22 listopada
Nadeszła najgorsza faza Armagedonu ― deszcz, zimny, chłoszczący wiatr oraz ciągłe zachmurzenie. Nawet słońce się poddało, z rzadka podejmując próby przebicia warstw czarnych chmur swymi pełnymi optymizmu promieniami. Chociaż nie było co liczyć na ciepło, usiłowało dać nam nadzieję, prawdopodobnie niepotrzebną.
Dzisiaj próbowałam wyobrazić sobie, że stawiałam czoło Apokalipsie. Czy dałabym radę? Wątpię. Jestem w końcu jedynie chodzącą wyobraźnią, galaktyką myśli, ukrytą w powłoce z mięśni oraz skóry. Nie mam skrzydeł, by chować pod nimi słabszych, ani rogów, żeby kłuć nimi przeciwników. Odwagą również nie grzeszę. Nie, nie umiałabym uratować całej ludzkości.
Dlatego ochoczo łapałam te słoneczne promyki wśród morza ciemnych chmur ― Gerdy. Nasza przyjaźń wydawała się tak naturalna i prosta. Ja ją wspierałam, a dzieliła ze mną swą radość, pokazując mi, że nie byłam bezużyteczna.
Nie miała pojęcia, dlaczego pomagałam jej tak wiele razy i nie chciałam niczego w zamian, dlaczego zwróciłam na nią uwagę wtedy na cmentarzu ani skąd wiedziałam, że nie dawała rady ze swoimi demonami.
Dla mnie odpowiedź była dość jasna ― złudzenia widzą różne przykre rzeczy, bo są identyczne ― gdzieś w środku cierpią tak samo mocno, mimo że kryją to za zasłoną z dymu i luster.
Po szkole jak niemal każdego dnia poszłam na spacer do naszej chatki, by odetchnąć od halucynacji. Podejrzewałam, że mogłam mieć schizofrenię albo inne cholerstwo, jednak nie chciałam nikomu o tym mówić. Nienawidziłam martwić ludzi swoimi nieistotnymi problemami, gdy miałam tyle do zrobienia.
Chatynkę znalazłam bardzo dawno temu, jeszcze zanim poznałam Gerdę. Tu najczęściej zapisywałam swoje myśli i wspomnienia. Była w opłakanym stanie przed tym, jak pokazałam ją mojej przyjaciółce. Pewnego dnia po prostu przyszła tutaj obładowana pudłami, po czym załatała większość dziur, na starych deskach położyła starą wykładzinę, a robaki wypędziła muchozolem. I od tamtej pory, jeżeli nie wiemy, gdzie szukać siebie na wzajem, to właśnie tutaj.
Usiadłam na podłodze pod ścianą, czekając, aż w listopadowym chłodzie zmarzną mi dłonie. Wyrwałam z zeszytu od matematyki kartkę i zaczęłam na niej szkicować swoje widziadła. Później miałam zamiar dołączyć je do swojego pamiętnika.
Ten pamiętnik to też śmieszna rzecz. Kiedy na polskim dowiedziałam się, że trzeba pisać go w czasie przeszłym, wiedziałam, że to głupota wyznaczać takie zasady. Mój pamiętnik, moje reguły.
Nagle usłyszałam skrzypnięcie starych zawiasów, których zakazałam oliwić. To jeden z pięknych głosów tego miejsca, nie chciałam go uciszać.
— Cześć. — Nade mną stała Gerda, ale kiedy chciałam unieść wzrok, ona usiadła obok mnie. — O czym myślisz?
— O tym, że przydałyby się tu jakieś wygodne pufy czy coś — rzuciłam sarkastycznie, w pośpiechu pakując kartki do plecaka.
― Pamiętam, że ty je miałaś załatwić. A przynajmniej jakieś krzesła i stolik.
― A, tak. Potem uświadomiłam sobie swoje braki w stolarstwie i odpuściłam. Coś kiedyś wymyślę. ― Podrapałam się po karku. ― Jak tam?
Gerda uśmiechnęła się do mnie krzywo.
— nic się nie zmieniło od powrotu do szkoły. — Jej cichy głos zaprzeczał nonszalanckiemu wyrazowi twarzy. — Nie musisz pytać co chwilę, jak się czuję.
Przeciwnie, pomyślałam. Tylko tak mogłam nie myśleć o sobie.
— Ger, jeżeli coś jest nie tak, to po prostu powiedz.
— Ja... ― Spuściła wzrok na kolana. — No dobrze. Znowu przyszedł i spytał. Skąd ty to wszystko wiesz? Mam czasem wrażenie, że kumpluję się z wykrywaczem kłamstw.
— Po prostu. — odparłam. — Nie zmianiaj tematu. Co mu powiedziałaś?
— Żeby spadał. Ale... tęsknię za tym, Fi. Nie wiesz, jakie to cudowne uczucie, gdy nie myślisz o niczym. Czasami łatwiej jest zapomnieć, chociaż na moment. Chciałabym tak...
