rozdział XVI

- Czegokolwiek nie zrobił mój syn, Dumbledore, nie będziesz go przesłuchiwał jak więźnia. - dobiegł mnie zdenerwowany głos mojego ojca.

Uchylam lekko powieki, cały świat kręci się dookoła. Gdzie jestem? Co się stało?

Jesteś w skrzydle szpitalnym, rozlegają się spokojne słowa w mojej głowie. Chcę przełknąć ślinę, ale gardło mam całkowicie suche. Jest mi cholernie zimno, nie czuję palcy u nóg i rąk. Oddycham głęboko, przynajmniej to jestem w stanie robić. Chciałbym podać ci wodę, ale nie mogę się zmaterializować, gdy Dumbledore jest tuż obok.

- C... co...? - rozglądam się nieprzytomnie dookoła. Moje łóżko jest obstawione niebieskimi parawanami. Próbuję się podciągnąć, ale ręce trzęsą mi się gdy tylko opieram je o materac. Więc leżę tak, próbując zrozumieć. Cokolwiek.

Na szafce obok widzę jakieś kartki oraz szklankę wody. Spinam mięśnie i unoszę dłoń, za nią rękę. Skupiam się jak nigdy wcześniej gdy chciałem cokolwiek podnieść. W końcu moje palce zaciskają się na chłodnej szklance wypełnionej wodą. Ostrożnie przykładam ją do ust i zaczynam gwałtownie ją pić, prawie się przy tym krztusząc. Oczy zachodzą mi łzami, ale piję dalej. Chce mi się pić.

- Twojemu synowi, Lucjuszu, zarzucone są przez dwójkę uczniów bardzo poważne zarzuty. - dyrektor, jak zwykle, jest spokojny, ale w jego głosie drżą ostrzegawcze nuty.

- Nie każdy człowiek ma samych przyjaciół, i doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. - mój ojciec jak zwykle nie poddaje się z byle powodu. Uśmiecham się słabo i odstawiam szklankę. Staram się oddychać cicho i jak najmożliwiej lekko, żebym mógł jeszcze przez moment posłuchać. - Nie będę wierzył w zeznania dzieci którymi kierować mogła zazdrość lub złość.

Zapadła cisza.

Podjąłem po raz drugi próbę podniesienia się, i tym razem dałem radę, pomimo trząsących się rąk. Opadłem po raz kolejny na poduszkę.

Seth, oni pewnie zaraz tutaj przyjdą. Tom znowu odezwał się spokojnie w mojej głowie. Czegokolwiek by ci nie powiedzieli, pamiętaj, że jestem twoim przyjacielem. Zawsze.

- Lucjuszu... - odzywa się wreszcie Dumbledore. - Jakkolwiek by nie brzmiały te zarzuty, nie brzmią one jak wyssane z palca. A dla ciebie powinny mieć o wiele więcej sensu niż udajesz że mają.

- Uważaj na to co mówisz. - powiedział lodowato ojciec, aż poczułem ciarki. Wzdrygnąłem się i przełknąłem ślinę.

Rozległy się kroki skierowane w moją stronę. Spiąłem nieco mięśnie i wcisnąłem się głębiej w poduszkę.

Nie jestem chyba gotowy na tą konfrontację...

Będzie dobrze.

- Oh, Merlinie, Seth... - zawołała troskliwie mama i podbiegła do mnie. Sekundę później tonąłem w ciepłym uścisku. Uniosłem swoje ręce i również ją mocno objąłem gdy usiadła tuż obok mnie. Odetchnąłem znajomym zapachem jej włosów i poczułem narastający wstyd, sam nie wiem dlaczego. Może dlatego, bo sprawiam tyle cholernych problemów. Powinienem być lepszym synem, a nie wciągać się w każdy problem.

Albo być każdym problemem jaki ma Hogwart.

- Wszystko dobrze? Jak się czujesz? - zapytała, chwytając mnie za ramiona w mocnym, matczynym uścisku. - Boli cię głowa, mięśnie?

- Po prostu jestem tylko trochę wyczerpany. - wymamrotałem, odwracając wzrok. Niestety, akurat w stronę ojca który patrzy na mnie surowym wzrokiem. I Dumbledore'a, który stanął za nim. I również na mnie patrzy. Surowo.

Spuszczam wzrok na swoje blade dłonie.

- Kiedy się obudziłeś? - zapytała mama, przeczesując dłonią moje włosy. - Słyszałeś, o czym rozmawialiśmy?

Pokiwałem niepewnie głową.

- Jakieś dwie minuty temu? Tylko trochę słyszałem. Nic nie robiło sensu. - odparłem mrukliwie. Znowu mnie objęła. - Ile byłem nieprzytomny?

- Tylko kilka godzin, kochanie. - powiedziała uspokajającym tonem. - Spokojnie, nic ci już nie będzie. Nikt cię nie skrzywdzi.

To ja krzywdziłem wszystkich, przemknęło mi przez myśl.

- Seth, zarówno Terry Boot oraz Adrian Pucey zarzucili ci kilka poważnych spraw. - powiedział Dumbledore spokojnym głosem ignorując spojrzenie mojego taty, które chyba każdą inną osobę pozbawiłoby całkowicie rezonu. - Nie chciałbym niczego się podejmować zanim nie usłyszę każdej wersji wydarzeń. Czy mógłbyś opowiedzieć, co się stało, z twojej perspektywy?

- Dumbledore, on naprawdę jest wyczerpany, nie widzisz? - fuknęła mama, zasłaniając mnie ramieniem. - Daj mu odpocząć. Przed chwilą otworzył oczy.

- Sethowi grozi wydalenie ze szkoły. - stwierdził dyrektor, a ja poczułem jak lodowaty pot oblewa mi gwałtownie całe ciało. Zbladłem. - Muszę poznać jego wersję wydarzeń, dzięki której będę w stanie obiektywnie dokonać oceny.

- Straszysz go, Dumbledore. - powiedział tata, przyciskając dłoń do uda. - Mój syn nie zostanie wydalony ze szkoły przez osobę, która wcale nie powinna do niej wracać.

Dyrektor spojrzał na niego z błyskiem w oku.

- Po zniknięciu dwóch uczniów na kilka godzin w Komnacie Tajemnic dostałem nawał listów proszących o mój powrót, wszystkie od zatroskanych rodziców. - powiedział odrobinę chłodno. - nie zostawię Hogwartu dopóki choć jedna osoba nadal będzie mnie w nim chciała.

