2 grudnia


Kochałam swoje szaleństwo. Podejrzewałam, że kochaliśmy się nawzajem, przecież byliśmy nierozłączni. A podejmowanie nierozważnych decyzji to jedynie szczyt góry lodowej.

Dzisiaj przez przypadek pojechałam na wieś. Zasnęłam w busie, wracając z dużego miasta i wysiadłam nierozważnie na pierwszym lepszym przystanku, pośrodku niczego. Jego nazwa oświeciła mój nierozbudzony mózg i zaczęłam zastanawiać się, jak wrócić do mojego oddalonego o dwadzieścia kilometrów miasteczka. Najpierw chciałam dzwonić po siostrę albo rodziców Gerdy, ale potem... zdałam sobie sprawę, że byłam sama, a ten długi dzień właśnie dobiegał końca. Ogarniało mnie zmęczenie ― moje koszmary wybiły pół szkoły, bawiąc się ze mną w Kubę Rozpruwacza i malując ściany na czerwono. Na wspomnienie tego nie chciało mi się już wracać do domu, gdzie siostra wypytywałaby o moje zdrowie psychiczne. Ostatnim rozsądnym argumentem było to, że nadchodził wieczór. Ostatnie czego pragnęłam, to martwienie bliskich. Z westchnieniem wyciągnęłam telefon i wcisnęłam przycisk rozświetlający ekran.

Nie zadziałał. Mój telefon właśnie zmarł w szczerym polu. Zaśmiałam się.

― Cóż ― powiedziałam sobie ― czas w drogę. Może Apokalipsa oszczędzi mi tego długiego spaceru.

Z nieba sypał śnieg, mięciutki puch, grzebiący pod ziemią różne skarby, koszmary, a wraz z nimi zmartwienia oraz kłopoty. Lubiłam zimno, mrożące ręce i stopy do bólu. Sprawiające, że nawet nos dostawał rumieńców. Maszerowałam, podziwiając piękne, białe stwory unoszące się nad polami, szczerzące zęby niczym Kot z Cheshire, i wytrzeszczające czarne oczy. Moimi krokami podążały trzy skrzydlate, niekształtne zwierzęta, skaczące z odcisku na odcisk, dopasowujące swoje malutkie kopytka do kształtu moich stóp. Muzyka szaleństwa narastała. Gdzieś wysoko dostrzegłam Króla Piekieł śpiewającego ich hymn.

Gdzie Ziemia się kończy,

Gdzie wiara umiera,

Tam rodzi się Strata,

Tam zaczyna się Zabawa.

Kto wierzy, niech odwróci wzrok,

Kto nie wierzy, ten wie,

Lucyfer nie jest prawdziwy,

Ta piosenka to ułuda.

A kto wie, niech ucieka,

Niech robi wszystko, by nie spotkać

Tych istot tragicznych, które wolną wolę

Wam zabiorą.

Słyszałam, że Lucyfer był poetą, ale tu się nie popisał. Kto wie, może to nie on napisał, tylko jeden z jego przybocznych sługusów? Zawsze śmieszył mnie ten kawałek, więc jak przystało na wariatkę, szłam i śmiałam się w głos. Jedynie na to pozostała mi siła.

Całe życie zastanawiam się nad jedną kwestią. Gdzie w tym moja wolna wola? Przecież jestem człowiekiem, prawda? Dlaczego nie mogę sama decydować o tym, kim chcę zostać? Muszę być jakimś nadprzyrodzonym dziwactwem, które w głębi duszy chciałoby wszystkich zabić? A może to jednak nie jest prawda albo jakiś inny wariat podsłuchał moją rozmowę z doktorem i to jego sprawka?

Dzisiaj również nie było wesoło. Na korytarzu szkolnym pojawiały się ogromne wahadła, które nie pozwalały ludziom na przejście. Każdy, kto wchodził między nie, ginął w niezwykle piękny sposób. Z ciekawością patrzyłam na odpadające fragmenty ciał, tryskającą krew oraz przerażenie na twarzach. Zapach, unoszący się ze szczątków dodawał mi siły, radości. Mogłabym tak stać do zakończenia lekcji. Gerda, jak co roku o tej porze, chorowała, więc przeszkadzała mi w podziwianiu krwawej masakry.

Wyrwałam się z letargu dopiero na dźwięk dzwonka, przerażona swymi myślami. Nie robiłam tego specjalnie, te wyobrażenia przychodziły same. Próbowałam je potem zatrzymać, ignorowałam każde z nich, uciekałam przed nimi na wszelakie sposoby.

Odkryłam wtedy skuteczność bólu wbijania długopisu w rękę. Od razu przenosiło mnie do rzeczywistości, pozwalało skupić na chwili obecnej. Czepiałam się go jak ostatniej deski ratunku. Czułam, że z dnia na dzień moje wizje rosły w siłę, stawały brutalniejsze, silniejsze, za to kontrola nad nimi przychodziła mi coraz trudniej. Ból był moją ostatnią szansą.