Bardzo często o tym rozmawiałyśmy. Gerda była uzależniona od narkotyków i chciała z nimi zerwać. Każdego dnia ze sobą walczyła, a ja z dumą obserwowałam jej małe zwycięstwa. Bywały takie dni, kiedy o tym zapominała, kiedy opuszczała gardę, jak cudownie według niej wyglądał świat na prochach. Właśnie nastał jeden z nich.
— Przypomnij sobie, co jest następne — szepnęłam, dotykając ramienia przyjaciółki. — Masz ludzi, którzy cię kochają, Ger. Pamiętaj o nich.
— Ja... pokłóciłam się z nimi.
— Co? — Podniosłam się na nogi i spojrzałam na nią z góry. — Dlaczego?
— Zaczęło się jak zwykle od pierdół ― wyjaśniła zakłopotana. ― A potem... Wybuchłam, że wolałabym być cały czas na prochach niż przytomna z nimi.
Westchnęłam.
— Przecież nie o to mi chodziło! — zaprotestowała. — Chciałam tylko... Oni nie rozumieją i nigdy nie będą rozumieli.
— Musisz z nimi porozmawiać. Chodźmy teraz — zadecydowałam, wyciągając do niej rękę. Przyjęła ją z wahaniem.
— Co ja im powiem? Albo mnie znowu zamkną, albo pomyślą, że naprawdę tak sądzę!
— Nie wiem, przekonamy się, gdy z nimi pogadamy.
— Fear! Nie, zaczekaj. Ja nie chcę, nie... nie mogę. Może mogłabyś z nimi porozmawiać... proszę. — Złożyła przy tym ręce jak do modlitwy. Serce prawie stanęło mi na widok strachu i łez w jej oczach. ― Zaczekam na ciebie tutaj. Zadzwonisz do mnie, kiedy załagodzisz sytuację. Nie spojrzę im tak w oczy...
Zebrałam się w sobie. Wzięłam na siebie odpowiedzialność za Gerdę i chociaż to bywało trudne, musiałam sobie radzić, działać rozsądnie.
— Spojrzysz ― przerwałam jej. ― Uwierz mi, nie ma innego wyjścia i już. Ty to musisz zrobić.
Posłałam krzepiący uśmiech.
W połowie drogi do wyjścia z lasu drzewa zaczęły kołysać się nienaturalnie szybko. Mocniej złapałam rękę przyjaciółki, a potem, ignorując jej gadanie oraz mroczne chichoty rozlegające się w cieniu strzelistych koron, ruszyłam w kierunku głównego szlaku. Węże, większe od jakichkolwiek spotkanych przeze mnie gadów, pięły się w górę po wciąż rosnących pniach, przygotowywały do zaduszenia ich, zatrzymania krążenia w celulozowych żyłach. Omijałam je zaledwie o centymetry, syk przenikał do mojej krwi niczym trucizna. Planowały zdusić życie w roślinach, w ten sposób kończąc na zawsze produkcję tlenu. Zabić nas.
Demony robiły się coraz sprytniejsze.
Gerdzie udało się mnie zatrzymać dopiero pod jej domem. Coś mówiła, ale nie słuchałam, starając się wyglądać na niewystraszoną. Serce waliło mi jak młotem, a w jego rytm nad bramą tańczył Król Piekieł ― rogaty stwór z czerwonym ogonem niby lassem.
Tylko my dwoje zdawaliśmy sobie sprawę z nadchodzącego końca świata. Reszta żyła w słodkiej niewiedzy, której im zazdrościłam. Dlatego chciałam, by Gerda pogodziła się ze swoimi rodzicami – nikt nie powinien umierać, nie wyjawiając prawdy ukochanym, a tym bardziej w niezgodzie.
— Hej, Fear, co się dzieje? — Ger potrząsnęła mną i wtedy wszystkie wizje zniknęły. — Dobrze się czujesz?
Zadrżałam, skupiając na niej wzrok. Miałam nadzieję, że nie sprawiałam wrażenia wystraszonej, jednak zdawałam sobie sprawę z tego, jak głupio musiało wyglądać bezmyślne gapienie się w fasadę domu przyjaciółki.
— Ja... zimno w tym lesie. Zmarzłam — mruknęłam i zrobiłam krok w tył, wpychając dłonie do kieszeni. — Wejdźmy już do środka.
Dziewczyna przez chwilę patrzyła na mnie z niepokojem, ale w końcu uśmiechnęła się pocieszająco, objęła mnie ramieniem i ruszyła w stronę domu. To właśnie dzięki niej wizje nie pochłonęły mnie jeszcze doszczętnie.
Zerknąwszy szybko przez ramię, zobaczyłam, jak Król siedział z zadowolonym uśmiechem na szczycie bramy i machał wesoło ogonem.
— Ona też zginie — wyszeptał.
