#34
Gdy się ocknęłam, panowała cisza, którą nieraz zakłócały rżenie koni lub szelest kolorowych liści. U schyłku nieba wisiał jeszcze księżyc z pełni. Bił tak ogromnym blaskiem, że przyćmiewał inne gwiazdy znajdujące się wokół niego. Opuszczając namiot, uderzył we mnie chłód jesiennej nocy. Powietrze, choć zimne dawało mi przyjemne uczucie ukojenia. Jeszcze kilka godzin do wschodu - wtedy cały obóz powróci do życia i ruszy stawić czoła naszemu najgorszemu wrogowi.
Argog... Samo imię przyprawia mnie o dreszcze. Ojciec nie opowiedział mi o nim praktycznie nic, a w starych księgach, które zdążyłam pochłonąć, nie ma nawet wzmianki o kimś takim. Jak walczyć z kimś, o kim nie wie się praktycznie nic? Nie wiem czego się spodziewać, nie znam jego słabych punktów, a on zapewne góruje nade mną w tym kryterium. Nie mam innego wyboru...
Jak torpeda ruszyłam w kierunku koni, mijając przy tym namiot moich przyjaciół. W okamgnieniu osiodłałam karego ogiera i jednym szybkim, płynnym ruchem wskoczyłam na jego grzbiet. Otoczyłam wzrokiem obozowisko i wtedy zobaczyłam Devona stojącego przy namiocie. Nasze spojrzenia się skrzyżowały. Na jego twarzy dostrzec mogłam zszokowanie. Wiedziałam co sobie myśli, że stchórzyłam, uciekam, zostawiam wszystko. Miał to wypisane na twarzy. Uniosłam głowę i próbowałam utrzymać w miejscu wierzchowca, który tuptał zirytowany. Bez pozwolenia wdarłam się do głowy chłopaka, by powiedzieć krótkie „przykro mi". Ostatni raz oplotłam wzrokiem księżyc, prosząc, by dał mi siły. Następnie ruszyłam jakby na czarnym wietrze przez równinę, skąpaną w srebrnym blasku. Mam nadzieję, że się uda i nie opuszczam teraz moich ludzi na darmo. Już wiem jak to wszystko zakończyć.
---*---
Devon pov.
Nie spałem całą noc, nie mogłem. Gdy tylko zamykałem oczy, myślami powracałem do niej. Byłem wściekły i jednocześnie rozbity. Zdawałem sobie sprawę z tego, że może mnie odrzucić, ale nie myślałem, że to będzie aż takie bolesne. Z dala od brata, że złamanym sercem, byłem pewien, że polegnę. Nie wyjdę cało z tego bagna. Wszystko się nagle zepsuło. Zawalił się mój świat i spadł na głowę. Rozbił się jak porcelanowa figurka.
Teraz przynajmniej wiem, jaka jest moja sytuacja. Możliwe, że zaprzepaściłem moją przyjaźń, ale nadal miałem nadzieję, że da się ją naprawić. Jeśli ona mnie nie kocha, wystarczy mi tylko bycie obok. Jako przyjaciel, wierny kompan. Wolę patrzeć, jak staje się szczęśliwa, niż odwrócić się plecami.
Podniosłem się do pozycji siedzącej. W chwili, gdy usłyszałem kroki, do mojej głowy napłynęły dziwne uczucia, zwątpienie i strach. Nie ja byłem ich właścicielem, a osoba, która przed chwilą przeszła obok namiotu. Wyszedłem z ociągiem zobaczyć, dlaczego Ena chodzi o tej godzinie po obozie. Gdy wreszcie stanąłem na trawie, osłupiałem z wrażenia.
Uciekała? W takiej chwili... Stchórzyła?
Drobna postać na karym ogierze zatrzymała się na szczycie pagórka i otoczyła wzrokiem obóz. Wahała się. Spojrzała w końcu na mnie i wykrzywiła usta w grymasie.
"Przykro mi" - słowa wwierciły mi się w czaszkę. Tylko na tyle ją stać?
Przeniosła wzrok na srebrną kulę z nadzieją w oczach. Więc jednak nie ucieka. Ma jakiś plan, tylko jaki. Co jest tak ważne, by opuszczać armię w dzień bitwy?