Tata zacisnął usta w wąską kreskę i zamarszczył brwi.

- Jakże szlachetnie. - powiedział niechętnie.

- Muszę usłyszeć wersję wydarzeń Setha. - powtórzył Dumbledore. - Inaczej nawet twoja interwencja nie pomoże mu w pozostaniu w szkole.

- Ma prawo odmówić. - odezwała się mama. - A ty możesz poczekać aż będzie w stanie normalnie mówić i zebrać myśli.

- Im szybciej tym lepiej. Pomimo podjętych kroków po szkole zaczynają rozchodzić plotki dotyczące dokonań Setha.

- Plotkom można zaradzić. - warknął tata.

Powiedz im.

Zesztywniałem. Co?

Powiedz im o wszystkim. O Quirrellu, dzienniku, jak zdobyłeś go od Ginny Weasley i jak zacząłeś do niego pisać, a ten zaczął ci odpowiadać. Jak zacząłeś się z nim przyjaźnić. Powiedz, że w pewnym momencie straciłeś panowanie nad własnym ciałem i czułeś, jakby cię opętał. Że nie mogłeś kontrolować tego co robiłeś przez większość roku, miałeś jedynie krókie przebłyski wolnej woli. Powiedz, że to był dziennik Toma Marvolo Riddle. Powiedz, że cały czas widziałeś wszystko co robiłeś, ale nie miałeś na to wpływu, jakbyś oglądał film. Wspomnij o tym jak się bałeś i jak wszystkiego żałujesz. Nie wspominaj, że Draco wie, zaprzecz temu, jeżeli zapytają. Powiedz im o wszystkim, pomijając, że robiłeś to z własnej roli. I że teraz jestem w twojej głowie, duszy, jakkolwiek tego nie nazwać. Powiedz to teraz.

Nabrałem powietrza w płuca. Dorośli przerwali trwającą dalej kłótnię w jednym momencie i spojrzeli na mnie. Trzy spojrzenia wlepiły się we mnie; jedno zdeterminowane, stalowoszare, drugie jasnoniebieskie i spokojne, oraz trzecie, orzechowe, ciepłe, troskliwe. 

I powiedziałem im wszystko.

Na początku mówiłem miarowo i ostrożnie. Potem głos zaczął mi drżeć. Dwa razy musiałem napić się wody, raz gardło dławiło mi się od łez. Ale mówiłem, nieustannie mówiłem, wyrzucałem z siebie kolejne słowa, opowiadałem o tym co się działo i jak to wyglądało z "mojej" perspektywy. Pomimo emocji i wspomnień jakie z każdym słowem wpadały na mnie z całej siły, nie przestawałem mówić.

Patrzyłem w trzy pary oczu. Stalowoszare z każdym moim kolejnym słowem rozszerzały się odrobinę, a ich właściciel bladł ledwie zauważalnie. Jasnoniebieskie nie zmieniły poważnego, rozumiejącego wyrazu. Orzechowe zachowywały się podobnie jak stalowoszare. Każde moje słowo było dla nich jak kolejny cios.

Tom co jakiś czas odzywał się cicho i podpowiadał kolejne słowa, czasami opisywał dłuższe zdania i sytuacje, żeby było mi łatwiej.

Pod koniec po policzkach spływały mi dwie strugi łez. Starałem się nie płakać, naprawdę. Ale nie potrafiłem. Gdy skończyłem, powiedziałem ostatnie słowo, zapadła cisza i gęsta, naprawdę gęsta atmosfera. Ale ja już nie zwracałem na nią uwagi.

Zacisnąłem powieki i czując wstyd popłakałem się. Tak do końca, jak nie płakałem od dawna.

Mama objęła mnie, tak jak wcześniej. Mocno i troskliwie. Nie opierałem się. Starałem się przynajmniej nie płakać zbyt głośno, ale raz czy dwa z płuc wydostało mi się gwałtowne wciągnięcie powietrza.

- Ja nie chciałem... - mamroczę żałośnie. - naprawdę nie chciałem... - znowu zaciskam zęby i ocieram pięścią oczy.

- Zostałeś zmanipulowany. - odzywa się wreszcie Dumbledore cichym głosem. - Tom Marvolo Riddle manipulował już wieloma osobami, żeby wykorzystywać ich do własnych celów.

Przełykam ślinę i unoszę wzrok. Choć w piersi czuję niepewność i wahanie, pytam.

- Kim jest Tom?

Znowu zapada cisza, atmosfera zagęszcza się. Patrzę na ojca. Jest blady. Bledszy niż zwykle. Mama otwiera nieco szerzej oczy i zagryza dolną wargę, odwraca wzrok.

Dumbledore patrzy na mnie. I patrzy.

I patrzy.

Jestem twoim przyjacielem.

- Tom Marvolo Riddle to prawdziwe imię Lorda Voldemorta. - mówi dyrektor Hogwartu.

A ja...

...

Patrzę na niego.

Voldemort, układam usta w to jedno słowo, imię. Nazwę. Nie czuję strachu, choć chciałbym go poczuć. Chciałbym się przerazić, chciałbym zblednąć gwałtownie, chciałbym popatrzeć na ojca i zobaczyć w nim pocieszenie. Chciałbym się wzdrygnąć na dźwięk tego słowa, chciałbym mieć odruch poprawienia go na "Czarny Pan", nie Voldemort.

Ale nie boję się, nie jestem przerażony, nie blednę. Nie patrzę na ojca. Nie wzdrygam się. Nie mam żadnego odruchu.

Voldemort.

Naprawdę jesteś Voldemortem?

Tak, napływa odpowiedź po chwili. Ale głównie jestem twoim przyjacielem.

Unoszę wzrok.

- Tom manipulował wieloma ludźmi, znacznie bardziej dojrzalszymi, starszymi i bardziej wykształconymi niż ty. - mówi Dumbledore, obserwując mnie uważnie. - Jest w tym wręcz mistrzem. W takim przypadku, Seth... Nie grozi ci już wydalenie z Hogwartu. Teraz twoim głównym problemem będzie niestety naprawienie naderwanych stosunków z przyjaciółmi, bo nie wątpię, że Tom nie przejmował się twoimi relacjami...

- Dumbledore. - mówi bezbarwnie mój ojciec, odwracając się do dyrektora powoli. - Przestań mówić na Czarnego Pana Tom. Nie odzywaj się więcej do mojego syna. Dowiedziałeś się czego chciałeś. Teraz odwróć się. I wyjdź. Zostaw nas.