Znałam rodziców Gerdy na tyle, że zdążyli mi zaufać, przynajmniej na tyle, żeby dać sobie pomóc właśnie w podobnych sytuacjach. Wiedzieli, że to dzięki mnie ich córka skończyła z prochami, chociaż z początku też byłam podejrzana o ich branie. Usiedliśmy w czwórkę w ich jadalni i każde wyznało, co miało na sercu. Wiedziałam, że ojciec pragnął nakrzyczeć na dziewczynę, mimo zasady nie podnoszenia głosu. Sprawa wyjaśniła się szybko, a przy stole zapanowała zgoda. Oczy mojej przyjaciółki zaszły łzami, kiedy wyszłam z nią przed dom.
― Moi rodzice będą cię chcieli adoptować, zobaczysz ― wychlipała, rzuciwszy mi się na szyję.
— I tak jesteśmy siostrami — zażartowałam, klepiąc ją po plecach — a jedna rodzina w tę czy we wtę... Może pooglądamy gwiazdy, co?
Gerda spojrzała na mnie lekko skonsternowana.
— Przecież jest listopad, zimno...
— Daj spokój, księżniczko. — Złapałam ją za rękę i pociągnęłam do ogródka. — Byle rosa to nic dla takich twardzielek jak my.
Nim zdążyła zaprotestować, przechyliłam się do tyłu, wciąż trzymając ją za ręce, więc najpierw na ziemię upadłam ja. Sekundę później, piszcząc, poleciała Gerda. Bardziej usłyszałem niż poczułam stuknięcie czołami. Wymieniłyśmy zdezorientowane spojrzenia i wybuchłyśmy śmiechem
— Ej, strasznie tu mokro — zaczęła marudzić, nadal się śmiejąc i padła plecami na trawę.
Uśmiech wypłynął mi na wargi. Podłożyłam ręce pod głowę, skrzyżowałam nogi w kostkach i rozpoczęłam poszukiwania Małego Wozu.
— Nie rozumiem, co jest takiego w gapieniu się w niebo w środku zimnej nocy — powiedziała Gerda, przerywając chwilę ciszy. Mimo iż marzła, papugowała moją pozycję.
Zapomniałam wtedy, że nie wszyscy byli takimi kochającymi zimno masochistami.
— Ja też nie wiem — odparłam. — Ale w gwiazdach często widzę więcej spokoju i harmonii niż w so... niż w świecie wokół. Spójrz. — Wskazałam palcem na najjaśniejszy punkt. — To jest Gwiazda Polarna. Zawsze znajduje się w tym samym miejscu, chociaż o różnych porach. Zawsze świeci tak samo jasno i pięknie. Nie gaśnie, nie przenosi się, nie ucieka przed moim wzrokiem. Zna mnie...
Przerwałam, napotykając wzrok przyjaciółki.
— Co?
— Czasami — szepnęła — zachowujesz się inaczej. Mam wrażenie, jakbym cię nie znała. Jesteś uśmiechnięta, silna, wspierasz mnie i robisz dla mnie wszystko, jednak bywają momenty, kiedy w twoich oczach miga strach albo złość, albo smutek. I... — Zaśmiała się. — Nie, myślę, że po prostu mam zwidy. Wiem, że za rzadko pytam, więc pytam: czy wszystko w porządku?
Odwróciłam wzrok, nie chcąc, by Gerda zobaczyła w nich poczucie winy. Tyle razy pragnęłam zdradzić jej o moich wizjach. Problem polegał na tym, iż zdawałam sobie sprawę z konsekwencji. Kto chciałby dowiedzieć się po czterech latach przyjaźni o chorobie psychicznej przyjaciela? O Apokalipsie, która pochłonie każdą istotę ludzką, pozbawiając ją rozsądku, zdrowia, rozumu, życia oraz duszy? Właśnie. Ta odpowiedzialność spadła na mnie, nie na nią, dlatego to ja musiałam pilnować, by mogła być szczęśliwa jak najdłużej.
— U mnie wszystko gra i trąbi. To fajnie, że się troszczysz — skłamałam, uśmiechając się lekko. Gerda przytuliła mnie mocno.
Dźwięki klaksonu oznajmił pojawienie się mojej siostry. Westchnęłam, podnosząc się z mokrej trawy i otrzepałam spodnie z ziemi.
— Do zobaczenia w szkole, Ger.
Pomachałam jej na pożegnanie. Moja opiekunka czekała przed bramą, silnik Mazdy buczał głośno gotowy do drogi, ale ona stała za otwartymi drzwiami, opierając łokcie o dach, i patrzyła na mnie.
— Cześć — mruknęłam, sięgając do klamki.
— To twoja przyjaciółka? Gerda, tak? — spytała siostra. Odwróciłam się. Gerda obserwowała nas z wysokości schodów.
― Tak, a co? Nie powiesz, że podoba ci się taka młoda? ― Zerknęłam na siostrę podejrzliwie, po czym wsiadłam do samochodu. ― Jedziemy?
„Mój szofer" zasiadł za kierownicą i odpalił silnik. Siostra nie odpowiedziała na moje pytanie, nigdy nawet nie wspominała o Gerdzie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top