rozdział XVII
Ciemno, czarno. W oddali świszczy wiatr.
Gdzie jestem?
Ruszam powoli do przodu, macam drogę rękami, ale nie czuję absolutnie nic. Ostrożnie przesuwam nogi do przodu, szuram nimi po... po czym? Co to jest?
Zatrzymuję się. Choć wytężam wzrok, nic, kompletnie nic nie widzę. W piersi zaczyna rosnąć mi przerażenie. Niepokój. Czerń jest nieprzebyta, ale jednocześnie jakby jest do mnie przyklejona. Jakby materiał, aksamitny, nieprzejrzysty, całkowicie czarny, ściśle mnie otaczał.
Jest zimny.
Przykucam powoli. Nie wiem, czy to czerń moich powiek czy jakakolwiek inna, ale jest bardzo, bardzo niepokojąca. W żołądku mi się przewraca, serce bije mi szybciej, szybciej, moje ruchy są gwałtowne i porywcze, jakbym nie potrafił tego powstrzymać.
Próbuję dotknąć palcami ziemi.
Nie ma ziemi.
Nie ma niczego.
Z ust wydobywa mi się krzyk, z oczu płyną mi pierwsze łzy. Co to jest?
Nogi tracą oparcie, nie ma już niczego. Czuję się dziwnie. Nie wiem co mi się dzieje. Co mi się dzieje? Co mi jest?
Jestem niczym, jestem tak bardzo niczym. Niczym więcej, tylko niczym. Niczym. Nic. Absolutnie nic...
Nie czuję łez. Czy mam oczy? Unoszę dłoń, unoszę, unoszę... Dotykam swojej twarzy.
Nie.
Dotykam miejsca w którym moja twarz powinna być.
Nie ma jej.
Nie ma też mojej ręki, która unosi się dalej. Nie, nie unosi się. Nie ma jej.
Nie ma niczego. Nie mogę płakać, bo nie ma niczego.
A jednak wiem, że płaczę.
Nie mam niczego, jestem niczym. Skoro nie mam niczego, to gdzie kumuluje się to uczucie...? Nie mam piersi, a jednak mam wrażenie, że to tam formuje mi się przerażenie, niepewność, płacz.
Świst wiatru w oddali. Przytłumiony, a jednocześnie ogarnia mnie całego. Łomocze mi w głowie której nie mam, słyszę spadające krople uszami które nie istnieją.
Nie ma mnie, nie ma mnie. A jednak... Jednak jestem?
Widzę błysk. Daleko, bardzo, bardzo daleko. W oddali. Nikłe światełko, nic więcej. Gwiazda? Słońce? Lampa?
Potem kolejny. Równie daleko, jak nie dalej. Jest tak mały, że ledwo go rejestruję. Równie dobrze może to być muszka. Lub atom. Lub wszechświat. Lub wszystko naraz.
Gdzie jestem?
Skoro jestem nikim, to czemu myślę? Jeżeli mnie nie ma, to dlaczego jestem?
Świst wiatru, jeszcze głośniejszy niż przedtem. Jest wiatr. To znaczy, że coś jeszcze istnieje. Ja? Czym ja jestem? Dlaczego jestem?
Krople. Jakie krople? Moje łzy, skapują na ziemię? Czy to one? Czy to deszcz, gnany przez wiatr, któy łupie mi w głowie?
Gwałtowny grzmot. Cały świat rozświetla się na krótki, króciutki moment. Przez sekundę widzę wszystko; widzę las, widzę czarne wręcz, zachmurzone niebo. Żadnych gwiazd, żadnego księżyca. Widzę wysokie drzewa, gałęzie, które spadają na mnie, chcąc mnie pożreć, pochłonąć, zabrać.
Potem znowu nastaje ciemność. Czarny, nieprzenikniony materiał ponownie mnie otacza. Znowu czuję strach.
Czy to kiedykolwiek się skończy? Czy to wszystko kiedykolwiek dobiegnie końca?
Nie, słyszę cichy głos w mojej głowie. Nie znam go. Jest dziwny. Głęboki i przerażający jednocześnie, jakby ktoś miał zdewastowane struny głosowe które trzeszczą z każdą sylabą. Nie. To nigdy się nie skończy.
Nigdy.
Nigdy.
Nigdy.
Nigdy.
Nigdy.
Nigdy.
Nigdy.
Nigdy.
Grzmot.
Otwieram gwałtownie oczy, powstrzymuję krzyk i oddycham zaciekle, walczę o każdą cząstkę tlenu jaką mogę dostać. Czuję łzy, na policzkach, na szyi, na piersi. Macam dłonią poduszkę. Cała mokra.
Za dużymi oknami szaleje burza. Drzewa, które widzę z mojego pokoju wyginają się gwałtownie we wszystkie strony naraz. Liście szeleczą, wiatr świszczy oszałamiająco głośno. Słyszę tylko jego i swój oddech, swoje paniczne próby nabrania powietrza.
Sięgam ręką pod poduszkę, mokrą od łez i śliny, i macam palcami swoją różdżkę. Jest tutaj. Dobrze.
Tom? wysyłam lekką, ostrożną myśl.
Krótką chwilę potem zauważam, że w ciemności stoi czarna, wysoka sylwetka. Rusza w moją stronę, zanim jednak zdążam się przestraszyć, kolejny błysk i grzmot przemykają przez niebo. Blada twarz Toma oświetla się gwałtownie, a potem znowu pogrąża się w ciemności.
- L... Lumos... - mamroczę cicho z palcami kurczowo zaciśniętymi na różdżce. Nic się nie dzieje. - L... lum... lumos...
Czuję ciepłe, długie palce. Wyjmują mi ostrożnie różdżkę z trzęsącej się dłoni.
- Lumos. - rozlega się stanowczy głos. Średnie, białe światło oblewa nasze twarze. - Co się stało?
Zauważam, że jest bledszy niż zwykle. Nie jest to wielka różnica, ale widzę ją bez problemu.
Z wahaniem siadam głębiej w łóżku i zaciskam palce na pierzynie. Jestem duży. Nie powinienem bać się burzy...
Sen! Tak, to nie burza, to sen mnie tak przestraszyły. Przełykam ślinę. Patrzę na swoje oświetlone ciało w ciemnozielonej piżamie.
Jestem. Istnieję.
Oczywiście, że istnieję. Czemu miałbym nie istnieć?
- Dziwne myśli przemykają przez twój umysł. - powiedział bezbarwnie Tom i usiadł obok mnie. Opuścił rękę na kolano, razem z różdżką i źródłem światła w pokoju. Wlepił we mnie uważne spojrzenie czerwonych oczu.
- Ja... - odetchnąłem kilka razy i przymknąłem powieki, próbując sobie przypomnieć.
