rozdział XV
- Idę otworzyć komnatę. - mruczę do ucha bratu, ciągnąc go lekko do tyłu. Spojrzał na mnie kątem oka.
- Teraz? - wysyczał zdenerwowany. - Zwariowałeś?
- Muszę to zrobić przed meczem. - odpowiadam cierpliwie, nadal ledwo słyszalnie. - Chyba nie chcesz, żeby Gryfoni wygrali? Nauczyciele nie pozwolą zagrać tuż po kolejnej ofierze.
Odetchnął i strzepnął moją rękę z ramienia. Uniósł brew i wydął usta. Dziwne. Wygląda, jakby nie spodobał mu się ten pomysł
- Naprawdę musisz to robić? - zwalnia gwałtownie.
Również się zatrzymuję. Przez krótką chwilę mój wzrok zawiesza się na naszej grupce, która zatrzymała się kilka kroków dalej i patrzyła na nas bez skrępowania. Uśmiechnąłem się półgębkiem i odwróciłem do nich plecami, ciągnąc za sobą Dracona.
- O co ci znowu chodzi? - pytam ostro.
- Nie zrozum mnie źle, też chcę się pozbyć szlam. - mówi od razu. - Ale daj sobie z tym spokój...
- Dawałem sobie spokój przez ostatnie kilka miesięcy! - odpowiadam z niedowierzaniem i trochę złością. Od razu ściszam głos. - Chcę to zrobić.
- Czaję, ale... Słuchaj, Seth. - przeczesuje palcami włosy. - Było tak fajnie. Luźno. Nigdzie nie szedłeś. Nie narażałeś się na niebezpieczeństwo.
Mrugam z niedowierzaniem. Buzująca chęć zrobienia wreszcie czegoś powoli przygasa, ale jednocześnie nie wiem, czy to dobrze, czy wręcz przeciwnie. Zmarszczyłem lekko brwi i wlepiłem wzrok w swoje buty.
- Ale ja chcę. - odpowiadam, niespecjalnie wiedząc co innego mógłbym powiedzieć. Miałem mnóstwo myśli, ale... nic, co mógłbym ubrać w słowa.
Przez dłuższą chwilę patrzymy na siebie w milczeniu. Wreszcie Draco wzdycha.
- Widzę, że chcesz. Ale pomyśl. Czy na prawdę potrzebujemy tego do szczęścia? - patrzy na mnie intensywnie, prosto w oczy.
- Czyli stoisz za szlamami? - pytam z niechęcią. Patrzy na mnie z zaskoczeniem, po czym stanowczo kręci głową.
- Nie żartuj sobie. - parska. - nie przepadam za nimi tak samo jak ty, dobrze o tym wiesz.
- Więc o co ci chodzi? - pytam, zakładając ręce na piersi.
- Długo jeszcze będziecie tak rozmawiać? - woła do nas Theodore. Oboje patrzymy na niego w tym samym momncie. Krzywię się lekko i wzruszam ramionami.
- Jak Draco wreszcie mnie posłucha to krótko.
Brat spojrzał na mnie z nagłą złością.
- Nie muszę się ciebie słuchać!
Westchnąłem głęboko i zakryłem ręką twarz. Czemu to jest takie trudne? Miało być inaczej! Miałem mu tylko powiedzieć, gdzie idę, i oczekiwałem tylko, żeby mnie wytłumaczył gdyby ktoś zapytał! Czemu nie może zmądrzeć i robić co mu mówię??
- Racja, przepraszam. - odpowiadam mrukliwie, choć nie wiem, czy dokładnie tak się w środku czuję. - Po prostu... rób to co zwykle gdy tam idę.
Na jego twarzy widać widocznie niezadowolenie, ale wzrusza po chwili ramionami.
- Z nimi też chcesz mnie wykorzystać? - pyta, unosząc brew i wskazując głową na czekających Ślizgonów, którzy widocznie uznali, że nie warto się wtrącać. - Czy sam im powiesz?
Oddycham głęboko, przewracając oczami, i nie czekając już na żadne jego słowa, odwracam się do reszty i uśmiecham przepraszająco.
- Draco jest strasznie uparty. - mówię lekko, wręcz czując mordercze spojrzenie brata wypalające mi plecy. - A ja muszę iść...