Mierzyli się przez długi czas spojrzeniami, oboje nieugięci. Jasnoniebieskie oczy spokojne, a stalowoszare powstrzymujące narastającą wściekłość.

W końcu jednak Dumbledore uprzejmie skinął głową, jakby nie przejmując się groźbą, którą wyraźnie było przed chwilą słychać. Odwraca się na pięcie i bez słowa wychodzi. Jego kroki rozbrzmiewają jeszcze za parawanem, a potem znowu odzywa się do kogoś. Nadal niesamowicie spokojny.

Ojciec podchodzi i siada na łóżku obok mnie, tak, że leżę pomiędzy moimi rodzicami. Potem unosi drżącą dłoń do twarzy i ociera ją. Ma zamknięte oczy. Oddycha nierówno.

- Tato? Wszystko dobrze? - pytam niepewnie, obserwując go. Uchyla powieki.

- Tak. - kłamie, wyraźnie kłamie. Ale nie będę bardziej dociekał. Nie chcę bardziej dociekać.

Każdy ma swoje tajemnice, Seth.

- Przepraszam. - powtarzam szeptem. Mama patrzy na mnie i uśmiecha się uspokajająco. Znowu jej dłoń przeczesuje moje włosy.

- Jesteśmy z tobą, kochanie. Nie musisz przepraszać. Już wszystko dobrze.

W piersi zaczyna rosnąć mi uczucie. Chyba nieprzyjemne.

Oni tak naprawdę nie wiedzą za co przepraszam.

Ale dowiedzą się. Już całkiem niedługo.

^*^*^*^

Pani Pomfrey pozwoliła mi wyjść ze Skrzydła Szpitalnego kilka godzin po tym, jak rodzice wrócili do domu. Podobnie jak w zeszłym roku, postanowili, że nie zabiorą mnie do domu, bo wolą, abym normlanie napisał egzaminy i zdał do kolejnej klasy. Tak właściwie, jestem im za to wdzięczny. Nie chciałbym być większym wyrzutkiem niż już jestem.

Przed Skrzydłem Szpitalnym czekał na mnie Snape, aby zabrać do Pokoju Wspólnego. Gdy tylko mnie zobaczył, przez moment w jego oczach błysnął prawdziwy niepokój, od razu stłumiony powagą i obojętnością. Szliśmy tak w milczeniu.

Ciekawe, czy wie.

Patrzę na niego kątem oka.

Oczywiście, że wie. Przecież też był Śmierciożercą, prawda?

Nie wiem, czy to pytanie retoryczne, ale wolę odpowiedzieć, usłyszałem w głowie głos Toma. Uśmiechnąłem się leciutko. Snape jest śmierciożercą. Od tego nie da się uciec ani wyrzec.

No tak.

Mam w głowie Voldemorta.

Po tych kilku godzinach nawet to zaakceptowałem. Znaczy, nadal to było cholernie dziwne, ale nie czułem się z tym źle. W końcu przez ostatni rok było prawie tak samo, z tego co wiem. Tom sam wspominał, że widział moimi oczami i słyszał moimi uszami. I czasami już się odzywał. Gdy spytałem go dlaczego dopiero teraz mówi długo, a nie jak wtedy, urywkowo, odparł, że nie był pewny czy do końca mu ufam i nie chciał posuwać się za daleko.

Potem spytałem się go o prawdziwe wydarzenia z Komnaty. Powiedział, że powie mi na żywo, gdy będziemy sami.

Na żywo.

Samo to stwierdzenie przywołuje u mnie ciarki podniecenia.

- Na pewno dobrze się czujesz? - zaczął dopytywać Snape, patrząc na mnie z ukosa. - Mogę ci dać jakiegoś eliksiru uspokajającego. Lub eliksir na sen.

Kręcę głową z uśmiechem wdzięczności.

- Nie, naprawdę, wszystko dobrze. - mówię, starając się brzmieć przekonująco.

- Twój umysł musi być wyczerpany.

- Jak wypiję eliksir to zasnę od razu, a chcę jeszcze porozmawiać z Draco.

- Skoro tak stawiasz sprawę. Pamiętaj, nie nadwyrężaj się. - powiedział, gdy w oddali zamajaczył obraz strzegący przejścia do Pokoju Wspólnego. - Nie rób nic durnego. Jakbyś miał z kimkolwiek problem, daj mi znać. - dodał złowrogo. Zaśmiałem się.

- Dam sobie radę. - mruknąłem, po czym spojrzałem na obraz. - Bazyliszek. - wypowiedziałem hasło. Obraz odskoczył. Skrzywiłem się. - Kto normalny ustawił takie hasło?

- Któryś z prefektów widocznie uznał, że będzie to nadwyraz zabawne. - powiedział chłodno Snape. Poczułem jego dłoń na ramieniu. - Bądź rozważny.

I nie czekając na odpowiedź odwrócił się na pięcie i odszedł. Odprowadzałem go wzrokiem dopóki nie zniknął za rogiem; jego kroki nadal rozbrzmiewały na korytarzach. Przelazłem przez dziurę za portretem. 

Skłamałbym, gdybym stwierdził, że nie spodziewałem się, że każdy będzie na mnie patrzył.

Tak właśnie było; gdy tylko pojawiłem się po drugiej stronie, wszyscy nagle zamilkli, zaprzestali żywych rozmów, i spojrzeli na mnie jak jeden mąż. Widziałem zaciekawione spojrzenia, zafascynowane, zazdrosne i rozbawione.

Nie złe. Nie drwiące.

Zatrzymałem się, niepewny co powinienem zrobić. Iść dalej? Zignorować ich? Powiedzieć coś? Roześmiać się?

Zauważam w oddali Dracona. Gdy tylko mnie widzi, od razu prostuje się i przekrzywia głowę. Macha ręką wyraźnie zaznaczając, żebym szybciej do niego podszedł.Wciskam dłonie w kieszenie i staram się normalnie przejść pod wszystkimi spojrzeniami. Mimo to wzrok wlepiam nieruchomo w jeden punkt, inaczej rozejrzałbym się. A gdybym się rozejrzał, od razu poczułbym wszechogarniające emocje których nie potrafiłbym opanować.

Cisza nadal brzmi, choć kilka osób wróciło już do swoich rozmów. Unoszę wzrok na Dracona i nasze spojrzenia się spotykają.

