Rozdział 7
|Teraz, jak w "Dusza Chryzantem", będę pisała na górze. I fajnie... widać mnie? Chyba tak. Przepraszam za taką przerwę! Wybaczycie?...znowu to robię... przepraszam!
Wyjaśnienia na dole strony ;) |
Gdy byliśmy na miejscu, Papyrus postawił mnie na ziemię, zdążył powiedzieć tylko „Do zobaczenia, człowieku!" i pobiegł gdzieś dalej. A co z Sansem? Zniknął. Rozpłynął się w powietrzu. Wiele czytałam książek fantasy, ale nie wierzę, że w prawdziwym świecie istnieje teleportacja! To niemożliwe przecież. Przenoszenie każdej najmniejszej cząstki w inne miejsce, bez zmiany kształ... Dobra, ponosi mnie.
Stałam tuż obok znaku „Witajcie w Snowdin". Snowdin... właśnie widzę. Nazwa adekwatna do miejsca. Dziwnie przecież by było, gdyby to miasteczko nazywał się „Tropical Forest". O czym ja mówię? Czy jak spadłam, to nie uderzyłam się za mocno w głowę? Bo jakoś nie sądzę, że Toriel mogła dodać coś do ciasta.... Prawda?
Gdy wrócę żywa do domu, robię sobie przerwę od moich spacerów do biblioteki.
Miasteczko wyglądało na wesołe. Małe dzieci-potwory bawiły się w berka (czy coś, co tą grę przypominało), co było słodkie. Niektórzy siedzieli przy choince (ile ja byłam nieprzytomna?), niektórzy stali przy sklepie (bo chyba budynek z napisem „Sklep" nie jest szkołą... chyba), a inni po prostu rozmawiali ze sobą, przechadzając się przez Snowdin.
Zauważyłam obok sklepu światełko. Obejrzałam się – dziwne, że nikt nie zwraca na mnie uwagi. Podeszłam do światełka. „Wypełnia cię to determinacją", usłyszałam. Czy ktoś mnie robi w ko... jednak nie konia, bo właśnie jeden z potworów, który wyglądał jak koń, wszedł do budynku po prawej.
Odeszłam od światła i ruszyłam dalej przed siebie. Rozglądając się tak, zauważyłam, że te szczęście nie jest... takie całkiem szczere. Uśmiechnięci, ale przygnębieni. Ale.. czemu?
Szłam dalej przez miasto, aż tu nagle bam! Potknęłam się o jakiś kamień. Gdy podniosłam się, otrzepałam ze swetra śnieg i wytarłam okulary. Nie potknęłam się o jeden kamień. Ale o dwa. Chwilę później kamienie zaczęły biec.
Czy mi na pewno niczego Kozia Mama nie dosypała do ciasta? W sumie, mam deja vu.
Podszedł do mnie mały, żółty potworek. Wyglądał jak niski dinozaur w jasnym sweterku.
- Jesteś tu nowa? Nie widziałem cię przedtem... - spojrzał na mój sweter. – Jaki ładny! Sama go zrobiłaś? Patrz! Ja też zrobiłem swój! Ale zapomniałem rękawach...
Był niższy ode mnie, ale o niewiele. Spojrzałam na jego twarz – miał podbite oczy.
- Co ci się stało? Czemu masz podbite oczy? – spytałam go(albo ją... w sumie, nie wyglądał na dziewczynę, a nie brzmiał...).
- Często upadam... muszę spadać! – i pobiegł do grupki młodych potworów, po drodze się potykając.
Czyli nie kłamał. Dobrze wiedzieć. Ale czasem nie warto....
Dalej wędrowałam, mijając Bibliotetkę*, cokolwiek to miało znaczyć, i inne budynki. Chciałam tak naprawdę tylko wrócić do domu. Nic innego.
Nagle, gdy oddaliłam się od budynków, trafiłam na miejsce spowite śnieżną mgłą. „No pięknie", pomyślałam. „ Znowu czyścić okulary będzie trzeba."
Nagle stanęłam. Usłyszałam znajomy głos.
- Człowieku, pozwól, że opowiem ci o pewnych złożonych uczuciach...
... w sumie, byłam gotowa na jakąś niezwykłą przypowieść bądź pouczenie... ale nie od Papyrusa!
O miłości będzie mi opowiadał?
- W sumie... TO CZEKAJ! NIE JADŁAŚ MOJEGO SPAGHETTI!
I powaga poszła się upić. Niedaleko był bar, więc może tam jest?
I oto wyciągnął zza pleców talerz spaghetti. Mam nadzieję, że nie dodał tam trutki.
Śnieżna mgła zniknęła. Zauważyłam, jak wysoki szkielet czeka, aż skosztuje dania. Ale no nie musiał się schylać... nie lubię, jak ktoś wysoki schyla się do mnie, by porozmawiać albo coś mi dać.
„No dobra, niech mu będzie. Nie nakrzyczę przecież... Jestem oazą spokoju, przecież. Pociągiem pełnych modlących się, tybetańskich mnichów."
- Nie otrujesz mnie? – spytałam. Oby nie dodał gałek ocznych.
- Otruć? Po co? JESTEŚ CZŁOWIEKIEM!
Nie wiem, co to ma do rzeczy, ale raz kozie śmierć.**
Wzięłam na widelec trochu spaghetti. Ostatni raz go próbuje.
Niezbyt przepadam za spaghetti. A co do tego....