- Do skrzydła szpitalnego? Wyglądasz całkiem zdrowo. - mówi cicho Blaise, przekrzywiając odrobinę głowę. Zamieram na sekundę z lekko rozchylonymi ustami.
- No co ty, żadne skrzydło szpitalne. - wykrztuszam. - Idę do... oo... ł... łazienki?
- Pytasz się nas? - parska śmiechem Theodore. Czerwienię się gwałtownie i odwracam.
- Nieważne, dobra? Idę, zaraz wrócę...
- Mamy zamiar z całych sił kibicować Puchonom, więc wróć na czas.
- Mecz jest dopiero za półtorej godziny, uspokójcie się. - parskam i odchodzę. Przechodzę obok Dracona, który wpatruje się w podłogę przez moment, a potem jego twarz, oczy i usta rozświetla szeroki uśmiech który chyba nie zwiastuje nic dobrego.
- Założę się, że idzie się spotkać ze swoją dziewczyną. - mówi, a jego słowa ledwo docierają do mnie przez gwar korytarza. Czerwienię się jeszcze mocniej, schylam głowę i truchtem wbiegam za róg.
- Idiota. - mruczę pod nosem, ale nie jestem w stanie się nie uśmiechnąć. Może trochę nerwowo, może rozbawiony. Sprężystym krokiem ruszam w stronę łazienki, jedną ręką przytrzymując torbę i czując ciepły, kanciasty obwód dziennika pod palcami. Uśmiech, z dziwnego, zmienia się w całkowicie naturalny, ciepły i spokojny. Nic złego się przecież nie może stać. Panuję nad Bazyliszkiem, nie zaatakuje mnie. Nikt mnie nie śledzi, nikt nie zauważy, że robię cokolwiek... Nikt nie ma powodu, żeby mnie śledzić.
Zaczynam wchodzić po schodach, pamiętając odruchowo o fałszywym stopniu. Przeskakuję go, ląduję lekko na kolejnym i idę dalej. Znowu, próbując zająć czymś umysł, przez krótką chwilę zaczynam oddychać manualnie, mrugać manualnie... Czuję wszystkie ubrania jakie mam na sobie, jak okrywają całe moje ciało... Wodzę wzrokiem dookoła, po kamiennych ścianach wielowiecznego zamku, obrazach, które zupełnie nie zwracają na mnie uwagi, kamienne sklepienie...
Docieram do łazienki. Rozglądam się, upewniając, że nikt nie patrzy, i szybko otwieram drzwi, wskakując do środka i stając twarzą w twarz z duchem Jęczącej Marty.
Podskakuję gwałtownie, czując, jak serce mi przyśpiesza. Krzywię się, gdy duch zaczyna się śmiać i wywija fikołka. Przekrzywia głowę i uśmiecha się, pewnie w jej mniemaniu słodko. Ale nie w moim.
- Przestraszyłaś mnie. - mówię z wyrzutem, jak najciszej zamykając za sobą drzwi. Cudem nie krzyknąłem z przestrachu. Idiotka.
- To jest takie rozrywkowe... - wzdycha i unosi się na kilka centymetrów w górę. Obraca się wokół własnej osi. Przewracam oczami i ruszam w stronę zlewu. - Znowu tutaj przyszedłeś?
- Nie podoba ci się coś? - burczę nieprzyjemnie. Chcę tylko, żeby się ode mnie odczepiła.
- Oh, nie, wręcz przeciwnie. Może jesteś nieprzyjemny, ale bardzo zabawny.
Poczułem się wewnętrznie urażony. Rzuciłem jej nieprzyjazne spojrzenie i odwróciłem się tyłem.
Niby wiem, że ona wie, że ja tak jakby "pracuję" w imieniu Dziedzica, ale nie boję się, że komukolwiek to powie. Bałem się na samym początku, ale teraz już nie, bo miała raz okazję to powiedzieć, i nie powiedziała nikomu. Obiecała, że nie powie, bo i tak wszyscy są dla niej nie mili, a ona nie rozmawia z niemiłymi ludźmi.
Co nie wyjaśnia dlaczego rozmawia ze mną. Ale wcale jej nie rozumiem. I nie chcę próbować rozumieć. Dziwna jest.