Czerń. Nic. Absolutnie nic...
- Miałeś sen? - pyta cicho Tom. Kiwam w milczeniu głową. - Nigdy wcześniej nie reagowałeś na koszmary aż tak gwałtownie.
Kolejny grzmot. Deszcz siecze w szyby. Wiatr świszczy.
- Ten był dziwny. - przyznaję po chwili, choć nie wiem dlaczego. Światło z różdżki zaczyna mnie razić w oczy. Tom opuszcza je jeszcze niżej, pomiędzy swoje łydki.
- O czym?
Poczułem się niespodziewanie bardzo głupio. O czym był ten sen, tak właściwie? Jedyne co pamiętam to czerń i... nic...? Nicość? Brak istnienia? Jak mam niby opisać... n i c?
- O... - wziąłem wdech. - Było ciemno. I czarno. Dziwnie czarno, dziwnie ciemno. Nie jak w ciemnym pokoju. Jakby nic nie istniało. Słyszałem... wiatr. I chyba deszcz...? Ale głównie to właśnie nic. Nic tam nie było. Jakby...
- Niebyt? - podsunął cicho. - Pustka? Tak jakbyś był niczym, ale jednak coś tam z ciebie istniało?
Spojrzałem na niego z zaskoczeniem. Światło oświetla go w śmieszny sposób, wygląda jakby światło pomyliło cień właśnie ze światłem. Kiwam głową.
- Skąd wiesz?
- Cóż... - oddycha głęboko, raz. - Wiem sporo rzeczy.
To nie brzmi jak wyczerpujące wytłumaczenie. Ale chyba narazie mi wystarcza. Tłumię ziewnięcie.
Kolejny grzmot, już dalej.
- Tom...
- Co?
- Czy ty... ty śpisz... w mojej głowie, tak?
- Tak.
- I śnisz?
Spojrzał na mnie z ukosa i zacisnął usta. Widocznie bezwiednie.
- Do czego zmierzasz? - mruknął. Jego czerwone oczy zalśniły, ale nie speszyłem się.
- Czy to był twój sen?
Nie odpowiedział przez dłuższą chwilę, co było wystarczającą odpowiedzią. Zagryzłem dolną wargę i pokiwałem głową w milczeniu. Opadłem z powrotem na poduszkę i odwróciłem wzrok daleko w bok.
- Nie do końca. - odparł po dłuższym czasie, gdy już myślałem, że powinienem po prostu odwrócić się i zasnąć. - Nie mój. Voldemorta. - mówił cicho, ze wzrokiem wlepionym w podłogę. Miał oświetloną twarz. Bladą. Z kilkoma kropelkami potu których wcześniej nie zauważyłem. - Pamiętasz, co mówiłem całkiem niedawno? Jest czymś mniej niż życie, i tylko odrobinę więcej niż śmierć. To... to co dzisiaj wspólnie śniliśmy... Było... Było tym, co on czuje przez cały ten czas. - wyszeptał. - Widziałeś to pewnie przeze mnie. Ja... ja po prostu... Ja i on jesteśmy połączeni. A ty... ty się do tego połączenia wkradłeś. Nieświadomie. Ale poczułeś to co ja...
- Śnisz o tym każdej nocy? - zapytałem z niedowierzaniem. Kiwnął krótko głową. Zadrżał, ledwo widocznie.
- Widocznie tej nocy za mało się pilnowałem. - wymamrotał.
Poczułem jak zbliża mi się spore ziewnięcie, zakryłem je od razu zgiętym łokciem. Tom spojrzał na mnie z ukosa.
- Powinieneś wracać spać. Burza odeszła. - powiedział cicho, bezbarwnie. Spojrzałem na niego.
- Hm... A... czy nie wolisz... - zawahałem się. - Nie wolisz spać normalnie? W łóżku? Jest duże, serio, mogę się przesunąć bardzo na bok...
Zmierzył mnie spojrzeniem. Różdżka którą nadal trzymał prawie już zgasła. Oczy przyzwyczaiły mi się do ciemności, zobaczyłem jego prawdziwe cienie pod oczami i zmęczoną, wahającą się twarz. Przesunąłem się bez słowa w bok, dalej od niego, na krawędź materaca. Swoją poduszkę przesunąłem do siebie, a jedną z nieużywanych które wyłożone były w całym wezgłowiu położyłem na drugiej połowie łóżka.
- To... Nie powinnienem. - mruknął, ale gdy spojrzał na zrobione miejsce, oczy odrobinę mu się zamgliły.
- W mojej głowie chyba nie jest bardzo wygodnie. - mruknąłem, czując, jak powieki same mi się zamykają. - Wyglądasz na wyczerpanego. Nie mów głupstw i połóż się... - ziewnąłem przeciągle, tym razem trochę jednak o zasłonieniu ust zapominając.
Różdżka całkowicie już zgasła, po chwili zobaczyłem jak czarny obrys człowieka podnosi się, odkłada różdżkę na szafkę i powoli wchodzi na materac, który ugiął się pod jego ciężarem. Obserwowałem go przez moment, patrzyłem jak kładzie się na wznak, trochę sztywno. Zerka na mnie. Jego czerwone oczy błyszczą.
- Myślę, że jutro ujawnię się Lucjuszowi. - wyszeptał cicho. Jego słowa ledwo do mnie dotarły. Pokiwałem głową.
- Ehmm, dobry pomysł. - wymamrotałem i opuściłem głowę na poduszkę. Nie musiałem zamykać oczu, powieki same przed chwilą mi opadły. Przycisnąłem do siebie mocniej pierzynę, jak zwykle.
Za oknem padał cicho deszcz.
Burza faktycznie odeszła.
Zasnąłem.
^*^*^*^*^
- Dlaczego grzebiesz tak w tej jajecznicy, kochanie? - zapytała mama, przybierając troskliwy wyraz twarzy. - Nie smakuje ci?
Uśmiechnąłem się i pokręciłem głową.
- Nie, jest naprawdę dobre. - odparłem. Odkąd Potter podstępem uwolnił Zgredka z naszej rodziny, to mama zajęła się gotowaniem, pomimo niechęci do ubrudzenia się. Po kilku dniach potraw naprawdę niejadalnych, zacząłem naprawdę lubić to, co przygotowywała. Jak raz podejrzałem w kuchni, bez dużej pomocy Magii. - Po prostu myślę.
- Nie wychodzi ci to chyba dobrze. - parsknął klasyczną odpowiedź Draco, wcześniej na szybko przełykając swoje jajka. Ojciec zmierzył go spojrzeniem.