Przeżuwałam bardzo powoli, próbując nie zwrócić. Byłoby mu przykro przecież...
Przełknęłam z trudem.
- I jak? – Papyrus nie mógł się doczekać werdyktu.
Wzięłam głęboki wdech i:
- Trochę przegotowany makaron, co trochę psuje, a sos jest za słony. Mam nadzieję, że nie dodałeś pół beczki soli, bo to się źle skończy. Po za tym, dodałbyś troszkę pieprzu.
Ups. Chyba byłam zbyt surowa dla niego.***
- Ale po za tym, co stwierdziłam – dokończyłam. – było smaczne.
- JEEEEEEEEEEEEEEJ! SANS! WYJDŹ ZZA DRZEWA, PODSŁUCHIWACZU! – krzyknął Papyrus. Chwila, gdzie spaghetti?
Sans wyłonił się zza drzewa z miną „Tym razem ci się udało". A tak naprawdę był uśmiechnięty jak zwykle.
Mimo, iż Papyrus chciał, bym jeszcze pobawiła się z nim zabawkami (wcale nie jestem zboczona!), musiałam odmówić.
- Ale... czemu? – posmutniał.
- Ja... po prostu chcę do domu. Nie pasuję tutaj.
Zastanawiam się, czy szkielety mogą płakać. Ale nie będę chyba sprawdzała... Nie jestem przecież sadystą! Chyba.
Nie mogłam zostać. Czekała mnie jeszcze długa podróż. Przecież podziemie nie może być aż tak małe, to byłoby niemożliwe...
Gdy minęłam już śniegi miasteczka Snowdin, pojawiłam się w nowym miejscu. Przeważał w nim kolor niebieski.
Pierwsze co przykuło mój wzrok, był mały wodospad, którego woda jakby wylewała się spod ścieżki. Gdy spojrzałam na lewo, o mało nie wpadłam do jeziora a samym dole (chyba, że tam nie ma jeziora.). Sans mnie śledzi czy co? Siedział w drewnianej stacyjce... właściwie, to spał. Chciałam przejść obok niego niepostrzeżenie, próbowałam przynamniej...
- Aż tak się spieszysz? – zapytał, otwierając „oczy". Od kiedy czaszka ma powieki...? Albo coś, co to przypomina. Nie ważne.
- Em... no aż tak to nie. Czy coś się stało? – odpowiedziałam, patrząc się prosto w jego oczodoły. Przeszył mnie jakiś strach... Ja nic nie zrobiłam!
- Mam pomysł, dzieciaku... Co powiesz na wyjście do Grillby'ego?
Chodzi o ten bar, czy co to jest. Odmówienie w tym przypadku było by złe czy dobre? Zawsze mogę grzecznie odmówić, ale... jakoś w duszy czuję strach. Boję się go prawie panicznie. Mam nadzieję, że tego po mnie nie widać.
- Halo? Dzieciaku? Zacięłaś się...
Za długo myślę.
- W sumie, co mi szkodzi... jeśli nie zginę w drodze powrotnej do Snowdin, to mogę się zgodzić.
Sans zaśmiał się. Nie wiem czemu, ale ten strach jakby się... rozprzestrzeniał. Bałam się coraz bardziej, naprawę nie wiedziałam czemu. Nie bałam się go za bardzo wcześniej, ani Papyrusa, a teraz... paniczny strach. Jakbym wręcz nie była sobą!
- W takim razie chodźmy. Znam dobry skrót. Tylko trzymaj się blisko...
I wtem znowu poczułam się spokojna. Nie wiem, naprawdę, co to miało być.
Szkielet odszedł od stacyjki i ruszył powolnym w kierunku korytarza, a ja poszłam za nim.
Nagle znalazłam się z nim w pomieszczeniu, gdzie znajdowały się i inne potwory. „Czyli tak to wygląda w środku", pomyślałam.
Nie zwracałam uwagi na to, co jest wokół mnie. Patrzyłam tylko na Sansa, próbując zanalizować tamtą sytuację.
Może i jest szkieletem, ale nie jest jakiś straszny. Człowiek nie powinien bądź się przecież tego, jak ktoś wygląda, a jak się zachowuje, tak według mnie. Ja bym się go bardziej bała gdyby coś dziwnego wygadywał... chyba, że chodziłby z siekierą. Oddalam poprzednią analizę dotyczącą strachu. Jest błędna.
Ruszył przed siebie, a ja za nim. Usiadł na jednym ze stołków barowych, a ja obok niego.
PRRRRRRRRRRRRR. Poduszka-pierdziuszka. Mogłam się domyślić.
Wszyscy się śmiali, a ja zaczęłam wpatrywać się w blat barowy. Skupiłam cały wzrok. Choć miałam obraz dziwnie zniekształcony i zamazany i próbowałam przynajmniej mrugnąć, nie udawało mi się to. Tak jakby ktoś przejął kontrolę...
Sans pstryknął palcami i natychmiast się otrząsnęłam. Na jednym ze szkiełek była łza. Przetarłam ją szybko, a w międzyczasie szkielet odezwał się:
- Mogę cię o coś zapytać?
* Nie wiedziałam dokładnie, jak przetłumaczyć Librarby, więc powstała Bibliotetka. Chyba pasuje...
** Nawiązanie do Genocide Route... Takie małe
***Suchar :")
Co się dzieje z Sofią? Czy ktoś odgadnie?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top