- Wiesz, ktoś tutaj niedawno był. - powiedziała z westchnięciem, zaczynając unosić się tuż obok mnie. Spojrzałem na nią kątem oka.
- W końcu to łazienka, ktoś tu może być, nie?
- To był chłopiec. - powiedziała, i pewnie gdyby była normalnym człowiekiem, zaczerwieniłaby się. Złapała swoją twarz dłońmi i uśmiechnęła się rozmarzona. - Był tutaj.
- Eee... - wyrywa mi się, gdy spoglądam na nią. - Okej...?
- Pytał, czy ktoś inny też tutaj przypadkiem nie przychodzi. - kontynuowała, obserwując mnie z wyczekiwaniem, zupełnie jakbym powinienem zareagować jakoś bardziej emocjonalnie...?
Przesunąłem ciepłą od dziennika ręką po policzku, czując rozchodzące się ciepło po całym ciele.
- Kto to był?
- Oh, nie wiem do końca. - od razu gdy zadałem pytanie rozpromieniła się. - Miał kaptur.
- No to po co zajmujesz mi głowę jeżeli nie masz żadnych konkretów? - wybuchłem niespodziewanie. Zamknęła usta i cofnęła się o krok, a przynajmniej byłby to krok, gdyby nie była duchem. Rzuciłem jej jeszcze zniesmaczone spojrzenie i podszedłem do jednego z kranów, na którym z tyłu widniał mały wężyk z kryształkiem zamiast oka.
Przykucnąłem przy nim, czując, jak negatywne uczucia oblewają całe moje ciało. Nie powinienem w ogóle zwracać na nią uwagi. Nie powinna mnie ani trochę obchodzić. Mam ważniejsze rzeczy do roboty, muszę dodatkowo zdążyć przed meczem. Nie mogą mnie obchodzić takie durne sprawy...
:Otwórz się: rozkazuję, przejście otwiera się prawie od razu. Na usta wychodzi mi lekki uśmiech. Siadam na wjeździe do Komnaty i odwracam się jeszcze, lustrując wzrokiem łazienkę. Marta patrzyła na mnie w ciszy, przekrzywiając lekko głowę. Nie uśmiechała się, i chyba właśnie to sprawiło, że kąciki moich ust lekko podskoczyły.
Odwróciłem głowę i odepchnąłem od krawędzi.
Tunel, jak zawsze, był ciemny, wilgotny i zatęchły, a także śmierdział trupem. Bardzo przyjemnie, nie powiem. Gdy tak sunąłem w dół, wiatr rozwiewał mi włosy, a spodnie szorowały po kamieniu, poczułem radość. Aż chciało unieść mi się ręce, jakbym był na miotle, i roześmiać się, ale tego nie zrobiłem. Z góry dobiegł mnie szczekający odgłos który oznaczał, że przejście się zamknęło.
Wylądowałem miękko na dole, lekko zginając kolana, i przy okazji łamiąc kilka mniejszych kostek na ziemi. Przeciągnąłem się z uśmiechem, gdy gryzący zapach dotarł do moich nozdrzy i ruszyłem powoli do przodu, wcześniej jeszcze mówiąc ciche "Lumos". Co prawda ciemność nie była dla mnie nieprzenikniona, ale o wiele przyjemniej szło się do przodu widząc podłogę pod nogami.
W końcu doszedłem do głównej komnaty. W oddali błyszczał kamień z wyrzeźbionej twarzy Salazara, a w jego otwartych ustach widać było już zaczynający poruszać się masywny, długi, gruby kształt.
Rozejrzałem się leniwie dookoła. Może mi się tylko wydaje, ale jest jeden czy dwa szkielety martwych zwierząt więcej, a cuchnący zapach trochę bardziej intensywny. Uśmiecham się lekko.
Trochę już się przywyczaiłem do zapachu śmierci. Nie to co wtedy, gdy zabijałem koguty. Wtedy było dziwnie. A teraz jest wręcz naturalnie, spokojnie... Wspaniale.