Siadam na samym krańcu krzesła naprzeciwko Blaise'a, Theodore'a i brata. Cała trójka patrzy na mnie z wyczekiwaniem. I jestem pewien, że cały Pokój Wspólny będzie przysłuchiwał się naszej rozmowie.

- Jeżeli wszyscy patrzycie tak na mnie bo zastanawiacie się, czy naprawdę byłem opętany przez Czarnego Pana, to tak, byłem. - mówię nienaturalnie głośno. Kątem oka zauważam jak wiele osób patrzy po sobie i unosi brwi, szepcze coś między sobą. - Przez większość roku. Mogłem tylko patrzeć. Ale już nie jestem. Nie wiem czy to dobra wiadomość czy zła.

Przerywam i wlepiam wzrok w swoje dłonie, zaciśnięte na sobie wzajemnie. Nie drżą.

Nagle zrywam się z miejsca i patrzę na Dracona.

- Jestem zmęczony. - mówię bezbarwnie. - idę spać. Nie będę teraz więcej o tym mówił.

Po czym odwracam się na pięcie i szybkim krokiem ruszam w stronę dormitorium. Od razu słyszę, jak Draco biegnie za mną. Bo to nie może być nikt inny, to musi być Draco.

Otwieram drzwi gwałtownym ruchem i wchodzę do środka. Oddycham głęboko, miarowo. Draco wchodzi za mną.

- Dobra, Seth. - mówi. - Rodzice trochę mi mówili o tym co opowiadałeś, choć niechętnie. Teraz sprawa wygląda tak. - odwracam do niego głowę. - To, co mi mówili, nie brzmiało jak to, co widziałem i co słyszałem od ciebie.

Mądry chłopak.

Draco zatrzaskuje za sobą drzwi i zakłada ręce na piersi.

- Chcę usłyszeć prawdę.

Zaciskam usta i podchodzę do swojego łóżka.

- Tak teraz? - mamroczę. Draco siada obok.

- Tak. Teraz. Nie mogę ci pomagać, jeżeli nie wiem o co biega.

Patrzę na niego kątem oka.

- A co jeżeli tamte rzeczy mówił Czarny Pan, a nie ja? - mruczę niepewnie. Mój brat przewraca oczami i obejmuje mnie ramieniem. Wspólnie kładziemy się na miękkim materacu.

- Wiem, kiedy mówisz ty, a kiedy kto inny. - odpowiada stanowczo. - Kilka razy faktycznie brzmiałeś niepodobnie do siebie... Ale wiem, że to mówiłeś ty. - odwraca głowę i porusza nią zaczepnie. - Powiedz.

- Udawałeś, że nic nie wiesz? - zapytałem cicho. Westchnął głęboko.

- Tak, bo wiesz co? Gdy tata zaczął mnie pytać, czy na pewno tak było, czy byłeś inny, powiedziałem mu, że tak. Okłamałem go. - przełknął ślinę. - Dla ciebie. Bo wiedziałem, że jeżeli powiem, albo ty będziesz miał problem, albo ja też.

Spojrzałem na niego z niedowierzaniem, choć chyba nie powinienem się dziwić.

Od kiedy pamiętam wpajano mi, że dorosłym się nie kłamie, a w szczególności ojcu i matce. A tak najbardziej to ojcu. Zawsze wydawało mi się, że wie wszystko, poza tym zbyt go szanowałem, żeby go okłamać. Ale kilka godzin temu, w Skrzydle Szpitalnym, okłamałem go po całości.

Zadrżałem lekko.

Okłamałem ich wszystkich.

I brata też chciałem okłamać.

Nie, nie popłaczę się po raz kolejny. Po prostu czuję się podle.

- Dziennik został zniszczony. - mówię tępo. Nie wiem tego tak do końca, ale wnioskuję, że tak musi być, skoro Tom znajduje się w mojej głowie. - Tom...

- Tom Marvolo Riddle? - zapytał Draco, przekrzywiając głowę i wlepiając wzrok w baldachim nad naszymi głowami. Kiwnąłem sztywno głową.

- Wiesz, kim jest? Bo ja się dowiedziałem.

Podniosłem się do siadu i spojrzałem wyczekująco na brata. On zmrużył oczy, ale zrobił to samo. Odetchnąłem dla uspokojenia.

- Tom Riddle jest Voldemortem. - powiedziałem, obserwując go uważnie. Zbladł trochę.

- Nie powinieneś mówić tego imienia. - powiedział ostrzegawczo. - ojciec...

- Wiem, co mówił ojciec. - powiedziałem, trochę ostrzej niż zamierzałem. Zadrżałem w środku, a Draco zadrżał na zewnąrz. Zrobiłem przepraszającą minę. - Draco, okłamaliśmy go, oboje. A ja, teraz... Słuchaj. Przez cały rok pisałem z Tomem. I... tak, dobra, zwierzałem mu się, okej? - rzuciłem zawstydzony. - Mówiłem mu wszystko. A on nie wykorzystał tego przeciwko mnie, ani razu. Moje sekrety nigdy nie wyszły na jaw.

Draco wyglądał, jakby nie rozumiał.

- Seth, ty chyba nie rozumiesz. Czarny. Pan. - położył mi rękę na ramieniu. Przez moment nie był dwunastolatkiem. Przez moment był dorosłym, poważnym człowiekiem. - To niebezpieczne.

- Wiem. - mówię zduszonym głosem. - Ale Draco, ja nie mogę cofnąć tego co zrobiłem. - dodałem.

Otworzył szerzej oczy.

- Co? Co zrobiłeś? Jesteś w niebezpieczeństwie? - głos mu drżał. - Na Merlina, jak mogę ci pomóc?

Uśmiecham się lekko, ze smutkiem.

- Nie ma jak mi pomóc. Tom jest w mojej głowie.

Zapada gwałtowna cisza. Draco patrzy na mnie. I patrzy. I patrzy. Aż wreszcie nie wytrzymuję i odwracam wzrok.

- Żartujesz. - mówi z niedowierzaniem.

- Nie, nie żartuje. - rozlega się głos Toma. Drgam i wstaję. Rozglądam się szybko dookoła. Prawie od razu zauważam wysokiego, szesnastoletniego chłopaka opierającego się o łóżko Blaise'a za naszymi plecami. Ma ciemnobrązowe, wręcz czarne włosy zaczesane nad lewym okiem, ciepły uśmiech i błyszczące, czerwone oczy. Draco zamiera.

- Nie... nie wyglądasz jak... - zaczyna, jąkając się. Tom parska śmiechem i siada ostrożnie po drugiej stronie łóżka.

