Jakieś 5 lat wcześniej
Postanowiłam spisać w końcu to, co wydarzyło się podczas mojej ostatniej adopcji, za namową doktora Wychynia. Wyczuwałam w tym nowy rodzaj terapii, dzięki której zapomniałabym o mojej „chorobie". Tak na marginesie ― to nie choroba. To prawda.
Pięknie jest czasem myśleć, że adopcja to początek nowego życia, chociaż tak wcale nie było. Adoptowało mnie wielu różnych ludzi. Za pierwszym razem dwoje samotnych staruszków chciało przygarnąć po prostu kogoś, kto się nimi zaopiekuje. Wtedy nie ukrywałam swoich wizji. Opowiadałam wszystko moim przybranym rodzicom, a oni po jakimś czasie stwierdzili, że nie są w stanie utrzymywać chorej psychicznie dziewczynki, więc oddali mnie do domu dziecka. Ponieważ nie wiedziałam, że ludzie boją się chorych psychicznie dziewczynek, pokochałam tych dwoje. Ich najbardziej ze wszystkich. Pamiętam, jak dziadzio pokazywał mi swoje modele dziewiętnastowiecznych statków, i moje marzenia, żeby kiedyś wznieść się takim aż do gwiazd. Babeczki babci pachnące domowym ciepłem oraz miłością. I pamiętam niepokój w ich oczach na wieść, że na placu zabaw widziałam, jak wielki wąż zaatakował panią przedszkolankę, więc rzuciłam się do pomocy, uderzając ją łopatką w głowę. Chciałam jedynie sprawiedliwości! A ostatnie moje wspomnienie to słowa: „Chyba nie damy sobie z nią rady. Jesteśmy już starzy, potrzebne nam dziecko, które umie pracować. Dlaczego nie ona? Jest agresywna... i mówi o strasznych rzeczach".
Przyjęły mnie trzy wielodzietne rodziny. W każdej wytrzymywałam góra pół roku. W każdej słyszałam szyderstwa. Prędzej czy później prosiłam o powrót do domu dziecka. Ból odrzucenia był przeraźliwy, ale do przeżycia. Nie pojmowałam, dlaczego ci rodzice naprawdę wierzyli, że nie wytrzymam tylko z powodu dziecięcych przytyków. Nawet nie próbowali mnie ratować.
W wieku trzynastu lat uznałam, że nie warto mówić prawdy. W moim przypadku prawda w ogóle jest do niczego. Wywołuje jedynie chaos i niepotrzebne kłótnie, a niczego nie zmienia. Tak więc stworzyłam nową siebie. Miłą, cichą, wycofaną, jak to mawiali „bujającą w swoim świecie". W sumie mieli rację. Jedynie zmieniłabym jedno słowo. To nigdy nie było „bujanie", lecz „topienie się w gorącej lawie". Na szczęście okazywanie emocji również nie należało do moich specjalności i ludzie przestali zauważać cokolwiek, mimo opinii w domu dziecka, wciąż obciążonej schizofreniczną klątwą.
Wtedy trafiłam na siostrę. Oczywiście, przedstawiła się i powiedziała, dlaczego chce mnie adoptować, ale w tamtym okresie nie obchodziło mnie nic poza dachem nad głową oraz możliwością opuszczenia przytułku. Kilka miesięcy przed czternastymi urodzinami zostałam przyzwana do tego „przyjaznego" pokoju, gdzie miałam poznać przyszłą opiekunkę prawną. Gdy tylko na nią zerknęłam, wiedziałam, że nie była z tych normalnych. Wyczuwałam samotniczkę, nieszczęśliwą starą pannę, która zamiast kota, postanowiła przygarnąć dzieciaka. Uśmiechnęła się do mnie nieśmiało i zaczęła serię pytań typowo zapoznawczych, polecanych w katalogu przyszłego rodzica zastępczego.
― Jaki jest twój ulubiony kolor?
― Opowiedz mi coś o sobie.
― Jesteś na coś uczulona?
― Co lubisz robić w wolnym czasie?
― Tolerujesz laktozę?
― O czym marzysz?
― Czy masz jakieś lęki?
Ostatnie zawsze mnie bawiło. Lęki? No jasne! Do wyboru do koloru! Na przykład przed kolejnym porzuceniem, przed przyszłością, Apokalipsą, Diabłem, Królem Piekła, Kościołem, świętością, ludźmi, chorobami psychicznymi. I że do końca życia nie znajdę nikogo, kto pokocha prawdziwą Fear.
Wzięłam głęboki wdech.
― Tak. Boję się pająków i węży ― odpowiedziałam z uśmiechem.
Potem oczywiście cały dzień podpisywania różnych tajemniczych paktów w biurze i zyskałam nową siostrę.
W ciągu kilku następnych miesięcy nie znosiłam jej. Zadawała dziwne pytania, patrzyła na mnie oceniająco, mówiła to, co miała na myśli ― rzadko coś miłego ― a często zostawiała samą w pokoju na cały dzień. To było inne, bo nikt wcześniej nie dawał mi takiej... autonomii. Otrzymałam wolność, z którą nie wiedziałam, co zrobić.
Halucynacje jak zwykle podążały za mną krok w krok. W szkole, przy skromnym obiedzie w domu, podczas czytania, słuchania muzyki, rozmowy. Jednak coś się w nich zmieniło. Zauważyłam, że nawet kiedy milkłam w pół słowa podczas kłótni z siostrą, ona nic nie mówiła, nie dziwiła się, nie pytała, czy wszystko w porządku. Czekała, aż dojdę do siebie, i kontynuowała.
Od początku zdawała sobie sprawę, kogo wpuściła do swojego domu. To była jej terapia.
Szkoda, że zrozumiałam to tak późno.
Jednej rozmowy z nią nigdy nie zapomnę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top