Bazyliszek pełznie w moją stronę powoli, z przymkniętymi powiekami, tak, że bez problemu mogę obrzucić wzrokiem jego ogromny pysk, trochę jaśniejsze niż na reszcie ciała twarde łuski, ostre zęby, błysk jadowitej śliny i jęzora. Takie wspaniałe zwierzę. Gdy pełznie naprzód, widzę, jak porusza mięśniami ukrytymi pod tytanowymi łuskami, jak wygina się z gracją, o którą nie podejrzewałoby się takiego masywnego stwora.
Dociera do mnie, wcale się nie spiesząc, choć raz widziałem, jak szybko potrafi się poruszać. To było wtedy, gdy pierwszy raz tutaj przyszedłem, i ogarniał mnie strach, niepokój. Nie to co teraz. Teraz jest super.
Mogę nawet wyciągnąć przed siebie rękę, dotknąć jego cielska, poczuć jakby kamień pod palcami, który tak naprawdę jest żywym stworzeniem.
Dotykam legendy, przemyka mi przez myśl, i nie mogę powstrzymać się od szerokiego, radosnego, dziecinnego uśmiechu. W piersi czuję ciepło. Czuję dumę, szczęście. Mam dwanaście lat, i tyle osiągnąłem! Co prawda z pomocą Toma, ale nadal.
Wzdycham lekko, i nawet nic cuchnącego nie jest w stanie mnie od tego powstrzymać.
Czuję się tak dorośle...
Dobra, koniec rozmyślania. Prostuję się i po raz ostatni przesuwam wzrokiem po Bazyliszku, po czym otwieram usta.
:Idź, i zabij dla mnie: mówię lekko, bez większego zastanawiania się :Wypełnij swój obowiązek wybicia szlam z całej szkoły...: Słowa te sprawiają mi przyjemność, ulgę, jakby to, że nie wypowiadałem ich od kilku miesięcy miało negatywny wpływ na moją psychikę.
Bazyliszkek jakby kiwnął głową, ale nie wiem do końca. Nie odpowiedział. Nigdy jeszcze mi nie odpowiedział wprost, ale słyszałem jego syki na korytarzu, po kilku razach gdy go wypuściłem. W sensie, głos pochodził ze ścian, i był oczywiście w wężomowie. W ścianach pewnie dlatego, bo tam są rury, którymi się porusza. Duże rury. Nie wnikam jak on się w nich mieści.
Zaczął odpełzać, powoli, choć już nie leniwie, w stronę z której przyszedłem. Powiodłem jeszcze za nim wzrokiem, a gdy tylko zniknął z blasku mojej różdżki, odwróciłem się do twarzy Salazara i ruszyłem w jej stronę.
Przypomniało mi się z rozbawieniem, jak gdy po raz pierwszy uwolniłem Bazyliszka, nie wiedziałem którędy wyjść, i gorączkowo chodziłem dookoła całej komnaty, szukając czegokolwiek. Wtedy moje zaklęcia nie były jeszcze tak silne, i Lumos ledwo oświetlał ścianę gdy przyłożyłem do niej czubek różdżki. Dopiero na samym końcu pomyślałem, że w sumie to mogę wejść do ust Salazara, jakkolwiek by to nie brzmiało. Trząsłem się ze strachu, ale w końcu tam wszedłem.
Podobnie jak teraz. Lekko stawiam kroki, czując ekscytację, że zaraz znajdę się w miejscu, gdzie Bazyliszek leżał przez setki lat w letargu. W środku nie ma żadnych kości - zupełnie jakby stwór sam zadecydował, że chce mieć w swoim legowisku czysto. Oczywiście jest brud, trochę błota, i jakieś owady (zero pająków), ale zapach stęchlizny nie uderza aż tak mocno w nozdrza.
Rozglądam się powoli po pomieszczeniu które jest jakby półkulą, gładką, kamienną, jakby wyrzeźbioną. Na ziemi widać czarny obrys długiego, pozwijanego jasnego kształtu, gdzie musiał leżeć przez ten cały czas Bazyliszek, gdy nie wykonywał i nie wykonuje swojej roboty.
Po przeciwnej stronie od wejścia jest mały, prostokątny, wycięty kształt. Bez wahania ruszam w tą stronę, przyciskając dłonią torbę z dziennikiem do siebie. Po karku przemyka mi dreszcz. W wycięciu znajdują się schody z niskim sklepieniem, tak, że dorosły mężczyzna którym oczywiście nie jestem szurałby głową po suficie. Ja mogłem wyciągnąć rękę i stanąć na palcach żeby go dotknąć. Stopnie są wysokie i lekko zakręcają.
