglądałam żałośnie, wciskając się mocno w róg ze łzami w oczach.
Z każdą sekundą czułam, że kończy mi się tlen. Byłam pewna, że zaraz zemdleję. Nie zauważyłam nawet kiedy zostałam sama w windzie.
— Chodź tutaj! — poganiali mnie pozostali, ale ja sparaliżowana ze strachu nie mogłam zrobić ruchu. Bałam się, że choćby najmniejsze poruszenie spowoduje moją rychłą śmierć.
— Ja nie chcę umierać! — zakomunikowałam, gdy winda znów zachybotała. — Jestem taka młoda!
— Heather! Chodźże tutaj! — zachęcał mnie pan Harrington. Nie myślałam racjonalnie. Znowu zatrzęsło, po czym poczułam, że spadam.
W uszach dźwięczał mi krzyk, ale wszystko działo się wolno. Upadłam, szarpnęło porządnie, uderzyłam się w głowę. Dotknęłam bolącego miejsca, a na moich rękach, mimo rozmazującego się obrazu, dojrzałam krew.
W umyśle przeprosiłam już wszystkich za wyrządzone krzywdy i odmówiłam jakąś przypadkową modlitwę. Leciałam w dół, a tam czekał na mnie czarny koniec.
Byłam już jedną nogą w piekle, gdy winda się zatrzymała. Przez chwilę nic się nie działo, aż nagle zaczęłam przemieszczać się w górę. Gdy byłam znów na poziomie moich znajomych z drużyny, ujrzałam znanego mi superbohatera w czerwono-niebieskim stroju. Nie wiedziałam, co nowojorczyk robił w Waszyngtonie, ale nie miałam czasu się nad tym zastanawiać.
— Nie bój się, Heather — powiedział — Już jest dobrze.
Podał mi rękę, a ja skorzystałam z jego pomocy. W jednej chwili doskoczyli do mnie pozostali.
— Wszystko okej? — martwiła się MJ.
— Musimy cię opatrzeć — stwierdził rzeczowo pan Harrington.
— Przepraszam bardzo, ale skąd Spider-Man zna jej imię?! — jęknęła czerwona ze złości Liz.
Jej słowa zupełnie odebrały mi ochotę na przebywanie na tym świecie. Osunęłam się na podłogę, tracąc przytomność.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top