- Nie mów z pełnymi ustami. - zganił go. Uśmiechnąłem się krzywo. Brat przewrócił oczami, przełknął, wyprostował się w krześle i odłożył widelec na bok z brząknięciem. A potem, odezwał się, z gestykulacją i formułowaniem słów jak absolutnie komiczna impersonizacja arystokraty.
- Chyba ty.
Uśmiechnąłem się szeroko do jajecznicy, bez skutku próbując zetrzeć uśmiech. Wziąłem kopiastą łyżkę żółtej papki i wsunąłem ją do ust.
- Macie tyle lat, a nadal nie potraficie zachować się przy stole. - westchnęła mama ostentacyjnie. Przewróciłem oczami.
- Przepraszam. - powiedzieliśmy jednocześnie. - Hej! Lizus! - to również powiedzieliśmy w tym samym momencie.
Hej mamo, hej tato, mam w głowie młode wcielenie Voldemorta, od ponad roku. Okłamałem was dwa razy. Pójdziemy na lody?
Uśmiechnąłem się gorzko pod nosem i wróciłem do memłania jajecznicy.
Jeżeli będziesz stawiał sprawę w ten sposób, to na pewno nie skończy się dobrze. mruknął rozbawiony Tom.
Więc jak mam im to niby powiedzieć? Nie chcę żeby mnie ukarali.
Nie ukarzą, zadbam o to.
Bezwiednie unoszę drwiąco brew przybierając sceptyczną minę, i dopiero po tym jak Draco kopnął mnie boleśnie w łydkę uświadomiłem sobie, że to musi dziwnie wyglądać. Natychmiast rozluźniłem twarz, ale rodzice już to zauważyli. Cholera.
- O co chodzi, Seth? - zapytał tata, wbijając we mnie intensywne spojrzenie którego nie odwzajemniłem. Jajecznica pochłonęła całkowicie moją uwagę. - Nad czym myślisz?
Krzesło nagle zrobiło się niezwykle niewygodne. Zbyt twarde. Zbyt wbijające się w pośladki. Zsunąłem się na sam brzeg i przeczesałem palcami włosy.
- Eee... - wydostało się z moich ust. Jestem wręcz królem taktu. Uniosłem z przeciąganiem wzrok i tylko na chwilę spojrzałem w stalowe oczy. Nie potrafiłem wytrzymać dłużej. - No bo...
Draco spojrzał na mnie, niby obojętnie, kątem oka, szukając zapewne potwierdzenia, czy to już czas żeby... Żeby o Tomie przynajmniej wiedziały osoby z naszego domu...
Kiwnąłem głową, oczywiście nie wprost. Wcześniej jeszcze ją trochę powyginałem, co wyglądało jeszcze dziwniej i mniej naturalnie. Draco parsknął nerwowo i złapał mocniej swój widelec drżącymi palcami. Ah, wspaniale. Czyli nie tylko ja się stresuję.
Zawsze mogę się pojawić i pokazać im się, od tak. Tom zabrzmiał jakby naprawdę się niecierpliwił. Lucjusz pewnie zaraz wyjdzie do Ministerstwa, będziesz się stresował cały dzień. Chyba tego nie chcesz?
- Chciałbym to odciągnąć jak najdalej. - wymamrotałem, co znowu nie było najlepszym pomysłem, bo tata zmarszczył brwi.
- O co chodzi?
Wziąłem głęboki wdech.
Dasz radę, Seth.
Czerń. Nie istnieję.
- Kłamałem. - wyrzuciłem wreszcie z siebie. - Cały rok.
Zapadła cisza przerwana wyłącznie cichym odłożeniem widelca na bok. Spojrzałem daleko w bok, na ścianę ze sporym obrazem, widocznie zobojętniałym na wszystko.
- Co masz na myśli? - zapytał cicho, jakby ostrożnie tata.
- Eum... - spojrzałem na Dracona, który zacisnął usta w kreskę i leciutko wzruszył ramionami.
Dobrze ci idzie.
Ehe...
- No więccc... - moje dłonie złapały się wzajemnie i zaczęły wyginać palce w najróżniejsze strony. - Musiałem skłamać, bo był tam Dumbledore... No bo... bo... mówiłem, że... ee... Że byłem tak jakby opętany... - wykrztusiłem. Uczucia zacisnęły mi gardło. Przełknąłem z trudem ślinę. Kropla potu spłynęła mi po czole. - No a prawda jest trochę inna. - wyszeptałem.
Cisza.
Uniosłem powoli wzrok. Tata patrzył na mnie nieodgadnionym spojrzeniem, mama na twarzy miała wymalowaną niepewność, a Draco widocznie się stresował. Odkaszlnąłem. Nikt się nie odezwał. Kontynuowałem.
- Tak naprawdę... - skrzywiłem się. Kostki w palcach strzyknęły mi głośno. - ...to do dziennika pisałem z własnej woli. - wymamrotałem. - Tak jakoś wyszło... No i... eum... panowałem nad sobą wtedy, nie byłem wogóle opętany... No... i... - roześmiałem się nerwowo. Śmiech zabrzmiał dziwnie w tej atmosferze, więc od razu umilkłem. - Tak jakby się trochę zaprzyjaźniliśmy, i potem była sprawa z Komnatą Tajemnic, poszedłem tam z własnej woli, oddałem Magię do dziennika i przywołałem Toma Riddle'a do życia. - wyrzuciłem z siebie szybko, każdy przecinek to było szybkie zaczerpnięcie nerwowego oddechu. - No i on jest... teraz... w głowie... mojej. - zakończyłem niezręcznie.
Cisza.
Spojrzałem znowu na ojca, który obserwował mnie z wyrazem twarzy, do którego najbliższy był ten jak opowiadałem o wydarzeniach z tego roku w Skrzydle Szpitalnym. Tyle, że teraz jest o wiele gorszy.
- W twojej głowie. - powiedział głucho i zerknął na mamę, która wyprostowała się sztywno, ze wzrokiem nadal wlepionym we mnie. Pokręciła głową powoli, z troską, i jakby nie chciała uwierzyć w to co usłyszała.
- Seth...
- Myślę, że to dobry moment, żeby się ujawnić. - usłyszałem głos Toma który właśnie wszedł do jadalni. Ręce miał w kieszeniach, szedł jak zwykle wyprostowany, w nienagannej pozie, na twarzy miał nikły uśmiech, a jego czerwone oczy błyszczały. Zerknąłem na ojca. Zbladł jeszcze mocniej. - Witajcie.
