4 lata wcześniej
Tamtego dnia świeciło słońce.
Nie mogłam się zdecydować czy to smutne, śmieszne, czy piękne. Przeważnie na takie okazje pasował deszcz, przecież to tak honorowo wyglądało, kiedy niebo też tęskniło.
Założyłam swoją ulubioną pogrzebową sukienkę, długą do ziemi i zakrywającą ramiona. Obróciłam się przed lustrem w korytarzu, by zobaczyć, jak materiał wirował w świetle dnia. Czerń leżała na mnie doskonale.
— Fear, wychodzisz gdzieś? — Usłyszałam za plecami.
Spojrzałam w lustro. W drzwiach za moimi plecami stała przybrana siostra, chodzący ideał.
— Na spacer — odparłam słodko. Niesamowicie mnie irytowała. Adoptowała mnie kilka miesięcy wcześniej, jednak nadal prawie się nie znałyśmy. Ona nie miała pojęcia o mojej przypadłości, a ja nie znosiłam nawet jej imienia, jakkolwiek ono brzmiało. Nie należała do normalnych ludzi ― nikt normalny w tak młodym wieku nie bierze sobie na głowę nastolatki. Jak taką nazywać? Postanowiłam mówić na nią „siostra".
Miała dwadzieścia trzy lata, ale wiedziałam, że nie znalazłaby nigdy kogoś, kto by ją pokochał i się z nią ożenił. Z nieznanego mi jeszcze powodu bała się, że jbyła inna. Dlatego zakładała stare, wyciągnięte łachy oraz czesała w przylizaną kitę.
— W tym? — Niemal jęknęła.
— A co? Podobam ci się? — sprowokowałam.
Na początku próbowałam być dla niej miła, lecz po tych kilku miesiącach okazało się, że interakcja z nią wychodziła mi lepiej, gdy ją denerwowałam.
Zacisnęła zęby. Nienawidziła, kiedy ktoś miał nad nią przewagę.
— Ty nie mogłabyś się podobać nikomu — syknęła. — Takie dziwadła jak ty nigdy nie znajdą miłości.
Zaśmiałam się, ponieważ chcąc nie chcą, powiedziała prawdę. Nie zamierzałam nigdy udawać w pełni zdrowej psychicznie. Chyba z tego powodu jakaś równie niezrównoważona siła nas do siebie przyciągnęła. Śmiechem stłumiłam ból wewnątrz siebie.
— I kto to mówi? — rzuciłam, stając do niej przodem. — Kobieta, która boi się czuć. Przyznaj w końcu, że adoptowałaś mnie, bo nie masz się nad kim znęcać.
Z tymi słowami minęłam ją w drzwiach i wybiegłam z domu. Żałowałam, że musiałam skończyć tak wcześnie, jednak nie chciałam się spóźnić na moją ulubioną wtedy porę dnia.
Żegnanie zmarłych.
Dotarłam na cmentarz w dziesięć minut, idąc przez pobliski park. Słońce przyjemnie grzało moją lodowatą, bladą skórę. Lubiłam lato ― spokojne, leniwe i ciepłe ― ale zdecydowanie bardziej kochałam późną jesień oraz zimę. Jesień pełną barw paletę, jakby przed chciała pokazać, że umieranie może być piękne. To nas łączyło. Ja również po śmierci chciałabym, by ludzie pamiętali mnie jako kolorową i radosną.
Za to zima ukrywała się głęboko w mojej duszy, zagłuszając myśli, a nawet ochładzając skórę. Dzięki niej wariactwo stawało się znośne. Nie panikowałam, nie bałam się, nie tęskniłam.
Byłam jak pusta skorupa.
Wreszcie znalazłam się przy grobie. Pochód właśnie szedł w stronę dwumetrowej dziury, kopca ziemi i kwiatów. Patrzyłam na rodzinę, która straciła dzisiaj dziadka, męża oraz ojca jednocześnie. Złożyłam ręce do modlitwy, cały czas ich obserwując. To właśnie dlatego się tutaj znalazłam. Musiałam wiedzieć, czy będą za nim tęsknić.
Tłum okrążył trumnę, niektórzy patrzyli na nią, ze smutkiem spuszczając głowę, inni rozglądali się, jakby oceniając, kto wyglądał na tęskniącego, kto na znudzonego.