Gdy w końcu powróciłem do rzeczywistości, ona ruszyła już dalej, a jej sylwetka malała z każdą chwilą.
Próbowałem porozumieć się z nią w myślach, ale nie mogłem. Jakby postawiła zaporę pomiędzy naszą więzią. Nawet nie wiedziałem, że potrafi takie coś. O ilu rzeczach mi jeszcze nie powiedziała? Ile tajemnic w sobie skrywa? Dlaczego nie powiedziała, że wyjeżdża...
Nie wiem, ale jedno jest pewne. Nie robi nic bezcelowo. Jest zbyt dumna, by nas opuścić. Może ma jakiegoś asa w rękawie, ba to jest pewne. Na pewno coś wymyśliła. Kolejną deskę ratunku. Zrobi wszystko, co w jej mocy, by przechylić szalę na naszą stronę. Tylko jak daleko się posunie wobec obowiązku, który na nią spadł? Jaką cenę będzie musiała za to zapłacić? Mam nadzieję, że wie, co robi i przemyślała swoją decyzję.
------*-------
Opuściła nas.
Uciekła.
Stchórzyła.
Zostawiła na pastwę losu.
Czego mogliśmy spodziewać się po kobiecie?
Już od kilkunastu minut krzyki rozchodziły się po obozowisku. Jedni były źli, inni zdenerwowani, jeszcze inni przestraszeni, niektórzy uporczywie krążyli pogrążeni we własnych myślach. Ciężko było tego słuchać, ale nie miałem szans uspokoić tak licznej grupy. Razem z Rayanem i Sonią siedzieliśmy i słuchaliśmy. Nie powiedziałem nikomu, że widziałem ją w nocy. Widziałem, jak odjeżdża...
- Nie mogę już tego słuchać! Nie wiem, co strzeliło jej do głowy i dlaczego jej tu nie ma, ale nie mogę słuchać tych oszczerstw. - wybuchła blondynka.
- Usiądź - powiedział Rayan.
- Słyszałeś to „czego spodziewać się po kobiecie". Przecież to niedorzeczne, obraza płci pięknej. Co z tego, że jesteśmy z Eną tutaj jedynymi kobietami. Jesteśmy lepsze niż niejeden zadufany w sobie facet.
- Sonia, uspokój się. I tak nic nie wskórasz - dziewczyna zgromiła mnie wzrokiem.
- A Ty? Nic nie zrobisz, będziesz tak siedzieć i słuchać ze stoickim spokojem, jak ją obrażają? - przytaknąłem - Spodziewałam się po tobie czegoś więcej.
- Naprawdę nie ma sensu zdzierać sobie gardła. Nikt nas nie posłucha. Wbili sobie to do głowy i nie będą chcieli Cię słuchać - próbowałem spokojnie wytłumaczyć jej mój punkt widzenia.
- Zachowujesz się tak, bo dostałeś kosza - stwierdziła dziewczyna. Rayan siedział obok mnie, nerwowo skubiąc trawę, ewidentnie męczyła go nasza wymiana zdań.
- Jak zwykle wyciągasz niewłaściwe wnioski - próbowałem się bronić.
- O tylko mi się tu nie tłumacz. Mnie możesz oszukać, ale siebie już nie. A Ty niestety jesteś jak otwarta księga i można wyczytać z Ciebie wszystko. Zachowujesz się jak szczeniak, bo co...
- Bo powiedziała, że mnie nie kocha! -ryknąłem i zerwałem się na równe nogi. Teraz stałem z nią twarzą w twarz.
- Na pewno tego nie powiedziała - wysapała blond włosa.
- Powiedziałem co miałem, a ona kazała mi iść. To chyba to samo - mówiłem już nieco spokojniej.
- Oczywiście, że nie! Nie opowiedziała tego, więc powinieneś żyć w cholernej nadziei, bo nie powiedziała "nie kocham cię", rozumiesz?! Z nas wszystkich to Ty powinieneś mieć jeszcze chęć do życia, bo nie powiedziała ci, że Cię nie kocha - Krzyczała. Straciła nad sobą kontrolę. - Każdy z nas ma swoje zadanie do wykonania na tym świecie. Twoim było i jest chronić ją. Nie pozwolić, by była sama.