Znowu zapadła cisza, w której jedyną osobą czującą się dobrze był chyba właśnie tylko Tom. Wcisnąłem się głębiej w krzesło a twarz zalała mi się rumieńcem. Tata otworzył usta, nabrał powietrza, ale nie wydostał się z niego żaden dźwięk. Spróbował jeszcze raz, z identycznym skutkiem. Mama odetchnęła trochę ciężej, przyłożyła rękę do czoła i pokręciła głową z niedowierzaniem. Zerknąłem na Dracona. Wyglądał jakby czuł się tak samo jak ja, był zresztą podobnie czerwony.
- Seth kłamał, oczywiście musiał to zrobić. - kontynuował po pewnym czasie Tom. - W końcu Dumbledore nie jest naszym sprzymierzeńcem. - dodał z uśmieszkiem. - Ale teraz, kiedy jesteśmy w takim gronie, chyba można uchylić rąbka tajemnicy.
Mama wychyliła się do przodu, chwyciła szklankę i wypiła kilka łyków. Nie odezwała się. Nikt się nie odezwał. Założyłem ręce na piersi i zsunąłem się w krześle. Czoło i policzki płonęły mi. Tom wziął oddech, a potem streścił sprawnie wydarzenia które miały miejsce przez cały rok. Słuchałem tego z narastającymi uczuciami których nie potrafiłem zidentyfikować, ale które zmieniały moją twarz w pomidora. Raz spojrzałem na ojca. Patrzył prosto na mnie, prosto w oczy. Nie spojrzałem na niego ani razu więcej, dopóki Tom nie skończył mówić.
- Chciałbym móc choćby zapytać, czy mogę tutaj zostać, jednak nie ma opcji, żebym nie został. - uśmiechnął się lekko, przyjaźnie. - Wybaczcie. Nie muszę jeść ani pić, więc chyba nie będzie to wielki problem, prawda? - spojrzał na tatę. Ja na niego tylko zerknąłem kątem oka.
- Oczywiście. - powiedział cicho, sztywno.
- Dobrze, że się rozumiemy. - Tom wyprostował się i przeciągnął. Nawet gdy zmrużył oczy, na jego policzkach widać było błysk czerwieni. - Z tobą, Lucjuszu, chciałbym jeszcze potem porozmawiać. Sam na sam, jeśli nie będzie ci to przeszkadzało. Ah, tak, i Draco wiedział o wszystkim od samego początku, ale w braterskiej solidarności postanowił stanąć po stronie... brata. - zakończył pogodnie. - Wybaczcie tak gwałtowne i niezapowiedziane wejście. Postaram się za bardzo nie przeszkadzać. - poczułem jak unosi dłoń i kładzie mi ją na ramieniu. Ciężar po sekundzie zniknął, poczułem nikłe ciepło w piersi.
Dobrze ci poszło.
Ale ja miałem kompletnie inne wrażenie. Czuję się dziwnie, źle, nienaturalnie. Ręce nadal mi drżą, palce wyginają się wzajemnie. Po karku spływa mi pot, tak samo po czole. Dłonie też są całe lepkie. Przełykam nerwowo ślinę i nie patrzę nikomu w oczy.
Spokojnie, Seth.
I po chwili, zupełnie irracjonalnie, jestem o wiele bardziej spokojny niż przed chwilą.
^*^*^*^*^
- Powiedz, Lucjuszu. Szczerze. Spodziewałeś się tego?
- Nie.
- To bardzo dobrze. Bo widzisz, nie chciałem, żeby ktokolwiek się na tym poznał. Seth doskonale potrafi udawać, wiesz? Od razu widać, czyja to krew. Oh, nic nie mówisz? Podłoga jest aż tak bardzo interesująca? Spójrz mi w oczy, Lucjuszu. Może nie wyglądam jak prawdziwy Voldemort, ale uwierz mi, niewiele mi brakuje żeby w pełni nim być. Widzisz? Jako prawdziwy Tom Riddle nie miałem jeszcze czerwonych oczu. Nie aż tak. Hm... Nie potrafisz oderwać wzroku, co? Dobrze. Wkrótce i Seth będzie tak na ciebie patrzył. Powiedz, aż tak bardzo boisz się, że coś ci zrobię za to, że go wziąłeś?
- Byłbym głupcem gdybym stał z tobą twarzą w twarz bez lęku.
- Ha! Elokwentny jak zawsze. Nie odpowiedziałeś mi jednak wprost. Nie, teraz już za późno. Powiem ci co widzę. Widzę na twojej twarzy strach. Ogromny, wszechogarniający. Boisz się, że będę zły, że cię przeklnę. Nie, nie odwracaj wzroku. Patrz dalej w moje oczy, zobacz, co tam się tli. Albo wiesz? Powiem ci, bo kto wie, czy nadal potrafisz tak idealnie odczytywać co czuję i jak powinieneś się zachować w danej chwili. Otóż w mojej piersi czuję złość, zimną, wyrachowaną. Nie widać po mnie? Cóż, nie jesteś jedynym dobrym aktorem. Chciałbym torturować się do czasu aż nie stracisz przytomności, a potem zdolności myślenia, jak Longbottomowie. Równie dobrze mógłbym kazać ci samemu wydać się do Azkabanu. To byłoby zabawne.
- Panie...
- Nie, teraz ja mówię. Zrobiłbym to z chęcią, chciałbym zobaczyć twoje przerażenie, w samych twoich oczach, bo gdyby rodzina na ciebie patrzyła, nie pozwoliłbyś sobie na więcej. Naprawdę świetnie byłoby patrzeć, jak całe twoje życie legnie niespodziewanie w gruzach. Niestety, nie zrobię tego teraz. Wiesz dlaczego? Bo w tym domu nadal żyje Seth. Bo nadal... uważa cię za ojca. Ma w tobie autorytet. Potrzebuję go, mam zamiar go wykorzystać, a ty nie masz prawa mi w tym przeszkodzić. W twoich oczach widzę pytanie... Dowiesz się w swoim czasie. Nie bądź wścibski.
- Panie, błagam, nie krzywdź Dracona...
- Chciałbym, Lucjuszu. Chciałbym go złamać, sprawić, żeby zalał się łzami i nie miał do kogo wrócić. Ale nie zrobię tego, z tego samego powodu z którego nie zrobię niczego tobie. Seth uważa go za brata. Są rodziną, widziałem, jak bardzo są zżyci. Jednak to minie, obiecuję ci. W końcu Seth ma lepszego przyjaciela, takiego, który będzie z nim w każdej chwili, zawsze pomoże i wysłucha. Czemu robisz taką minę? Nie podoba ci się, że widzę jego myśli, że wiem czego pragnie i że wiem co mu odebrać? Że mógłbym, gdybym tylko zachciał, pozbawić go wszystkiego co ma za pomocą zwykłej prawdy? Bo on nie wie, że Voldemort jest jego prawdziwym ojcem. Ale kiedyś się dowie. I zobaczysz, jak drastycznie się zmieni. Już teraz go przygotowuję. Odwróci się od was wszystkich, od ciebie, Narcyzy, Dracona. Znowu będziecie jednodzietną rodziną. Czyż nie taką chciałeś od początku?