Na samym końcu dostrzegłam dziewczynę, chyba była w moim wieku. Jej czarne włosy opadały na czarny żakiet, a oczy tego samego koloru patrzyły niewidzącym wzrokiem przed siebie. Wyglądała jak śmierć, i to nie tylko przez żałobny strój, ale również przez wychudzoną twarz, wystające kości policzkowe oraz ciemne wory pod oczami.
Chodziłam na prawie każdy pogrzeb odbywający się w tej parafii. Kiedy przyszłam tam po raz pierwszy, zafascynowali mnie ci ― rzekomo ― żegnający swych bliskich. Próbowałam analizować motywy każdego z nich, sprawdzałam, czy faktycznie było im szkoda zmarłego.
Rozmyślałam, ile osób pojawiłoby się na moim pogrzebie. Moi rodzice nie żyli już od bardzo dawna, nawet przestałam pragnąć, by wrócili. Rodziny zastępcze szybko poznawały moje koszmary. Nowa siostra traktowała mnie jak pewnego rodzaju worek treningowy. Nie miałam żadnej dalszej rodziny, więc prawdopodobnie nie znalazłabym nikogo, kto by zapłakał za mną.
W końcu uznałam, może błędnie, że nie potrzebowałam niczyich łez. Obdarzyłam śmierć większym szacunkiem niż życie. Przypominała trochę Voldemorta ― ludzie często omijali ją w rozmowach, zbyt przerażeni wizją czerni oraz wieczności. A ja nie, ja chciałam być niczym Dumbledor i nie dać się zabić. Zdecydowałam, iż sama ustalę, kiedy i jak zginę.
Ubrana na czarno dziewczyna, prawdopodobnie wnuczka zmarłego, patrzyła na mnie co chwilę i nie zwróciłabym na to uwagi, gdyby nie jej wyraz twarzy ― oceniała mnie, próbowała przypomnieć, czy mnie zna. Nie płakała, jednak w jej oczach kryło się o wiele więcej smutku niż w innych. I podczas gdy inni czasem tylko zerkali, ona niemal nie odrywała ode mnie wzroku. Delikatnie skinęłam głową, jakbym dokładnie wiedziała, co ją dręczy.
Kiedy uroczystość dobiegła końca, zmarły został pogrzebany, a ludzie opuszczali cmentarz, rozmawiając głośno, dziewczyna podeszła do mnie.
— Kim jesteś? — spytała nieufnie, obserwując każdy mój ruch.
Uśmiechnęłam się do niej ciepło, tak jak zniszczone dusze potrafią najlepie.
— Jestem Fear, a ty?
— Gerda.
― Ciekawe imię. Skądś je kojarzę.
Dziewczyna, lekko zdezorientowana, mruknęła:
― Mój dziadek się uparł, żeby mnie tak nazwać. To z „Królowej Śniegu". Gerda ocaliła Kaia. ― Zmarszczyła brwi i dodała pod nosem: ― Po co ja ci to mówię? Po co tu przyszłaś? Ktoś mi powiedział, że przychodzisz na prawie każdy pogrzeb.
— Musiał się pomylić. Chodzić na każdy pogrzeb? Szaleństwo! Chciałam cię poznać.
W jej oczach zapłonął gniew, kryjący głęboko w sobie żal, smutek. Zacisnęła usta.
— Niby dlaczego?
Starałam się nie gubić uśmiechu. Udając pewność siebie, tak naprawdę w głębi szukałam wymówki.
— Strata bliskich jest okropną tragedią. Doskonale cię rozumiem. Chciałam wiedzieć, jak się trzymasz. — Położyłam jej dłoń na ramieniu.
Gerda strzepnęła ją odruchowo.
— Słuchaj, to miłe, tylko że nie potrzebuję anioła stróża. Nie znam cię, ty nie znasz mnie, więc daj sobie spokój, okej?
Skrzywiłam się, a ona odwróciła się do mnie plecami i chciała odejść.
Sama myślałam o tym, co wtedy chodziło mi po głowie. Z jednej strony Gerda miała rację ― nie znałam jej, nie musiałam się nią przejmować. Z drugiej, chyba już nie było odwrotu. Od spojrzenia w te gniewno-smutne oblicze wzięłam odpowiedzialność za szczęście i nieszczęście Gerdy.
Dogoniłam ją przy bramie cmentarza i zrównałam z nią krok, nic nie mówiąc. Ona znów zerknęła na mnie z irytacją.
Wtedy wyszczerzyłam zęby, dając jej do zrozumienia, że jej nie zostawię. Tak zaczęła się nasza dziwna przyjaźń. Jedyny powód, dla którego uważałam, że powinnam żyć.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top