Stała tak jeszcze chwilę twarzą w twarz z przeszywającym wzrokiem, po czym odeszła i znikła w tłumie. Bądź co bądź na rację. Ena nie powiedziała tych konkretnych słów.
- Stary, ale Ciebie zgnoiła. - podsumował Rayan. Wsparcie przyjaciela zawsze jest dobre.
- No wiem.
- Ta kobieta jest niesamowita - zaśmiał się i podrapał po karku.
- To ja ten... lecę. - spojrzałem się na niego pytająco - No co? Prawdopodobnie dzisiaj zginę, więc może uda mi się zaliczyć jakiegoś całusa... Tak czy siak, nie mam nic do stracenia. Sonia spali mnie tutaj albo ktoś inny podczas bitwy! - stwierdził.
- To biegnij, zanim jest czas - pomachałem niechlujnie ręka na znak, że ma się pospieszyć. Nawet ten cymbał jest w lepszej sytuacji niż ja. To dobijające.
Nie ma co się rozczulać, mamy zadanie do wykonania. Czas ruszać w drogę, powinniśmy już od kilku minut maszerować. Wstałem i zacząłem szukać Nicolasa. W końcu po kilku minutach znalazłem to w tłumie nadal wściekłych mężczyzn. Chłopak próbował opanować sytuację i uspokoić tłum, ale co mógł zrobić jeden człowiek.
- Tu jesteś. Szukałem Cię - powiedział, podchodząc do mnie.
- Trzeba ruszać - odparłam.
- Masz rację, ale nie sposób uspokoić tę bandę.
- Zauważyłem.
- Nie wiem, co się stało i pewnie Ty też nie, ale jestem pewien, że wszystko ma swój cel. - położył mi rękę na ramieniu. Tylko tego brakowało.
- Zaraz zrobię tu porządek - burknąłem.
Oddaliłem się trochę od tłumu i zmieniłem postać. Uniosłem się kilkanaście metrów nad ziemię i ryknąłem, uciszając niesforny tłum. Nicolas wyjaśnił to, co wyjaśnić miał i chwilę później maszerowaliśmy przed siebie. Pierwsze słońce, które było wyżej, już prawie całe się wyłoniło. Jechałem na czele razem z Nicolasem i przyjaciółmi oraz dowódcami dwóch innych armii, które przyłączyły się do nas, by zaatakować wroga od frontu. Ojciec Sonii też powinien być już prawie u celu, a siły lodowego królestwa zaczajone czekają u podnóża gór.
- Za kilka chwil rozpęta się tu piekło - stwierdziłem, obejmując wzrokiem zieloną dolinę, na której gdzieniegdzie znajdowały się skalne uniesienia i nierówności. Od strony gór widać było dosyć gęsty las, a od strony morza szła płytka rzeka, przecinająca zaledwie kawałek krainy, a na niebie pojawiły się siwo-granatowe chmury. Przed nami widniał horyzont, na którym pojawiły się pierwsze monstra. Głośno przełknąłem ślinę, spojrzałem na Sonię, która z determinacją spoglądała przed siebie. Następnie przeniosłem wzrok na Rayana, który zaciskał ręce na wodzach tak bardzo, że zrobiły się niemalże białe. Nicolas, Matthew i Reymont - nasi dowódcy armii ze spokojem patrzyli na zbliżającego się wroga. Reszta ludzi składała modlitwy i prośby do Bogów, by pomogli nam walczyć o kraj.
Spojrzałem na tyły, daleko poza ludzi. Szukałem jej wzrokiem, ale nic nie ujrzałem. Nie było jej. Zrezygnowany odwróciłem się z powrotem do przodu.
Reymont dał mam znak, że należy się zatrzymać. Tak też zrobiłem, a wraz ze mną cała reszta. Dowódcy stanęli naprzeciw nas, twarzą w twarz.