- Seth zginąłby...
- I tak wtrąciłeś się w sprawę, która ani trochę nie była twoją. Wiesz, co mówił mi Seth? Że go ograniczasz, nie pozwalasz na wiele rzeczy. Na śmiech przy ludziach. Tak wychowujesz mojego syna, Lucjuszu? Aż tak ci na tym zależy?
- Wychowałem go tak jak wychował mnie ojciec i jak miałem zamiar wychować Dracona...
- I tu popełniłeś błąd, niestety. Nie powinieneś go wychowywać jak swojego syna, ale jak mojego. Bo tym naprawdę jest, czyż nie? Moją spuścizną, moim potomkiem, moim znakiem zostawionym na tym świecie. Seth jest lepszy od każdego. Od ciebie. Od Dracona. Tak powinien być wychowany. Że jedynym autorytetem, jedyną osobą, która stoi nad nim, jestem ja. I tylko ja.
- Nie tak powinno wychowywać się dziecko.
- Ha! Seth nie jest normalnym dzieckiem, Lucjuszu. Wydawało mi się, że zdajesz sobie z tego sprawę, powiedziałem ci to. Seth jest lepszy od was wszystkich, od każdego ucznia, bo płynie w nim moja krew. Ale dobrze, i tak zbyt zagłębiamy się w ten temat, nie mamy przecież zbyt wiele czasu. Narazie ci odpuszczę, mam ważniejsze sprawy. Na przykład zacieśnianie więzów ze swoim synem. Już teraz wiem, że co jakiś czas wyobraża sobie jak to by było, gdybym był jego starszym, mądrzejszym, fajnym bratem. Gwarantuję ci, to skończy się dobrze. Dla mnie. Dla ciebie nie do końca. Ale to przyszłość. Teraz jest ważne. Wiesz, co będzie teraz?
- Nie, panie.
- Proszę cię, nie kłam mi prosto w oczy. Zapomniałeś, jak potężną oklumencją władam? Patrząc mi w oczy, głęboko w czerwień, jesteś dla mnie jak otwarta książka którą bez problemu mogę przewertować w ułamku sekundy. Oh, Lucjuszu, myślałeś, że to zadziała? Nie rób z siebie większego głupca niż jesteś. Zobaczyłem, co myślisz o Secie. Nadal uważasz go za swojego. Chcesz nadal go mieć. Rozczaruję cię. On już jest mój, od ponad roku, bo ty nie wydawałeś się nim wystarczająco zainteresowany żeby go przede mną ochronić. Na twoim miejscu cieszyłbym się tym co mam. Świadomością, że jeszcze żyję. Daj mi swoją różdżkę.
- Ale...
- Daj mi swoją różdżkę.
- Panie, błagam...
- Daj mi swoją różdżkę.
- Pa...
- Daj mi swoją różdżkę zanim stracę cierpliwość. Dziękuję. Dobra decyzja. A teraz, Lucjuszu... Postaraj się nie krzyczeć. W końcu nie jesteśmy sami. Nie chcesz chyba, żeby Draco lub Narcyza cię usłyszeli? Chociaż twoja żona i tak pewnie wie, do czego od samego początku prowadziła nasza rozmowa.
- Panie, błagam, zrobię wszystko co zechcesz...
- Zrobisz wszystko tak czy inaczej. Nie masz wyjścia, jeżeli chcesz utrzymać swoją rodzinę we względnej całości. Poza tym wiesz, że ja uwielbiam patrzeć na ludzi wijących się z bólu, prawda?
- Panie...
- Crucio.
^*^*^*^*^
- O czym rozmawialiście? - zapytałem z ciekawością, gdy tylko drzwi się otworzyły. Większość czasu spędziłem czytając w pokoju obok i przusłuchując się ich rozmowie, ale niewiele zrozumiałem. Słyszałem, że to Tom głównie mówił, a tata odzywał się tylko czasami, krótką formą. Pod koniec nie wytrzymałem i podszedłem pod drzwi.
- Techniczne sprawy. - powiedział przepraszająco Tom, wychodząc pierwszy. Wygląda dokładnie tak jak zawsze. Przeciągnął się. - Słuchaj, Seth, mam kilka testów które chciałbym zrobić. Nie znam żadnego przypadku w którym ktokolwiek byłby w takiej sytuacji w jakiej my jesteśmy teraz, więc muszę wypróbować kilka rzeczy. Dobra?
- Ehe, spoko. - mruknąłem, i wyciągnąłem szyję. Dopiero po chwili zza drzwi wyłonił się ojciec. Też wyglądał jak zwykle, choć uszy miał troszkę czerwone, i jakby nie miał co zrobić z rękami. Cóż, mm...pewnie każdemu to się zdarza. Po rozmowie z Voldemortem. - To... gdzie chcesz to sprawdzać?
- Hm... Najpierw możemy wyjść na zewnątrz. Chodźmy.
Ruszyłem za nim pośpiesznie. Odwróciłem się jeszcze raz i spojrzałem na tatę; wyprostował się i patrzył za nami. Uśmiechnąłem się do niego szeroko, machnąłem ręką i skręciłem za róg.
- Naprawdę nic mu nie zrobiłeś? - mruknąłem niepewnie, zerkając na Toma. Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
- Naprawdę. Przecież i tak nie miałbym w tym żadnego interesu. - parsknął rozbawiony. - Nie martw się o Lucjusza. Jest w pełni zdrowy, psychicznie i fizycznie.
- No... skoro tak mówisz. Po prostu się martwię. - wymamrotałem. - Wiem, że był śmierciożercą, a ty... no, ty jesteś Voldemortem...
Poczułem jego dłoń na ramieniu. Uspokajającą, luźną. I zobaczyłem ciepły uśmiech.
- Nie martw się. Wszystko dobrze. Nie mam do niego osobistej urazy.
- No... dobrze.
Wyszliśmy przez ogromne drzwi na zewnątrz. Rozejrzałem się; Draco mówił, że pójdzie polatać na miotle, nie chciał pewnie siedzieć pod pokojem i podsłuchiwać. Nigdzie go jednak nie zauważyłem. Może po prostu odleciał dalej, nad las na przykład? No cóż.
Trawa zmoczyła mi trochę długie nogawki spodni. Dzień jest zaskakująco chłodny, ale nie zimny. Idę dalej, wszystkie zmartwienia powoli znikają. Słońce świeci przez chmury, wiatr rozwiewa mi włosy. Rozkładam ręce i oddycham głęboko. Uwielbiam świat, uwielbiam przyrodę, uwielbiam życie.