Jest po prostu przystojny.

- Nie wyglądam jak Voldemort, co? - mruczy. Draco kiwa głową. Jest cholernie blady. - To skomplikowane. Teoretycznie jestem... Voldemortem. Ale w praktyce jestem duszą Toma Riddle'a, mam szesnaście lat i nawet nie skończyłem szkoły. - uśmiecha się odrobinę szerzej, i jest to najbardziej przyjazny, ciepły i miły uśmiech jaki widziałem na czyjejkolwiek twarzy. Zaczynam się rozluźniać. - ale wiedzę mam o wiele większą niż szóstoklasista. O wiele.

Nie spuszczając z niego wzroku siadam głębiej na łóżku. W kieszeni czuję różdżkę. On też na mnie patrzy, nasze oczy się spotykają.

Nie potrafię powstrzymać uśmiechu.

- Czyli to miałeś na myśli mówiąc o zmaterializowaniu. - mówię cicho. - Czyli jesteś... no, mogę cię dotknąć?

Wzrusza ramionami i wyciąga przed siebie dłoń.

Przez krótki moment znowu jestem w Komnacie Tajemnic, a z mojej prawej ręki blada, ciepła dłoń z długimi palcami wysuwa dziennika i zaciska się ułamek sekundy potem na moich palcach.

Dotykam ostrożnie jego dłoni. Ciepła. Blada. Normalna, ludzka, z krwi i kości.

Patrzę z fascynacją na Draco, który wodzi wzrokiem od Toma po mnie i z powrotem. Trochę odzyskał kolory na twarzy, ale nadal wygląda niepewnie.

- Wy... Wyglądacie... bardzo podobnie. - wykrztusza wreszcie. Tom kiwa głową.

- Przez ten rok oboje upodobniliśmy się do siebie. - odpowiada gładko, po czym już nieco luźniej kładzie się na łóżku, zakładając ręce za głowę. - Wspaniale jest mieć ciało. Po tylu latach... - i uśmiechnął się błogo.

Draco podciągnął nogi, i po chwili cała nasza trójka siedziała na łóżku, patrząc po sobie. 

- Opowiedz wszystko. - mówię nagle, patrząc na Toma prosząco. - Co się działo w Komnacie, i dlaczego jesteś w mojej głowie, i dlaczego możesz się materializować... Wszystko.

On uśmiechnął się tajemniczo i usiadł wygodniej.

- Mogę twoją różdżkę? Moja jest z... No, cóż. - skrzywił się. - Voldemortem.

- Chwila, czyli Czarny Pan... żyje? - pyta zafascynowany już Draco.

Oczy Toma momentalnie straciły ciepło, ale nie w złości czy zniesmaczeniu. Wygląda, jakby na moment... odleciał. Po chwili wraca do prawdziwego świata i powoli zaczyna kiwać głową.

- Nie do końca. - odpowiada cicho. - Nie umarł. Ale stan, w jakim jest teraz, to... - zawahał się. Nie pamiętam sytuacji w której by się zawahał. - ...to mniej niż życie i tylko odrobina więcej niż śmierć. Nie rozmawiajmy o tym, dobra?

- Tak, jasne. - mówię już trochę niecierpliwie, choć to, co przed chwilą usłyszałem, było naprawdę interesujące. Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem różdżkę, podałem mu ją. Nasze palce musnęły się wzajemnie, przyjemne ciepło rozlało mi się po ręce.

Wziął ją i machnął dwa razy, nie wypowiadając żadnego słowa. Chyba zauważył naszą konsternację, bo gdy oddał różdżkę, uśmiechnął się przepraszająco.

- Zaklęcia niewerbalne. - powiedział. - uczy się ich na piątym roku a udoskanala na szóstym i siódmym. Ale jeżeli będziecie chcieli, mogę dać wam trochę teorii. Jedno z zaklęć jest wyciszające, żeby nie było nas słychać, a drugie odwracające uwagę, na wszelki wypadek, gdyby wasz kolega wrócił. Powinno dać mi wystarczająco czasu żeby się ukryć.

Nie potrafiłem powstrzymać fascynacji jaka wystąpiła mi na twarz. Spojrzałem na Dracona - wyglądał na tak samo podekscytowanego.

- Nadal chcę usłyszeć całą historię. - przypomniałem.

Tom zgiął jedną nogę i objął ją ramionami.

- Dobra, mogę zacząć od Komnaty Tajemnic. - mówi po krótkiej chwili namysłu. - Od momentu, gdy zaufałeś mi i z własnej, nieprzymuszonej woli postanowiłeś przelać w dziennik swoją Magię. To... to było... wspaniałe uczucie. Nigdy wcześniej nie czułem się lepiej. Byłem... w dzienniku przez ponad pięćdziesiąt lat. To też nie do końca było życie, ale nie śmierć. Gdy dziennik był zamknięty, byłem w stanie zawieszenia, nie myślałem, nie czułem nic. Dopiero gdy ktoś w nim pisał stawałem się bardziej żywy. Wracając do wydarzeń. Gdy oddałeś mi Magię, straciłeś przytomność. Muszę przyznać, że byłeś na samym skraju śmierci, jeszcze chwila i byłbyś martwy. Przepraszam, ale to było koniecznie, żebym był wystarczająco materialny abym mógł używać różdżkę. - spojrzał na mnie kątem oka. Wzruszyłem ramionami bez słowa. - Wziąłem twoją, bo moja, jak wspomniałem, jest u prawdziwego Voldemorta. Dla pewności rzuciłem na ciebie kilka ochronnych zaklęć, bo gdyby cokolwiek ci się stało w tamtym momencie, zginąłbyś. Potem wyszedłem do Komnaty. Nawiasem mówiąc, świetne zaklęcie pętające użyte na Boocie i Pucey'u. Myśleli, że jestem tobą, widzieli mnie chyba tylko przez krótkie mrugnięcie, bo posłuchali twojej rady i zamknęli oczy. No i był tam też Potter.

Tom westchnął i zmienił pozycję.

