19 października
Zawsze byłam inna niż wszyscy. Inaczej myślałam, inaczej pisałam, inaczej patrzyłam na świat. Targały mną sprzeczności, które miały sens tylko dla mnie.
I nigdy nie czułam się z tym dobrze.
Tego dnia siedziałam w klasie, jak zwykle w ostatniej ławce, i czytałam po kryjomu książkę. To takie typowe dla nas, moli książkowych, prawda? Podczas gdy przeciętniacy na lekcjach próbują nie myśleć, my jesteśmy nimi pochłonięci. Porywają nas wiatry odległych oceanów, piraci na wielkich, trzeszczących statkach, zgrabnie wspinający się po linach na maszty, łaskoczące chmury. Wpadamy w odmęty próżni, by liczyć gwiazdy, szukać nieodkrytych planet, a potem prowadzić negocjacje z ludźmi z odległych cywilizacji, jednocześnie dbając o to, żeby ich odmienny kolor skóry był akceptowany przez naszą rasę.
I kiedy oni wszyscy ukrywali przed nauczycielką telefony, słuchawki, przeglądali Facebooki, Instagramy albo tym podobne śmieci, ja czytałam.
Znasz to uczucie, gdy twoje oczy są tak zmęczone, że obraz faluje? Właśnie w tamtym momencie to poczułam, więc podniosłam wzrok znad trzymanej na kolanach książki. Wyprostowałam się, po czym rozejrzałam po klasie, ciekawa, czy coś mnie ominęło, odkąd straciłam poczucie rzeczywistości.
Za oknem hulał wiatr. W jednej chwili niebo zakryły ciemne chmury, odcinające nas od promieni słonecznych. Ktoś zapalił światło. Jedna z lamp głośno zatrzeszczała, chyba niezadowolona z pobudki. Poprawiłam się na krześle, przysiadając na łydce.
Nadchodziło coś niepokojącego.
Nagle światło rozbłysło tak jasno, że lampy pękły. Wszyscy zaczęli wrzeszczeć, zasłaniać się ramionami, wbiegać pod ławki. Nauczycielka kucnęła gwałtownie pod biurkiem. Ktoś skoczył do drzwi i szarpnął za klamkę. Nie ustąpiła
Ja za to zachwycałam się deszczem szkła z rozbitych żarówek. Nienormalność to jedyna cecha, jaką uważałam w sobie za normalną. Czyż nie było w tym poezji? W sposobie, w jakim ostre niczym brzytwa odłamki świeciły na moich ciemnych włosach? W szkarłacie krwi na wargach, w blasku skóry? Bogini cierpienia, zwiastun śmierci ― to ja. Jedynie oczy miałam zamknięte, by móc delektować się rosnącym napięciem.
Wiedziałam, że inni patrzyli na mój szczęśliwy uśmiech i myśleli: czy to jej robota? Czy sprowadziła na nas nieszczęście?
To jeszcze nie był koniec. To dopiero pierwsza trąba.
Przez szparę w drzwiach wpłynęła mgła. Ciemna niczym smoła, sprawiała, iż jęki kolegów nasilały się, płacz podnosił i opadał. Właśnie takiej muzyki mogłabym słuchać bez przerwy, ale gdybym się do tego przyznała, nikt nie potraktowałby moich słów poważnie.
Mgła sunęła bezgłośnie, jednocześnie zagłuszając moich kolegów. Otaczała klasę, jednak płynęła po podłodze. Cieszyłam się, że nie sięgała moich stóp, bo przecież każdy ruch sprawiałby mi ból. Z drugiej strony... ciekawiło mnie, co wywołuje ta ogłuszająca, mazista czerń. Omamy, horrory na jawie? Może wreszcie moi koledzy dowiedzą się, czym truję swój mózg każdego dnia?
— Fear!
Przeniosłam wzrok z huśtających się za oknem drzew na nauczycielkę, która stała przy tablicy ze wskaźnikiem w dłoni. Chyba czegoś ode mnie chciała.
— Tak? — spytałam grzecznie.
— O czym znowu tak rozmyślasz? — Matematyczka uśmiechnęła się do mnie, a ja odwzajemniłam ten ciepły gest.
— O niczym, pani profesor. O niczym.
— Więc skup się, proszę, na tym, co robimy.
Kiedy lekcje dobiegły końca, wyszłam ze szkoły i pozwoliłam sobie na westchnienie.
Nie potrafiłam okiełznać tych myśli. Przychodziły do mnie z każdej strony, obmacywały swoimi brudnymi, apokaliptycznymi mackami, sprawiając, że odpływałam. Więcej, pragnęłam, by te wszystkie jęki stały się prawdą. Czasami, spędzając czas ze znajomymi, wmawiałam sobie, że nic nie widzę, a one odchodziły, ale zawsze wracały.
Usiadłam na ławce w pobliskim parku, czując obezwładniające zmęczenie. Codziennie tonęłam w myślach, walczyłam z prądem tej rzeki, próbując zostać na powierzchni i przynajmniej raz lądowałam pod wodą.
Dlaczego nie powiedziałam tego nikomu? Czy byłam aż tak nierozważna, by trzymać swoją chorobę w tajemnicy przed innymi? Czy wstydziłam się przyznać do swoich myśli?
Nie, to nie o to chodziło.
Ten ból, strach i podniecenie...
Uzależniłam się od tego.
Wiatr smagał moją skórę i podrywał rozpuszczone włosy, zakrywając mi nimi twarz. I dobrze, nie chciałam, żeby ktoś znajomy przypadkiem znalazł mnie w tym stanie.
Nigdy nie myślałam o przywidzeniach jak o objawach schizofrenii. To wyglądało zbyt realistycznie, by było wytworem mojego umysłu.
Te wizje dotyczyły Apokalipsy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top