Kilka pawii przeszło obok nas. Tom ledwie zaszczycił je spojrzeniem. Gdy doszliśmy na mniej więcej środek zielonej trawy, zatrzymał się. Spojrzałem na niego.
- Narazie niewiele musisz robić. - powiedział. - po prostu usiądź, stań, cokolwiek. Ja będę odchodził.
- Po co?
- Chcę sprawdzić, jak daleko ciebie mogę się znaleźć w tej formie. - wytłumaczył cierpliwie. Wiatr jemu również rozwiewał ciemnobrązowe, wręcz czarne włosy. - To jest tak jakby... jakbym był do ciebie przywiązany niewidzialnym sznurem. Chcę sprawdzić, jak daleko mogę się od ciebie odsunąć, dopóki nie napręży się maksymalnie.
- Czyli... Czyli, że w pewnym momencie po prostu się zatrzymasz? Jakbyś był na uprzęży? - spytałem, nie do końca przekonany. Tom zamyślił się.
- Prawdę mówiąc, nie wiem. Właśnie dlatego chciałbym to sprawdzić, żebyśmy nie musieli się stresować, gdybyśmy przez przypadek musieli się rozdzielić.
- A... A jak musisz wrócić do mojej głowy, to musisz mnie dotykać? Czy jak to działa?
Spojrzał na mnie z wysoko uniesionymi brwiami.
- Jak dotychczas wracałem do ciebie trzy razy. - powiedział powoli. - za każdym dotykałem cię... To też możemy sprawdzić. Nie ruszaj się.
Po czym odstąpił ode mnie na krok. Spojrzał mi prosto w oczy, przez moment kompletnie utonąłem w czerwieni, a potem poczułem ciepło w piersi. Toma nie było. Zupełnie nagle, jakby nigdy wcześniej się tam nie znajdował. Zamrugałem i rozejrzałem się spontanicznym gestem, chociaż i tak wiedziałem, że go nie zobaczę.
Kilka długich chwil potem, tuż zanim zdążyłem się zaniepokoić, poczułem za sobą ruch. Odwróciłem gwałtownie głowę. Tom spojrzał na mnie z uśmiechem.
- Potrafię to zrobić z odległości kilka kroków, ale wyraźnie czułem, że to było trudniejsze. - powiedział rzeczowym tonem, choć trochę podekscytowanym. - Musiałem się skupić, i teraz czuję się trochę zmęczony. Ale potrafię. Z większej odległości pewnie mnie to kompletnie wyczerpie.
- Czujesz zmęczenie? - spytałem z ciekawością. Kiwnął głową.
- Jak każdy, choć w trochę innych sposób. Energię przywraca mi jedzenie i picie, ale na innych warunkach niż, powiedzmy na ciebie, działają. Teraz możemy sprawdzić, jak daleko mogę odejść.
- Okej.
Odwrócił się i zaczął iść. Nie poruszał się ani szybko ani wolno, raczej miarowym marszem. Wpatrywał się przed siebie i nie odwracał się.
Po przejściu piętnastu metrów trochę zwolnił, ale nadal szedł dalej. Po dwudziestu wyraźnie zwolnił. Gdy był na oko trzydzieści metrów ode mnie, stanął. Z tego co widziałem, sztywno wyprostowany, z rękami ściśle przylegającymi do boków, lekko uniesioną głową. Nie ruszyłem się.
Zaczął robić kolejne kroki, każdy z kilkusekundowym wahaniem, odstępem. Szedł powoli. Ciągnął za sobą stopy. Trzydzieści pięć metrów dalej zatrzymał się znowu.
I upadł.
- Tom! - krzyknąłem i zrobiłem ku niemu krok.
Uniósł wyraźnie drżącą rękę, od razu zrozumiałem. Zostań tam, gdzie jesteś. Zacisnąłem zęby i pięści. Nie chcę, żeby cokolwiek mu się stało...
Po kilkunastu ciągnących się sekundach, wstał. Podniósł się ociężale, nie wyprostował się. Zgarbił się, oparł ręką o nogę. Wytężyłem wzrok, żeby na pewno wiedzieć, kiedy do niego podbiec.
Zrobił krok. Drugi. Trzeci. Zachwiał się. Wyobraziłem sobie jego mocno zaciśnięte zęby, bladą skórę, spocone plecy, zdeterminowane oczy. Czwarty.
Gdy znowu upadnie, biegnę. Obiecuję, że pobiegnę.
Piąty. Szósty.
Upadł.
Nie pobiegłem.
Czekałem tak minutę, ale nie podnosił się. Stanąłem na palcach, spróbowałem znaleźć jasny owal twarzy na tle jasnozielonej trawy.
Pobiegłem.
Potknąłem się prawie dwa razy, w uszach szumiała krew. Byłem przy nim w bardzo, bardzo krótkim czasie, upadłem na kolana i złapałem go za ramiona, odwróciłem na plecy. Oddychał ciężko, miał przymknięte powieki. Twarz, odrobinę czerwona, zroszona potem. Zakasłał, splunął na bok. Moje oczy spotkały czerwone spojrzenie. Uśmiechnął się gorzko.
- Mało. - wymamrotał. - Mało.
- Mogło ci się coś stać! - zawołałem z wyrzutem, głos mi zadrżał. Tom parsknął i ze stęknięciem usiadł na ziemi. Podtrzymałem go, gdy tors poleciał mu do przodu. - Będziesz rzygać?
- Nie. - mruknął i otarł kąciki ust ze śliny. Odetchnął głęboko ostatni raz po czym wrócił do normalnego wymieniania tlenu w płucach.
- Nie rób tak więcej. - warknąłem rozstrzęsiony. Spojrzał na mnie z zaskoczeniem.
- Nie mógłbym umrzeć, tak czy inaczej. - powiedział powoli.
- Leżałeś tutaj, prawie bez przytomności.
- Nie mogę umrzeć, nie jestem żywy.
- Nie rób tak więcej.
- Dobrze.
Odsunąłem się od niego. Zgiął kolano, pochylił się do przodu, oparł na nim rękę, spiął mięśnie i podniósł się. Westchnął.
- Mało. - powtórzył. - Za mało w kryzysowej sytuacji.
- Nie będzie żadnych kryzysowych sytuacji! - krzyknąłem. Zmarszczył brwi i skrzywił się. - Nie rób tak więcej! Nie ryzykuj, to nie będziesz musiał tak cierpieć!
Nie odpowiadał przez dłuższą chwilę, aż poczułem, że złość i niepokój mnie opuszczają, zastąpione wstydem i smutkiem.
- Przepraszam. - wymamrotałem. Położył mi dłoń na ramieniu.