- Nie ukrywam, byłem na niego zły. W końcu to przez niego Voldemort stracił całą swoją moc. Ale chciałem się dowiedzieć jakim sposobem. On też myślał, że jestem tobą. Mówił, że powinienem jeszcze raz przemyśleć to, co zrobiłem. Dopiero potem zauważył, że wyglądam nieco starzej i niektóre rzeczy z wyglądu wyraźnie się różnią. Głównie kolor oczu. Nie wiem, jakim cudem wiedział kim jestem, ale coś mu przeskoczyło, i zrozumiał. Koniec końców sam go upewniłem w tym przekonaniu. - uśmiechnął się krzywo, lekko. - Oczywiście, nie miał jak mnie zaatakować, bo nadal był dwunastoletnim dzieckiem. Ale sprawnie ciągnął rozmowę dalej. Gdy wyciągnąłem z niego kilka rzeczy, uznałem, że... cóż. Warto byłoby pozbawić go życia, jeżeli mam być szczery. Na początku moim planem było zabić go razem z dwójką innych ludzi z którymi przyszedł, to byli Lockhart i Weasley. Chciałem wyczyścić pamięć Boota i Pucey'a, a potem całą waszą trójkę wylewitować na górę i przyciągnąć uwagę jakiegoś nauczyciela. Moje plany niestety legły w gruzach, gdy do Komnaty wleciał ten durny ognisty ptak, Fawkes. - to imię wypowiedział z wyraźną goryczą i niechęcią. - Niosący cholerną Tiarę Przydziału. Przyznaję, zachowałem się nieostrożnie. Myślałem wtedy, że to przecież nic mu nie da, skoro ja mam zarówno jego różdżkę jak i swoją, i Bazyliszka gotowego zaatakować na rozkaz. W kilku kwestiach poważnie się pomyliłem. Po pierwsze, nie doceniałem feniksa. Po drugie, Bazyliszek nadal chciał wykonywać twój rozkaz i ochraniać komnatę z tobą w środku. Po trzecie, błędnie założyłem, że Harry Potter straci rezon i spanikuje, a wtedy łatwo będzie go zabić. - Znowu zamilkł na kilka długich sekund. Nie spuszczałem z niego spojrzenia.

To wszystko jest tak bardzo fascynujące.

Odetchnął.

- Bazyliszek ruszył się spod Komnaty dopiero wtedy, gdy włożyłem w rozkaz w wężomowie ogromną siłę woli. - kontynuował - A jednak nadal był niechętny. Feniks wykorzystał to i swoimi pazurami wydłubał mu oczy, najbardziej niebezpieczną broń jaką miał do dyspozycji. Oczywiście, nie jedyną. Nadal pozostawał mu węch do odnalezienia ofiary, ogromne cielsko i ostre, nasączone trucizną kły. Niestety, tutaj nadchodzi moment z Potterem. Nadal miał do dyspozycji Tiarę Przydziału. Nie wiedziałem, co może z nią zrobić, w końcu uważałem ją tylko za mówiącą czapkę. Niesłusznie. Założył ją na głowę, potem zdjął i sięgnął do środka. Wyciągnął miecz Godryka Gryffindora. Cholerny miecz Gryffindora. - twarz Toma wykrzywiła się w niesmaku i żalu. - Bazyliszek nie widział tego, myślał, że chłopak jest bezbronny, i że może go zaatakować od przodu, po prostu zjeść. Potwór wpadł w szał, nie słuchał co do niego wykrzykiwałem. Ruszył bez wahania na Pottera, otworzył paszczę i... przez krótką chwilę miałem nadzieję, że go po prostu zje. Ale do gry wszedł miecz. Potter uniósł go i Bazyliszek sam się na niego wbił. Ostrze przebiło mu podniebienie, weszło prosto w mózg i zabiło na miejscu. Moją ostatnią nadzieją było zadrapanie wielkim kłem, które dostał Potter. Trucizna Bazyliszka jest jedną z najsilniejszych, wnika w ciało i prawie nie sposób jej się pozbyć. Myślałem, że koniec końców zatryumfuję. Niestety, zapomniałem, że feniksy mają niewyobrażalną moc. Potrafią swoimi łzami uleczyć każdą ranę. Próbowałem zabić ich zaklęciem, ale twoja różdżka mi się oparła. Miałem nadzieję, że tak się nie stanie, że jesteśmy wystarczająco podobni... ale nie. Oparła się. I ich nie zabiłem. Łzy feniksa uleczyły Pottera, ale nadal pozostałem ja. Ja kontra Potter z mieczem i feniksem. - zamilkł na moment. - Jestem Ślizgonem, zawsze byłem i będę. Gdybym miał w sobie cokolwiek z Gryfona, nie poddawałbym się i próbował ich obojgu unieruchomić, zabić, cokolwiek, byle wygrać. Ale jestem Ślizgonem bardziej niż kimkolwiek innym. Mój umysł pędził. Nadal miałem dziennik, już bezużyteczny, będący zwykłym dziennikiem. Mimo to, moja więź z nim nie zniknęła do końca. Wcześniej rzuciłem go gdzieś na ziemię, bo przeszkadzał mi w rzucaniu zaklęć. Potter go zauważył, myślał, że jest moim źródłem. Mam wrażenie, że pomyślał jakbym przez cały rok wyciągał z ciebie Magię i sam stawał się przez to bardziej materialny. - uśmiechnął się pobłażliwie. - Potem użyłem to w wymówkach które ci podpowiadałem. Brzmiało wręcz prawdziwie. Wracając, rzucił się na niego z mieczem. Będąc Ślizgonem, potrafię tracić, żeby potem zdobyć więcej. Udałem, że zajmuję się feniksem, podczas gdy Potter zniszczył dziennik. W gardle mi zaschło, macie tutaj wodę?

Razem z Draco w jednym momencie rzuciliśmy się do mojej szafki przy łóżku, w której zawsze leżała mała szklana butelka z wodą, uzupełniana pewnie przez skrzaty domowe każdej nocy. Dopadłem do niej pierwszy, pokazałem Draco język i podałem ją Tomowi.