- Bracia! W waszych oczach widzę to samo przerażenie, które rozrywa moje serce. W historii każdego narodu są dni wielkie, jak i trudne. Taki dzień mamy dzisiaj! Los nas wszystkich, całego narodu leży w naszych rękach. Będziemy walczyć, czy patrzeć jak niszczą naszą kulturę, mordują żony i dzieci? Nadzieja poprowadzi nas do zwycięstwa! Nadzieja na nowy świat, wolny od tyrani Argoga. Iskry z naszych mieczy będą palić ciała wrogów. Powrócimy do rodzin skąpani w ogniu chwały! Powróciły jako bohaterowie! Powrócimy, bo nie oprzemy się złu! - Matthew uniósł swój miecz nas głowę, w ślad za nim nad głowami żołnierzy pojawiły się ostrza.
- Brońmy nasz kraj! Wszyscy razem jak jeden mąż! - wykrzyknął i ruszył w przód. Okrzyki ludzi towarzyszyły nam chwilę.
- Już czas! - krzyknął Nicolas do jednego z żołnierzy, gdy byliśmy dostatecznie blisko wroga. Ten zawył z całych sił w róg, dając tym samym znak pobocznym armią, że czas wyjść z ukrycia.
Napieraliśmy na wroga z trzech stron. Nasze konie zostały szybko powalone przez wierzchowce przeciwnika. Większość z nich przywędrowała i własnych siłach. Znaczna mniejszość miała wilki, które były dwa razy większe i masywniejsze od zwykłych. Inni dosiadali wielkich, paskudnych i owłosionych stworów o ośmiu nogach i paskudnych świńskich ryjach - trechach.
Nasza armia i wroga zmieszały się w jedną krwawą całość. Masywny głaz uderzył w jedną z naszych katapult, rozsypując ją w drobny mak. Trzeba unieszkodliwić te urządzenia. Nie dam rady się tam przedostać. Trudno, będziemy musieli zniszczyć je z daleka.
Mógłbym zmienić postać, ale wtedy stałbym się łatwym celem.
Wbiłem miecz w ciało jednego ze gnolli i zacząłem cofać się do tyłu, w kierunku naszych maszyn. Przepychałem się przez tłum gdzieniegdzie pomagając dobić kreatury z wyglądu przypominające człowieka. Oprócz gnolli były także wielkie trolle i coś co przypominało człowieka. Miało szpony zamiast palców i zdeformowane twarze. Zęby ostre jak u rekina, oczy pozbawione tęczówek oraz strasznie mało włosów. Jednym słowem - okropieństwo.
W końcu dotarłem do jednej z bliższych katapult, tutaj było spokojniej.
- Musimy zniszczyć ich katapulty - krzyknąłem próbując przedrzeć się przez gwar. Młody chłopak przytaknął na znak, że zrozumiał. Zaraz potem dwoje mężczyzn ładowało głaz na budowle. Wystrzał i pudło.
- Musicie tak długo próbować, aż zniszczycie!
Krzyknąłem po raz kolejny i odszedłem. Wyminąłem kilku moich ludzi i znalazłem na niskim uniesieniu. Wokół leżało pełno trupów, co gorsza nasi stanowili większość. Puki nie jestem zmuszony nie będę zmieniać postaci. Obok mnie wyrósł Rayan walczący z monstrum, które powaliło to na ziemię. Już miało wbijać ostrze w głowę kolegi ale to uprzedziłem. Nieruchome ciało upadło z łoskotem na splamioną czerwienią ziemię. Wyciągnąłem rękę ku chłopaka i pomogłem wstać z gleby.
- Dzięki - wysapał, wycierając stróżkę krwi z nosa.
- Spoko - odparłam obojętnie - uważaj na siebie.
Nie było więcej czasu do pogadanek, no kolejne kreatury pojawiły się przed naszymi oczyma. Teraz ramię w ramię jak najlepsi przyjaciele walczyliśmy obok siebie, pomagając sobie nawzajem. Chwila mojej nieuwagi kosztowała mnie ranę na żuchwie i ból. Nie przejąłem się tym zbytnio, póki mam siły będę walczył. Obiecałem.
Kolejny przeciwnik leży martwy, a z jego podbrzusza wylewają się płyny. To jest minus.
Argog może i stworzył wielką armie, ale nie wyposażył jej wystarczająco. Tym właśnie górowaliśmy - wyposażeniem. Lecz nawet to niewiele nam pomagało. Co może garstka metalowych kukieł przeciw morzu wrogów. Napływaliśmy na nich z trzech stron, ale szybko straciliśmy tę przewagę. Tyłu naszych już zginęło. Nasze szanse spadły niemalże do zera.