- Nie martw się. - mruknął. - Masz rację, to było nieodpowiedzialne, ale musiałem sprawdzić swoje granice. Gdybyś nie przybiegł, dałbym radę przeczołgać jakieś dwa metry. A potem pociągnąć się za trawę kolejny.
- Po co?
- Żebym więcej wiedział. - odparł. - Mam tak, Seth, że muszę wszystko sprawdzić, inaczej trudno mi uwierzyć. Po przejściu jakiegoś tam kawałka mógłbym obliczyć ile tak naprawdę mogę przejść, ale nie chciałem. Wolałem to sprawdzić.
- Nie zrobisz tego więcej?
Westchnął i uśmiechnął się.
- Nie zrobię bez konieczności. - powiedział. - Ale jeżeli będzie chodziło o bezpieczeństwo, twoje lub moje, zrobię to bez wahania.
Wbiłem wzrok w trawę i założyłem ręce na piersi. Nie chcę, żeby kiedykolwiek zrobił coś takiego. To widocznie znaczy, że nie będę mógł w żaden sposób się narażać.
- Myślę, że byłbym w ostateczności oddalić się od ciebie na czterdzieści kilka metrów, zarówno w boki jak i w górę, ale nie zaryzykuję takiego lotu. Nie chciałbym spaść z takiej wysokości. A twój dom nie jest wystarczająco wysoki, będziemy musieli to przetestować już w Hogwarcie.
- A... myślisz, że w pomieszczeniach działa wszystko tak samo? - mruknąłem. Zmarszczył brwi i zamyślił się.
- Prawdę mówiąc... Nie jestem pewien, znowu. Ściany mogą mieć na to wpływ... W takim wypadku znowu rozdzielanie się w Hogwarcie też będzie problematyczne... - powiedział to wszystko spokojnie i miarowo, bez żadnego stresu. Chciałbym robić tak jak on, kiedyś. W przyszłości. - Narazie możemy przejść do dalszych testów. Wziąłeś swoją różdżkę?
Pokiwałem głową z nikłą dumą i sięgnąłem do rękawa. Wyjąłem ją i podałem mu. Gdy nasze palce musnęły się wzajemnie, poczułem ciepło.
- Będziesz próbował zaklęć? - spytałem z ciekawością. Pokiwał głową.
- Wiem, że mogę rzucać zaklęcie zapomnienia, więc na pewno mam zdolności magiczne które mogę wykorzystywć. - powiedział. - Jednak muszę sprawdzić kilka innych opcji.
- Okej, no to dawaj. - po czym usiadłem na ziemi. Spojrzał na mnie dziwnie, wzruszyłem ramionami. - I tak jestem cały mokry, przebiorę się potem. Nie chce mi się stać.
Parsknął rozbawiony po czym przeciągnął się, strzyknął stawem w szyi i wyciągnął przed siebie różdżkę.
- Expecto Patronum. - powiedział głośno i wyraźnie. Otworzyłem usta w szoku.
Przed nim pojawiła się srebrzysta, gęsta mgiełka.Przez głowę zaczęły przemykać mi najwspanialsze wspomnienia z życia... Skrzywił się i westchnął. Machnął różdżką po raz kolejny, mgiełka zniknęła. Tak samo ciepłe, przyjemne uczucie.
- Czy to był patronus? - zapytałem z fascynacją.
- Niepełny. - odparł Tom, widocznie niezadowolony. - Ma mniejszą moc od zwierzęcego, odeprze maksymalnie dwa dementory. Pod większą ilością się załamie.
- Przecież dementory są w Azkabanie. - zauważyłem ze zdziwieniem. Pokiwał głową.
- Ale nie zawsze musi tak być. - mruknął. - Czasami są wysyłane na poszukiwania zbiegłych więźniów...
- Ale z Azkabanu przecież nikt jeszcze nie uciekł?
- Było kilka przypadków, jeden czy dwa. Ale są inne więzienia magiczne, powinieneś to wiedzieć.
- No wiem. - mruknąłem. - Azkaban jest po prostu najgorszy... Ile jest tam zamkniętych śmierciożerców, jeżeli mogę wiedzieć?
- Dziesięciu najważniejszych. - odpowiedział bez wahania. - Jest też kilkunastu innych, ale nie bardzo mnie obchodzą.
- Jednym jest Bellatriks Lestrange, prawda? Ona też jest śmierciożercą? To moja ciotka, wiesz?
- Wiem. Jest tam również jej mąż oraz brat, najbardziej lojalni w więzieniach.
- A kto jest najbardziej lojalny?
Tom, rozbawiony, oparł ręce na biodrach i wlepił we mnie spojrzenie czerwonych oczu.
- Ty nie jesteś zbyt ciekawski? - parsknął. - Nie żeby mi to przeszkadzało, w końcu jesteśmy przyjaciółmi, ale... dlaczego to cię interesuje?
- Eee... - zawahałem się i podrapałem niezręcznie po karku. Spojrzałem na zieloną trawę która moczyła mi spodnie na pośladkach i udach. - No bo... no bo to po prostu ciekawe, wiesz? Tata strasznie mało mówił o śmierciożercach i o Voldemorcie, a to był ciekawy temat.
- I co, zanim nie dowiedziałeś się kim jestem naprawdę, nie bałeś się Voldemorta? - spojrzałem krótko w jego oczy. Zobaczyłem tylko szczerość i ciekawość.
- W sensie... Ojciec zawsze mówił o nim... tobie z szacunkiem, tak... no, z szacunkiem. - wykrztusiłem. - I byłem ciekawy, czemu. Czy się bałem... Trochę. Ale po tym jak zorientowałem się, że mój od roku przyjaciel jest Voldemortem, to jakoś mnie nie przerażasz. - skończyłem z cichym śmiechem.
Tom wzruszył ramionami i kiwnął głową.
- Rozumiem. - powiedział. - Teraz to znowu będzie ciekawość, wybacz, ale z tego co wiem, większość ludzi boi się nawet wypowiadać to imię.
Uniosłem brwi. I parsknąłem śmiechem, zażenowany samym sobą.
- Zapomniałem. - wymamrotałem. - Naprawdę, zapomniałem. Po prostu... Kurcze, no nie kojarzysz mi się z niczym złym! Wiem co robiłeś, wiem kim jesteś, ale... nie możesz być aż taki zły, jeżeli jesteś moim przyjacielem!
Tom uśmiechnął się.
- Ciekawy tok myślenia. Dowiedziałem się kilku rzeczy, dziękuję ci za to. Ale chciałbym wrócić do próbowania zaklęć. Mogą okazać się trochę słabsze, widzę to po zaklęciu Patronusa. Ale muszę je przetestować.