- Dzięki. - mruknął i otworzył ją jednym ruchem. Pociągnął kilka łyków i odstawił z powrotem. - Okej. Wracając. Dziennik miał mnie w sobie tak długo, że nieważne, jak bardzo bym się starał, nadal była w nim moja mała cząstka. Gdy został zniszczony przez miecz zahartowany w truciźnie Bazyliszka, wypłynęła z niego ta moja część. Poczułem się jakbym na chwilę stracił rękę, ale uczucie zaraz minęło. Całe szczęście dałeś mi wtedy swoją Magię, inaczej niechybnie przestał bym istnieć. Potter myślał, że mnie pokonał, bo udałem, że umieram. Nie spodziewał się, że rzucę w niego zaklęcie. Nie miałem czasu na żadną formułę, nie miałem czasu pomyśleć o konkretach. Rzuciłem w niego po prostu falą złości, prosto w plecy, stracił przez nią przytomność. Feniks chyba się przestraszył, bo chwycił go pazurami, złapał w dziób Tiarę i odleciał tam skąd przyszli. Zostawił Terry'ego, Pucey'a i ciebie na śmierć. Ale ja nie mogłem was na śmierć zostawić. Z użyciem różdżki wymazałem kilka wspomnień tej dwójce, która całą walkę przesiedziała pod ścianą bez słowa, trząsąc się ze strachu. Wspomnienia tylko te najświeższe, skończyłem na mojej upozorowanej śmierci, żeby w nią uwierzyli. Potem pozbawiłem ich przytomności. Pobiegłem do ciebie, ostrożnie wylewitowałem cię na zewnątrz, zacząłem też lewitować zarówno nieprzytomnych Boota i Adriana. Pobiegłem przodem, za Potterem, i dotarłem do nich dokładnie w tym momencie, w którym razem z Weasley'em i Lockhartem chwytali ogon feniksa i mieli stąd odlatywać. Pod wpływem chwili rzuciłem w ich stronę trzy zaklęcia zapomnienia. Nie miałem czasu ich wymodelować żeby wymazały to co chciałem, pozostało tylko moje paniczne pragnienie, aby zapomnieli, że przeżyłem. Feniks pociągnął ich za sobą i odleciał drogą którą przyszli. Poczekałem kilka chwil, a potem wylewitowałem waszą trójkę na górę, za nimi, sam również wyszedłem na zewnątrz. Przetransportowałem was przed łazienkę, położyłem ostrożnie na ziemi i uderzyłem szybką, słabą bombardą w ścianę. Huk był wystarczający żeby kogoś tutaj ściągnąć. Wróciłem wtedy do twojej głowy, jakkolwiek by to nie brzmiało, i czekałem kilka minut. Znalazł was Snape z Dumbledore'em, zanieśli do Skrzydła Szpitalnego, gdzie leżał już wyczerpany Potter, Weasley i Lockhart, który, jak się okazało, stracił wspomnienia. Gdy tylko dyrektor poinformował twojego ojca o tym co się stało, ten razem z Narcyzą natychmiast przybyli. Resztę już znasz. - zakończył swoją opowieść lekkim stwierdzeniem.

Zapadła cisza. Kompletna cisza.

Przyłapałem się na tym, że patrzyłem na niego przez cały czas z lekko rozchylonymi ustami i szeroko otwartymi oczami wypełnionymi fascynacją, podnieceniem i niedowierzaniem. Draco podobnie. Tom wodził po nas spokojnym spojrzeniem, na jego ustach majaczył uśmiech.

- Ale ty jesteś  f a j n y! - wykrzyknąłem wreszcie, zeskakując na ziemię. Energia zaczęła mnie przepełniać. Brat spojrzał na mnie jakby kompletnie się ze mną zgadzał. - Merlinie, po prostu... Po prostu świetny! Niesamowity!

Draco pokiwał z fascynacją głową. Chyba już kompletnie przestał się bać.

- Nie potrafię znaleźć innego określenia niż te co właśnie powiedziałeś. - przyznał. - Niesamowite.

Tom pokiwał głową.

- To miło. - uśmiechnął się radośnie.

- Zawdzięczam ci życie. - jęknąłem.

- Nie, wręcz przeciwnie. - zaprotestował prawie od razu. - to dzięki tobie miałem okazję poczuć się żywo po tylu latach. Zaufałeś mi, za co jestem niewyobrażalnie wdzięczny. Moim obowiązkiem jest teraz cię ochraniać i pomagać w czymkolwiek mogę.

- Mówiłeś coś o zaklęciach niewerbalnych? - zapytał Draco, przekrzywiając głowę. Tom pokiwał głową.

- Niewerbalne zaklęcia są trudne, ale jeżeli chcecie, w wolnym czasie chętnie wam wytłumaczę o co w nich chodzi. Mogę też opowiedzieć o różnych aspektach czarnej magii, której pewnie nie będziecie w stanie wykorzystać, ale teoria zawsze się przydaje. - powiedział lekko. - Mogę też wam pomagać w lekcjach gdy czegoś nie rozumiecie, poszerzać wasze... horyzonty. - parsknął pod nosem. - brzmię jak nauczyciel.

- Fajny nauczyciel. - powiedziałem od razu.

- Bardzo fajny nauczyciel. - potwierdził Draco. Uśmiechnęliśmy się do siebie radośnie. Tom spuścił wzrok.

- Pochlebiacie mi. - mruknął.

- Bo trzeba! - wyszczerzyłem się szeroko. Uśmiechnął się pod nosem.

- To miło, po raz kolejny. Ale teraz nieco mniej przyjemnie. - jego wzrok od razu stał się poważny. - Nie możecie nikomu, absolutnie nikomu o mnie powiedzieć. Ja będę decydował kto może się dowiedzieć, i tylko ja. Nie ważne kto będzie pytał, nie mówicie mu o mnie. Ty, Draco, zawsze czekaj na to co powie Seth, jemu mogę od razu do myśli przekazywać co powiedzieć. Tobie nie. Rozumiesz?

Draco pokiwał głową z poważnym wyrazem twarzy.

- Oczywiście.

- Najlepiej nie rozmawiajcie o mnie między sobą, nawet jeżeli wydaje się wam, że jesteście sami. - powiedział jeszcze. - i chyba nie muszę przypominać, żebyście trzymali się wersji wydarzeń, że Seth był opętany i nie panował nad sobą.

- To wiadomo. - pokiwałem głową. Tom uśmiechnął się ciepło.

- To doskonale. - odparł. - wiedziałem, że się dogadamy.

^*^*^*^*^

Napisałem wszystkie egzaminy najlepiej jak potrafiłem, nie chcąc pozwolić, aby ktokolwiek wytrącił mnie z rytmu. Wiele osób na korytarzach obserwowało mnie, szeptało między sobą. Ignorowałem to. Hugo kilka razy ze mną rozmawiał, mam wrażenie, że jedyny z domu innego niż Slytherin. Terry przestał się do mnie odzywać i spędzał czas z innymi Krukonami z jego roku. Adrian rzucał mi spojrzenia z ukosa za każdym razem, gdy znajdowałem się obok.

