Rozdział 8

| Nie dość, że jestem leniwa, to jestem jeszcze sadystką! Rozdziału miesiąc nie było, ale teraz są wakacje, zero nauki (chyba, że będę chciała zdawać na czarną belkę...) i duuuuuuuuuuuuuużo wolnego!
Miłego czytania... i nie, wszystko ze mną w porządku|
(edit: wersy kołysanki w opowieści zostały napisanie przeze mnie. Nie są one oryginalne. Oryginał (?) na górze po rosyjsku i z przetłumaczeniem na język angielski (powinno być w miarę dobre)


   - P-pewnie – odpowiedziałam. Mój głos lekko drżał. Nie patrzyłam prosto na szkieleta, ale sądzę, że zapewne to zauważył.
- Czy jak pojawiłaś się w podziemiach, miewałaś już... takie zacięcia? – spytał.
Chwilę się zastanowiłam. Przedtem nic takiego nie miało miejsca, wszystko było ze mnna w porządku. Dopiero, gdy dotarłam do początku miejsca pełnego wody zaczęło się coś dziwnego robić.
- Nie... dopiero gdy przyszłam do tego miejsca, gdzie jest pełno wody zaczęło się tak ze mną dziać. – odpowiedziałam, chowając dłonie we swetrze.
Miałam dziwne przeczucia. „Coś się stanie" – te zdanie odbijało się w mojej głowie niczym, echo w pustym pokoju. Ale te myśli... czułam się, jakby nie należały do mnie. Były wobec mnie obce.
- Powiedz jeszcze jedną rzecz, dzieciaku... - głos Sansa wyrwał mnie z czegoś, co nazwałabym chwilową niepewnością. – Czy słyszałaś kiedykolwiek o Rozmawiających Kwiatach?
„Rozmawiające Kwiaty? Czy nie chodzi mu przypadkiem o Flowey'a?' Mimo swoich podejrzeń, postanowiłam zaprzeczyć.
- W takim razie, opowiem tobie o tym parę słów. Występują one w całym Waterfall. Gdy coś do nich powiesz, one będą to powtarzać w kółko i w kółko... Kiedyś Papyrus opowiedział mi o czymś bardzo interesującym. Gdy nikogo w pobliżu nie ma, kwiatek pojawia się i szepcze mu różne rzeczy. Schlebia mu, daje wskazówki, namawia... przewiduje.... Dziwne, co nie?
Wpatrywałam się w swój zielony sweter niczym cielę w malowane wrota. Tylko przytaknęłam i zmrużyłam brwi.
- Ktoś musi używać Echo Kwiatów do robienia jemu psikusów. Bądź czujna, dobrze?
Ponownie przytaknęłam. Wstałam ze stołka i wyszłam z baru.


Dotarłam ponownie do, jak mówił Sans, Waterfall.
Zaczęło mi robić się jakoś dziwnie zimno... Dobrze, że miałam sweter. Szkoda, że te zimno... było tak jakby na podłożu psychicznym. Naprawdę, nie przesadzam. Próbowała nie myśleć o tym, ale to było silniejsze ode mnie. Szłam przez Waterfall, śpiewając sobie po cichu kołysankę, którą śpiewała mi moja mama... Pamiętałam jej niewiele, niestety, ale śpiewałam tyle, ile pamiętałam.


Tili Tili bom
czy ktoś mnie tutaj słyszy?
on tu czeka już na mnie
i ostrzy swoje sidła

Tili tili bom
Dlaczego nikogo tutaj nie ma?
Czemuż mnie nie widzicie
i w zimnie stoicie?

Tili tili bom
Kiedy się to skończy?
Ma krew się wylała
i na mnie nie czeka

On przyszedł
Już dopadł
Tyych...
Którzy nie śpią...