I testował, przez kilkanaście długich minut. Jego treningowym manekinem został jeden z pawii, który podszedł zbyt blisko. Oberwał mnóstwem zaklęć, z tych co znałem była to drętwota, petrificus totalus, wingardium leviosa i kilka innych. Gdy Tom wreszcie dał mu odejść, zataczał się i wyglądał na wyczerpanego. Przez cały czas nie mogłem przestać się śmiać.
- Dobrze, drugą cześć mamy za sobą. Teraz chciałbym sprawdzić zaklęcia niewybaczalne.
Chęć do śmiechu przeszła mi jak odcięta nożem. Spojrzałem na niego z wahaniem.
- To... tak można...?
- Można, można. - odparł bez wahania. - Tylko muszę znaleźć coś małego, pająka, jaszczurkę, węża...
Podniosłem się powoli z ziemi i otrzepałem tyłek. Znowu podrapałem się po karku. Chyba jakiś komar mnie użarł.
Tom przeszedł kilka kroków ze wzrokiem wpatrzonym w trawę. Nagle zatrzymał się, wyciągnął moją różdżkę i wycelował nią w ziemię.
- Petrificus totalus. - powiedział stanowczo. Rozbłysło światło, podbiegłem do tego miejsca i pochyliłem się, oparty rękami o uda.
- Jaszczurka. - uznałem z zaskoczeniem. - Jaszczurka! I ty ją trafiłeś?
Sięgnąłem w trawę i złapałem ją za ogon. Jest zielono-brązowa, większa niż zazwyczaj widziałem. Potrząsnąłem nią. Jej szeroko rozwarte, czarne oczy patrzyły szaleńczo dookoła, wirowały, aż zrobiło mi się trochę niedobrze.
- Trafiłem. - potwierdził Tom. - stała w miejscu, a zaklęcia są raczej szybkie.
- I zauważyłeś ją w takiej trawie... - pokręciłem głową z niedowierzaniem. - Naprawdę jesteś niesamowity. - po czym oddałem ją do wyciągniętej ręki
- Dziękuję. Wiesz, jakie są zaklęcia niewybaczalne?
- Wiem. - mruknąłem. - Imperius, Cruciatus, i....
Avada Kedavra.
Wzdrygnąłem się.
- Masz rację. - powiedział cicho Tom. - Jeżeli nie chcesz, możesz nie patrzeć...
- Chcę. - stwierdziłem stanowczo, choć w środku nie byłem aż tak pewny.
- Dobrze. Do zaklęć niewybaczalnych potrzeba ogromnej siły woli i panowania nad swoją magią. Ty na przykład nie byłbyś jeszcze zdolny takiego rzucić, bez urazy. A ja muszę spróbować.
Przykucnął, zrobiłem to samo. W sumie dobrze, bo kolana powoli odmawiały mi posłuszeństwa. Wpatrzyłem się w leżącą jaszczurkę, nadal bez ruchu.
Tom wyciągnął przed siebie różdżkę i wycelował ją w nieruchomą, zielono-brązową plamkę w trawie.
- Imperio.
Jaszczurka wyprężyła się i stanęła na nogi, mam wrażenie, że trochę nienaturalnie i sztywno. Nie przekrzywiła łebka jak zazwyczaj robiły jaszczurki, nie oblizała się językiem, ogon jej nie drgnął.
Tom poruszył różdżką lekko w lewo. Jaszczurka pobiegła w tą stronę. Opuścił różdżkę i zmrużył oczy. Jaszczurka zaczęła wywijać najróżniejsze akrobacje, a gdy wskoczyła na mnie niespodziewanie, upadłem na pośladki. Obiegła mnie całego, przebiegła mi po ramionach, weszła na głowę przy okazji rozwalając całą fryzurę, zeszła mi na pierś, potem wdrapała się na kolano i położyła się. Tom parsknął śmiechem i sprowadził ją z powrotem na ziemię.
- Super. - wyszeptałem. Chciałbym, żeby zaprzestał właśnie na tym zaklęciu, ale czułem, że to niemożliwe.
Tom znowu ją unieruchomił na ziemi i widocznie cofnął zaklęcie, bo jej oczy znowu rozszerzyły się i zaczęły patrzeć gwałtownie we wszystkie strony. Mogę się założyć, że i tak jest przerażona.
- Teraz Cruciatus. - powiedział lekko Tom. - Nie musisz patrzeć.
- Chcę patrzeć.
- Jak sobie życzysz. - wycelował moją różdżkę po raz kolejny w jaszczurkę. - Crucio.
Gdyby mogła krzyczeć, pewnie wrzasnęłaby z bólu. Poczułem na plecach gwałtowny dreszcz, mięśnie odruchowo mi się spięły.
Nie chciałbym poczuć tego na sobie.
Jaszczurka wywijała się we wszystkie strony, machała ogonem, skrzeczała cichutko. Przełknąłem ślinę, ale nie odwróciłem wzroku. Tom poprawił się, zupełnie jakby rzucone zaklęcie niewybaczalne dające drugiemu stworzeniu niesamowite cierpienie nie było dla niego żadnym problemem.
Ale jeżeli to go po prostu obeszło... To ostatnie zaklęcie nie będzie dla niego problemem...
- Nadal możesz odwrócić wzrok.
- Nie.
- Nie ma sprawy. - cofnął zaklęcie. Nie umknęło mi, że tym razem nie rzucił zaklęcia unieruchamiającego. Jaszczurka po prostu nie była w stanie odbiec, i Tom zdaje sobie z tego sprawę... Pewnie robił to wystarczająco dużo razy, że już go to nie rusza...
Nie. Nie myśl o tym.
Tom wycelował różdżkę w jaszczurkę i wpatrzył się w nią ze skupieniem. Kosmyk ciemnobrązowych, prawie czarnych włosów spadł mu na czoło. Zmrużył oczy.
Nadal mogę się odwrócić...
Nie.
On pewnie robił to niezliczoną ilość razy. Pewnie dla niego to żaden problem. Dla mnie też nie powinien być. To w końcu tylko jaszczurka, zwierzę, nic nie znaczące. Sam zabijałem zwierzęta, dusiłem koguty. I nic mi się nie stało, wszystko dobrze. Mała jaszczurka to nic. Klątwa uśmiercająca... To to samo co ja robiłem, tyle że z użyciem magii. Nic strasznego. Nic strasznego.
Nic strasznego.
- Avada Kedavra.
___________
Jeżeli ktoś ma jeszcze wątpliwości - rozmowy Lucjusza i Toma Seth nie słyszał. Nie wiem, czy tak można robić w książkach pisanych z perspektywy pierwszosobowej, ale ja tak zrobiłem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top