Nie wiem czy uwierzyli Dumbledore'owi gdy powiedział im o tym co teoretycznie mi się przydarzyło. Ale mało mnie to teraz obchodzi. Tom naprawdę pomyślał o wszystkim, on ma niesamowicie bystry umysł. Potrafi wymyśleć wymówkę w ułamku sekundy, dostosować się do otoczenia. Mi to idzie trochę gorzej, ale teraz, gdy w głowie słyszę jego szept, często podpowiadający mi co mógłbym zrobić (nigdy mnie nie zmusza, daje tylko sugestie), radzę sobie zdecydowanie lepiej.

Nauczyciele nie zmienili do mnie podejścia, przynajmniej nic takiego nie zauważyłem; Snape jak zawsze w milczeniu mnie obserwował, Flitwick był mną zachwycony, McGonagall podobnie, choć trochę jakby ostrożniej. Tom powiedział, że chodziła do Hogwartu w tym samym czasie co on. Gdy o tym usłyszałem, musiałem przyjrzeć się jej kilka razy, bardzo, bardzo uważnie.

Tylko trochę wygląda na ponad sześćdziesiąt lat.

Do końca roku starałem się nie wychylać. Robiłem co musiałem, śmiałem się na przerwach, ale Tom nieustannie powtarzał, że powinienem zachowywać się jak na ofiarę przystało. Czasami sprawę załatwiały właśnie moje rozmowy umysłowe które z nim prowadziłem; Draco powiedział, że w tym czasie gdy słucham Toma, lub gdy ja próbuję coś mówić, to wyglądam jakbym przypominał sobie najgorsze wspomnienia z życia i odpływał na chwilę lub dwie. Cóż, nie narzekam, wcale nie czuję się w takich momentach źle. Wręcz przeciwnie.

Uwielbiam fakt, że mogę rozmawiać z nim bez przeszkód, bez ryzyka, że ktoś zauważy dziennik. Bez potrzeby targania za sobą kałamarza i pióra.

Pucharu Quidditcha w tym roku nie zdobył nikt, ponieważ McGonagall oficjalnie je odwołała. Kilka osób niezwykle się o to denerwowało, ja tylko odrobinę, ale nie zmieniła zdania i za pozwoleniem dyrektora zdecydowała, że pomimo braku Bazyliszka i Dziedzica w szkole, nie zostaną wznowione. Tłumaczyła, że mecze nie zdążyłyby się odbyć, a uczniowie nie mieliby wystarczająco czasu na treningi. Cóż... Jestem w stanie jej trochę uwierzyć.

Puchar Domów zdobył drugi raz z rzędu Gryffindor. Gdy o tym usłyszałem, nie byłem oczywiście zachwycony, ale zdobycie tego odznaczenia w tym roku spadło u mnie na o wiele dalszy plan niż w pierwszej klasie. Poza tym, co prawda wiem że to dziecinne, ale mam wrażenie jakby to przeze mnie go nie zdobyliśmy. Tom zapewnia mnie, że to nie była moja wina, ale nieustannie czuję się dziwnie winny.

Rok szkolny wreszcie dobiegł końca, pomimo tak wielu przeciwności losu. Wszystkie spetryfikowane osoby zostały odczarowane eliksirem do których użyto madragor. Na początku trochę się zaniepokoiłem, w końcu moja ciężka praca poszła na marne, ale Tom powiedział, że to nic. I że na pewno szlamy koniec końców przestaną uczęszczać do tej szkoły. Jak ma zamiar to osiągnąć? Nie wiem. Ale chętnie się dowiem, kiedy uzna za stosowne mi powiedzieć.

W pociągu powrotnym jechałem w przedziale razem z Draco, Blaise'em, Theodore'em, Pansy i jej dwiema koleżankami. I oczywiście z obecnym w mojej głowie Tomem, który prawie przez całą drogę milczał. Wspólnie śmialiśmy się, wydurnialiśmy, jedliśmy fasolki Bertiego Botta (Dwa razy - DWA RAZY - trafiłem na taką o najbardziej gorzkim smaku jaki kiedykolwiek czułem) i z ożywieniem rozmawialiśmy o wydarzeniach z całego roku.

Czy pytali na temat mojego "opętania"? Oczywiście, że tak. Powiedziałem im to wszystko co mówiłem innym. Nie z mojej wolnej woli, nie miałem wpływu na to co robiłem, i tak dalej, i tak dalej. Uwierzyli, chyba. A przynajmniej w pewnym momencie Blaise sprawnie zwrócił rozmowę na kompletnie inne tory, za co jestem mu wdzięczny, bo mój tępy brat nawet o tym nie pomyślał, zbyt był zajęty trzymaniem się za rękę z Pansy. Idiota.

Dojechaliśmy na peron. Wszyscy zaczęli się tłoczyć przy wyjściach, przepychać, biec do rodziców, opiekunów. Wrzeszczeli, żegnali się na wakacje, umawiali, że na pewno przyjdą. Zewsząd słyszę niezliczone pytania o miejsce spotkań, gdzie będą się bawić.

Odwracam się nagle. Pansy i jej koleżanki już odeszły, chichocąc, jeszcze puszczając nam oczka. Blaise przekrzywia głowę i wlepia we mnie wzrok uważnych oczu.

- Hej, chcecie do nas przyjść? - pytam niespodziewanie, samemu wcześniej nie bardzo tego planując. Draco kiwa zapalczywie głową.

- O, tak, któregoś dnia absolutnie musicie do nas przyjść, na kilka dni. - powiedział z takim samym entuzjazmem jak ja, czyli niemałym. - Nasi rodzice na pewno się zgodzą, co nie, Seth?

Kiwam głową. Blaise i Theodore patrzą po sobie, a potem, w bardzo podobnym geście, wzruszają ramionami.

- Spytam rodziców i wyślę odpowiedź. - powiedział uśmiechnięty Theodore, Blaise kiwnął głową. - Mam nadzieję, że egzaminy poszły mi dobrze, bo matka obiecała, że kupi mi sowę gdy będę mieć wysokie wyniki.

- Tak, wiemy, wspominałeś o tym tak z dwanaście razy. - parskam i odwracam się na pięcie z machnięciem ręki. - No, to narazie!

- Cześć.

- Pa.

- Widzimy się niedługo!

I odszedłem z bratem w stronę czekających już na nas rodziców.




______________

Proszę o opinię i krytykę, jeżeli masz trochę wolnego czasu :)

Zastanawiam się, czy zmienienie nazw rozdziałów i nadanie im tytułów ma sens.








Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top