Słońca zaszło, pogrążając świat w ciemności. Pomyśleć, że wkrótce ta ciemność ogarnie całą Ziemię i nie będzie wcale przemijać. Mimowolnie, gdzieś w duchu, cieszyłam się z tego. Zastanawiało mnie dlaczego. Czy gdzieś wewnątrz byłam zła? To jednak się nie liczyło, bo wiedziałam, że chciałam pomóc mojej przyjaciółce oraz ostatnio także siostrze. Miałam coraz mniej czasu.

Poczułam, że coś zachrzęściło pod moją stopą. Spojrzawszy w dół, ujrzałam... leśną ściółkę? W którym momencie zboczyłam z drogi? Stanęłam, rozglądając się, a potem westchnęłam. No tak, przecież mogłam przewidzieć, że zabłądzę.

Przedzierałam się przez rośliny, nucąc pod nosem piosenki Imagine Dragons. Chociaż prawdopodobnie postępowałam jak idiotka, nie zawracałam. Las miał jakiś koniec, nie? Za nim powinny być jakieś domy, zaś w tych domach telefony.

― Hej! ― krzyknął ktoś, przez co podskoczyłam jak oparzona. Serce podeszło mi do gardła.

Odwróciłam się i napotkałam wzrokiem chłopaka. Patrzył na mnie z daleka. Światło księżyca, padające między koronami drzew, pozwało dostrzec w jego rękach broń.

― Kim jesteś, do cholery? ― spytałam, chowając się za drzewem. ― I czego ode mnie chcesz?!

― Mam na imię Maciek. Nie uciekaj, proszę. Nie zrobię ci krzywdy.

Szuranie ściółki oznaczało, że chłopak się zbliżał. I że prawdopodobnie był prawdziwy.

― Jestem leśniczym, nie mordercą. Zgubiłaś się?

Prychnęłam, zerkając na niego ze swojego miejsca. Stał w odległości jakichś pięciu kroków, patrząc na mnie z troską.

― Nie, zbieram grzyby w świetle księżyca, bo potrzebuję ich do czarów ― odpowiedziałam. Nie zamierzałam dać się załapać jakiemuś kłusownikowi.

― Bardzo zabawne. Doszłaś całkiem daleko, wiesz? Ciężko będzie ci wrócić do domu.

― Nie martw się, poradzę sobie. Mieszkam niedaleko, znam ten las jak własną kieszeń.

Maciek westchnął.

― Jasne. I kłamiesz jak z nut. Przedstawisz się chociaż? Gdybyś zaginęła, mógłbym potwierdzić, że twoje zwłoki prawdopodobnie leżą tutaj.

Wyszłam zza drzewa i spojrzałam na niego groźnie.

― Po pierwsze – na pewno tutaj nie zginę. A po drugie – goń się.

Chłopak, nawet jeżeli się zirytował, nie pokazał tego po sobie. Oparty wygodnie o drzewo, położył strzelbę na ramieniu.

Ja zaś nerwowo przestępowałam z nogi na nogę.

― Słuchaj, jako miejscowy leśniczy, nie mogę ci pozwolić na niszczenie przyrody, rozumiesz? Więc łaskawie skończ te fochy i chodź za mną.

Wtem usłyszałam wycie. Zacisnęłam pięści, czując je aż w kościach. Irytację na rozmówcę zastąpił strach, że stracę oddech, tak przerażająco, nieludzko ono brzmiało. Wiedziałam, że to znowu mój umysł pragnął, bym podążyła za wizjami, jednak po całym dniu oglądania śmierci miałam dosyć.

Mimowolnie przyznałam leśniczemu rację. Westchnęłam głośno, żeby nie myślał, że chciałam za nim podążyć i przyjęłam jego pomoc. Wtedy on odwrócił się do mnie tyłem, szukając ścieżki, którą tutaj przyszliśmy. Zauważyłam, że zachowywał się bardzo cicho, a kroki stawiał precyzyjnie. Prawdziwy człowiek lasu.

W ciszy pokonywaliśmy kolejne metry. Maciek co jakiś czas pytał, czy za nim idę. Ciekawe, jak by mnie odszukał, gdybym zanurkowała za jakiś krzak. W końcu znaleźliśmy się przed jego autem ― dużym, zielonym jeepem, tarasującym wjazd do lasu. Leśniczy podszedł do bagażnika i wrzucił do środka strzelbę, po czym otworzył mi drzwi od strony pasażera.

― Dobrze, odwiozę cię do domu. Gdzie mieszkasz?

Zdjęłam plecak z ramion, wsiadłam do auta, mamrocząc pod nosem adres i zapięłam pas. Maciek zamknął drzwi, przewracając oczami. Po chwili zasiadł za kierownicą i odpalił silnik.

― Jak się tutaj znalazłaś? Przecież to jakieś piętnaście kilometrów stąd. Nie powiesz mi, że chciałaś wracać pieszo?

