25 listopada

Postanowiłam nie wychodzić dzisiaj z pokoju. Jestem w stanie, w którym wszystkie otaczające mnie przedmioty ożywają, tworzą koalicje i próbują mnie zamordować. Zasłoniłam już rolety, zatkałam drzwi i wszystkie wyloty, by nikt nie mógł tutaj wejść. Nie chcę, żeby ktoś zobaczył, jak gapię się bezmyślnie w pustkę albo bazgrolę maniakalnie w pamiętniku ― a to jedyna czynność, na jaką mnie stać. Siostra nawet nie zauważyła, że nie poszłam do szkoły, od dwóch godzin jest poza domem, choć nie mam pojęcia, dokąd poszła. Siedzę z pamiętnikiem na kolanach, wciśnięta między szafki i przykryta kocem, licząc na spokój. Niestety, w mojej głowie nadal panuje szum.

Słyszę tykanie zegarów, mimo że nie posiadam w pokoju ani jednego. Czas to pojęcie tak dziwne i niezwykłe, że nie wyobrażam sobie trzymania się jakichś tam zasad. Widzę czerwono-niebieskie blaski zaraz za prowizoryczną zasłoną, a w środku mnie rośnie chyba stado motyli. Czy cierpię na miłość do własnego szaleństwa? A może to wściekłość na przerywający długopis? Ja to mam szczęście, że zawsze spośród tysiąca przyborów wybieram ten najgorszy. Chociaż, kiedy się nad tym zastanowić, czerwony to dość ładny kolor. A te przerwane, naderwane linie bardzo do mnie pasują. Do wariatki. No, patrzcie, halucynacje; zło też może być dobrem, jeżeli ktoś odpowiedni się tym zajmie.

Co dalej? Jutro o tej porze jedna z moich koleżanek z klasy będzie martwa, a ja nic na to nie poradzę. Pobiec do niej i ją ostrzec? Przeznaczenie i tak odnajduje wszystkich. Śmierć oraz przeznaczenie to dwoje starych przyjaciół, pragnących równowagi na świecie. Za bardzo się bałam. Niby mogłabym z nimi walczyć, próbować ratować biedną dziewczynę. Tylko w jakim celu? By wywołać jeszcze większy chaos?

Poza tym... i tak nadchodzi Apokalipsa.

Szaleńczo chichocząc, obejmuję kolana ramionami, w oczach mam łzy, które wycieram w materiał spodni od piżamy. Nie, nie rozklejaj się, pisz dalej! A więc kolejne słowa spływają na kartkę, co przynosi mi ulgę. Zawijasy na kartkach przybierają różne formy, wyglądają tak... dziwacznie.

W mojej głowie znowu słyszę szept, wiem czyj, ale nie uspokoję go. Władcę Piekieł nie obchodzi, czy mi się to podoba czy nie, on chce rozładować na mnie swą złość za próby wyciszenia jego głosu. Zaczynam nucić głupią radiową piosenkę, bo nawet disco polo jest teraz lepszą alternatywą od niego. Po moim policzku spływa powoli pojedyncza łza, jedyna oznaka strachu na mej twarzy.

Rozlega się syczenie. Słyszę je jakieś cztery metry od mojej kryjówki.

Oby to nie był on.

Trzy metry...

Spotkałam go raz, dawno temu.

Deska skrzypi, gdy naciska na nią czyjś ciężar. Duży, inaczej nie zrobiłby takiego hałasu.

Dwa...

Kiedyś cię odwiedzę, a wtedy poznasz prawdę... W mojej głowie na nowo rozbrzmiewa ten paskudny, mokry, zimny głos.

Jeden.

Lucyfer. Pierwsza terapia. Rodzice.

Pamiętasz mnie? Twoi rodzice na pewno. Czasem z nimi gawędzę z nudów. Są strasznie głośni. A ty, Fear? Pamiętasz ich? Pamiętasz ten sztylet, którego rysunek tak bardzo ich wystraszył?

Koc się unosi.

― Co ty tutaj robisz?! ― krzyczy na mnie siostra.

Szok i przerażenie na mojej twarzy zmieniają się w ulgę. A wtedy widzę coś jeszcze.

Na moim łóżku leży ubrany w spalone łachmany mężczyzna o całkowicie czerwonych oczach i kłach zamiast zębów.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top