Kolejne cięcie i jeszcze jedno.
Nie widać Rayana i Sonii... Może już nie żyją. Niedaleko mnie walczy jej ojciec. Nawet jego armia jest niewiele pomocna. Nie mamy szans. Nadzieja... Nadzieja jest nic niewarta. Samą nadzieją nie wygramy. To tylko słowo. Słowo, które nie może zdziałać nic.
My wszyscy umrzemy, a wraz z nami cała nadzieja na lepsze życie.
- Podwieziesz mnie? - damski głos star się do mojej czaszki. Straciłem na chwilę rozeznanie, które w samą porę odzyskałem, by uchylić się od klingi miecza. Gdybym w porę się nie obudził prawdopodobnie nie miałbym połowy twarzy, a tak skończyło się na ranie przechodzącej przez łuk brwiowy.
- Przez ciebie prawie umarłem. Już się robi. - odparłem. Zupełnie zapomniałem, że jej nie ma. Rozejrzałem się gorączkowo dookoła. Szukałem najszybszego wyjścia z tej rzezi, lub po prostu kawałka wolnej przestrzeni. Odbiłem w lewo, torując sobie drogę mieczem wydostałem się na niewielki kawałek pustej ziemi. Tam zmieniłem postać i wzbiłem się w powietrze. Szybowałem chwilę w powietrzu szacując nasze straty, które były wielkie. Rozejrzałem się dookoła i zatrzymałem wzrok na zieleni za armią. Na horyzoncie poruszała się niewielka postać. Ena.
poczułem ból w ramieniu. Strzała trafiła w szczelinę między łuskami. Chlusnąłem ogniem we wroga i wzbiłem się wyżej. Następnie odleciałem w kierunku przyjaciółki. Kątem oka zauważyłem wielką, opancerzoną postać celującą do mnie z wielkiej kuszy. Ewidentnie hełm przeszkadzał w celowaniu, bo zdjął go w oka mgnieniu. Ukazała mi się twarz z wieloma bliznami i zmarszczkami. Ciemnoszary kolor skóry dodawał mu srogiego wyglądu, a po błysku w oku byłem pewien kim on jest. Argog. Ze skupieniem celował we mnie, bez najmniejszej obawy, że ktoś go zaatakuje. Za nim walczyły dwie postacie. Kobieta i mężczyzna z czarnymi jak noc skrzydłami. Osłaniali swego Pana. To on wywołał piekło na tej ziemi. To jego wina, że tylu niewinnych zginęło. Nadal celował, aż w końcu wypuścił strzałę, która minimalnie minęła lukę między łuskami i odbiła się od nich. Przyspieszyłem i oddaliłem się od pola bitwy.
Byłem coraz bliżej niej. Wróciła i to się liczy. Chociaż wolałbym by nie wracała, wtedy może byłaby bezpieczniejsza.
Wylądowałem na zieleni obok niej. Ta zeskoczyła z konia, wzięła coś przyczepionego do boku siodła i wsadziła za pas. To chyba sztylet... Nie krótki miecz z rączką z ciemnego drewna. Ostrze było dziwnie krystaliczne i jasne. Czy po to wyruszyła? Po co...?
Gdy już schowała ową broń wskoczyła na mój grzbiet.
- Ruszamy... I tak.zostawiłam was na długo - stwierdziła, a ja w odpowiedzi z powrotem wzbiłem się w powietrze.
- Gdzie byłaś?, po co wyruszyłaś? - spytałem w końcu czarnowłosą.
- To jest teraz nie ważne - odparła.
- Ena...
- Dowiedz się w swoim czasie... Szybciej albo później - powiedziała - Miejmy nadzieje,że później. - powiedziała ciszej, bardziej do siebie niż do mnie.
----*----
Ten rozdział miał być dłuższy, ale stwierdziłam, że rozdzielę go na dwie mniejsze części.
Mam nadzieję że się podoba.
Przyznam, że pierwszy raz opisuje taką sytuację i niezbyt wiem jak to zrobić.
Cóż mam nadzieje, że nie jest aż tak źle.
Śmiało możecie dawać mi rady jak opisywać bitwy itp. Lepiej wiedzieć więcej niż mniej.
:)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top