― Usnęłam w busie, a potem stwierdziłam, że pójdę na skróty przez las. ― To brzmiało lepiej niż „miałam iść trasą, ale odpłynęłam myślami i zapomniałam, gdzie jestem".

Chłopak uniósł brwi.

― Naprawdę? Nie mogłaś po kogoś zadzwonić?

Założyłam ręce na piersi.

― Nie, nie mogłam. Lepiej mi powiedz, co ty robiłeś tak późno w lesie?

Uśmiechnął się i był to naprawdę słodki uśmiech.

― Ktoś zadzwonił do mojego taty, że znalazł telefon przy wjeździe do lasu i podejrzewa, że jego właściciel mógł się zgubić. Jest w schowku, nie ma za co.

Faktycznie, w schowku leżał tylko mój telefon. Brudny, podeptany przez jakieś zwierzę, ale miałam nadzieję, że działający.

― Obaj jesteście leśniczymi?

Kiwnął głową.

― Kochamy las. Od małego chciałem tutaj pracować.

Prychnęłam, rozbawiona.

― Pomyślałabym, że kowbojem z tymi wszystkimi spluwami.

― Kowbojem też mogę być ― rzucił, szczerząc się.

― Ładny masz uśmiech, wiesz? ― palnęłam i, widząc jego spojrzenie, zaczęłam chichotać. ― Tak w ogóle, jestem Fear.

― Co? Fear? Przecież to nie jest polskie imię.

― Sama je sobie nadałam. Przywilej adoptowanego dziecka.

Zerknął na mnie znad kierownicy.

― Żartujesz? Chyba nie masz tego w dokumentach? W dzienniku i tak dalej?

― Ależ tak. Kiedyś zakradłam się do gabinetu i wpisałam to imię. Od tamtego czasu wszystkie rodziny myślały, że moja prawdziwa matka jest nawiedzona. Tymczasem to ja jestem ta szurnięta.

Otworzyłam się przed nim błyskawicznie, i to bez powodu. Nie powiedział nic, co skłoniłoby mnie do mówienia ani nie uratował przed śmiercią z łap dzikiego zwierza, ale jego usta, piękne oczy... podziałały. Może miałam w sobie coś z nastolatki?

― Bardzo możliwe. Ja w życiu nie zdecydowałbym się wracać z buta piętnaście kilometrów. Może złapałbym stopa.

Nie odpowiedziałam. Przed nami na drodze zaczęły wyrastać drzewa z mieczy, których gałęzie przenikały przez auto i co chwilę ścinały głowę Maćkowi. Mnie omijały, chociaż chciałam stracić przytomność. Miałam ochotę sięgnąć po coś ostrego, lecz nie mogłam, by nie budzić podejrzeń i znów nie wylądować w zakładzie psychiatrycznym.

― Hej, Fear? Wszystko w porządku? ― Chłopak zauważył, że objęłam się ramionami i zacisnęłam dłonie na rękawach.

― Tak ― odparłam cicho, jednak on przenikał mnie wzrokiem na wylot. Jak to robił? To chyba taka sama tajemnica, jak moja zdolność do nakłaniania ludzi do zwierzeń.

― Ty... się mnie boisz, prawda? ― Takiego wnioski się nie spodziewałam, a może powinnam.

Chciałam mu wytłumaczyć, czego tak naprawdę się przestraszyłam. Tylko że moje ciało mówiło więcej niż słowa, więc pomyślałby iż tylko go pocieszam. To kolejna strata, choć cały ten cykl poznaj ― naprawdę poznaj ― uciekaj trwał o wiele krócej. Kurczę, serio mi się spodobał.

Poczułam ukłucie żalu w sercu, ale potem zobaczyłam, jak płowa jego czaski zostaje odcięta i rozpłaszcza się na szybie za nim, dlatego płacząc w duchu, skinęłam głową. Tak było lepiej. Nie chciałam go narażać na żadne niebezpieczeństwo, nie umiałabym chronić równocześnie jego oraz Gerdy.

Naprowadziłam leśniczego w odpowiednią uliczkę. Maciek samochód przy mojej kamienicy, a ja podziękowałam mu z uśmiechem i wysiadłam, zarzucając plecak na ramię i zatrzaskując drzwi.

Znalazłszy się w naszym mieszkaniu, usłyszałam kogoś w kuchni. Siostra wybiegła stamtąd z szalonymi oczyma, powiększonymi przez okulary. Stanęłam jak wryta, gdy podeszła do mnie i przytuliła mnie do piersi.

― Nic ci nie jest! O Boże, tak strasznie się cieszę! Gdzie ty zniknęłaś, dzwoniłam do ciebie tyle razy...

Przerwałam jej, tłumacząc, co dokładnie się wydarzyło. Kiedy później poszłam do pokoju i podłączyłam telefon do ładowarki, zobaczyłam, że była godzina druga nad ranem. Wytrzeszczyłam oczy. Zaczynam... Zaczynałam... gubić czas?

To naprawdę niepokojące.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top