Zdaję sobie sprawę z tego, iż jest ona trochę makabryczna... Jako dziecko jakoś niezbyt pojmowałam sens tej kołysanki. Teraz, gdyby ktoś mi ją zaśpiewał, chyba bym zawału dostała...
Podniosłam głowę i ujrzałam drzwi. Dałabym rękę sobie odciąć, że ich wcześniej nie było.
Były one lekko otwarte. Podeszłam bliżej do drzwi i spojrzałam przez szparę – ujrzałam niewielkie pomieszczenie o czarnych niczym smoła ściana i śnieżnobiałych ścianach. Rozejrzałam się wokół – nikogo nie było. Weszłam niepostrzeżenie do środka.
W pomieszczenie panował chłód. Był on... prawdziwy. Wiem, to dziwnie brzmi, jakbym nie potrafiła odróżnić rzeczywistość od fikcji... ale różnił się od tego, który czułam. Trudne jest to do opisania...
Pomieszczenie przypominało bardziej niedługi korytarz. Gdy przeszłam do jego końca, coś, a raczej ktoś, dotknął mojego ramienia. Dłoń była koścista... ale było cos z nią nie tak. Tak jakby czegoś w niej nie było...
Policzyłam wolno do pięciu i odwróciłam się szybko. Wytrzeszczyłam oczy.
Postać była wysoka i ubrana na czarno, a coś jakby golf przy szyi było widoczne. Jego (na „nią" nie wyglądała) twarz przypominała maskę z uśmiechem. Przy oczodołach czaszka była nieco połamana...
Przypominał mi Sansa. Takie same „źrenice" w oczodołach...
Postać spojrzała na mnie. Mimika zmieniła się i wyglądał na zdziwionego. „Przemówił" za pomocą dłoni:
„Chyba nie powinnaś tu przebywać..."
Ruszył w stronę drzwi. Instynkt podpowiadał mi, że powinnam za nim iść.
Zanim zdążyłam zrobić dwa kroki, on zniknął.
Można zażartować, że mnie zamurowało... ale jakoś ta sytuacja nie nadawała się do żartów.
Wyszłam z pomieszczania i zamknęłam drzwi za sobą. Postanowiłam iść dalej. Gdy odwróciłam głowę, drzwi już nie było.
Przede mną znajdowała się wysoka trawa, którą nie było jak obejść. Musiałam więc przejść przez nie.
Zauważyłam jakąś postać stojącą w świetle. Ubrana była w srebrną zbroję. Widziałam, chociaż trochę słabo, jej czy jego długie czerwone włosy.
Zbliżała się do niej/niego (uznajmy, że to jest on). Gdzieś ja już widziałam ten czerwony szalik...
- Papyrus! – cicho powiedziałam.
Postać w zbroi odwróciła głowę w moją stronę. Szybko ukryłam się pośród trawy, modląc się w duchu o to, by mnie nie zaatakował.
Papyrus rozmawiał o czymś z tym „rycerzem". Usłyszałam tylko coś o złapaniu człowieka... „Zdrajca...", pomyślałam, przysłuchując się rozmowie.
Gdy szkielet odszedł, mogłam w końcu odetchnąć. Gdy chciałam zrobić krok w tył, potknęłam się o kamień i wylądowałam na czymś jakimś ostrym kamieniu albo szkle... cokolwiek to było, wbiło mi się głęboko w plecy.
Mimo tego, że bolało jak diabli, nie krzyknęłam. Powstrzymałam się. Nie chciałam, by mnie złapano.
Postać musiała usłyszeć, iż coś poruszyło się w trawie. Zauważyłam, iż coś niebieskiego pojawiło się w jego ręce. Coś jak włócznia.
Zrobił parę kroków w moją stronę i nic więcej. „Włócznia" zniknęła, a sam rycerz zniknął w ciemnościach.
Chciałam wstać, ale ból mi nie pozwalał. Trzymał mnie przy ziemi, jakbym była do niej przyklejona.
Usłyszałam znajomy, dziecięcy głos.
- Czekaj, pomogę ci!
Zobaczyłam tego małego potwora.... Nawet nie znałam jego imienia.
Ból był coraz bardziej dokuczliwy. Obraz był coraz bardziej rozmazany. Podniosłam swoją dłoń i obejrzałam ją – była na niej czerwona ciecz.
Oczy mi się zamykały. Byłam jakby senna...
Po chwili nic już nie widziałam


Tili Tili bom
czy ktoś mnie tutaj słyszy?
on tu czeka już na mnie
i ostrzy swoje sidła...

Otworzyłam oczy i podniosłam się. Czułam się, jakbym miała gwóźdź wbity centralnie w plecy. Może i mniej bolało, ale bolało...
Podniosłam sweter i ujrzałam... bandaże! Były one czerwone od krwi. Brak witaminy K daje się we znaki. Po raz kolejny
„Kto mi pomógł?", pomyślałam. Rozejrzałam się i ujrzałam małego potwora, trochę zmieszanego.
- Ty mi pomogłeś? – zapytałam.
- Nie... byłem dalej, ale widziałem, że ktoś ci pomógł...
Uśmiechnęłam się. Przynamniej ktoś mi wtedy pomógł... ale kto?
Próbowałam wstać. Udało mi się to, ale dopiero po tym, gdy zaliczyłam upadek na twarz. Na moje szczęście w nieszczęściu, okulary były całe.
Gdy chciałam iść dalej, potwór mnie zatrzymał i spytał się mnie:
- Co myślisz o Undyne?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top