Zaczynam wchodzić do góry. Jak w Komnacie powietrze było zatęchłe, gęste i śmierdzące, tak tutaj jest świeże i lodowate. Na ramionach występuje mi gęsia skórka. Pamiętam, jak gdy po raz pierwszy tędy szedłem, czułem strach i niepokój jeszcze większy niż przy Bazyliszku. Nie wiedziałem dlaczego, ale Tom mi powiedział. Korytarz jest wypełniony Magią, zaklęciem, które sprawdza, czy przechodzący naprawdę jest Dziedzicem Slytherina... Tom...
Kręcę lekko głową w której zaczyna się nieprzyjemne pulsowanie krwi i marszczę brwi. Nieważne.
Po kilku minutach monotonnego wchodzenia, wreszcie docieram do końca. Gładka, nienaturalnie wręcz, ściana. Teraz, w przeciwieństwie do pierwszego razu, kładę na niej dłoń z rozcapierzonymi palcami. Jest chłodna, przyjemnie chłodna. I gdy tylko jej dotykam, znika, ukazując korytarz na trzecim piętrze.
Wychodzę z niego pośpiesznie, chociaż wcale nie muszę. Gdy tylko moja druga noga ląduje za przejściem, ono natychmiast pojawia się z powrotem, tworząc solidną ścianę. Po raz kolejny nie potrafię się powstrzymać żeby wyciągnąć rękę i ją musnąć.
Twarda. Kamienna. Już nie tak przyjemnie chłodna. Teraz jest po prostu chłodna, jak kamień z którego jest wykonana. Dreszcze ekscytacji mnie nie opuszczają.
Magia jest taka wspaniała.
Odwracam się i oddycham wreszcie świeżym, prawdziwym powietrzem, po czym powoli ruszam w stronę Pokoju Wspólnego, powłócząc nogami. Wcale mi się nie chce tam wracać. Wolałbym zostać tutaj gdzie jestem, usiąść, i popisać z Tomem. O czymkolwiek. Nie chce mi się wracać...
- Seth?
Wzdrygam się gwałtownie i odwracam w podskoku. Wlepiam spojrzenie w Hugo, który stoi z nieśmiałym uśmiechem i przekrzywioną głową.
- Nie idziesz na mecz? - pyta, gdy nie odpowiadam. Wzdycham ciężko po dłuższej chwili, jakby wyrywając się z otępienia, i przykładam dłoń do piersi i łopoczącego w niej serca.
- Nie strasz mnie tak na przyszłość. - uśmiecham się krzywo, ale nie do końca wiem co powinienem czuć. W końcu przez cały ten czas przestał się do mnie odzywać, spędzał czas z Longbottomem. Tylko na eliksirach trochę gawędziliśmy, i to głównie on mówił szeptem, bo ja starałem się skupiać na warzeniu. Ale poza tym? Na korytarzach już wcale do mnie nie podchodził.
Upewniam się, że dziennik jest na sto procent w torbie.
- Idziesz? - pyta.
- Ee, no, chyba idę. - odpowiadam lekko. - Za ile jest?
Wzrusza ramionami.
- Pół godziny. - uniósłem wysoko brwi. Aż tak straciłem poczucie czasu?
- A Longbottoma nie ma? - robię sceptyczną minę, rozglądając się oscentacyjnie. Ruszam do przodu, a Hugo zaczyna biec obok mnie. Nie odpowiada ani nie odzywa się. - Wiesz, szkoda, że tak się ode mnie odsunąłeś.
Wciska dłonie w kieszenie i odwraca głowę. Jestem przekonany, że jest czerwony na twarzy.
- Nie odsuwałem się. - mamrocze. Kiwam głową z drwiną.
- Jasne. I właśnie dlatego nie patrzysz teraz na mnie. - dodaję szyderczo. - Nie wiedziałem, że Longbottom, który jest wręcz amebą społeczną, jest lepszym towarzyszem ode mnie.
Hugo usilnie nie odwraca głowy w moją stronę.
- To nie tak jak myślisz. - szepcze. Parskam śmiechem i klepię go w ramię. Mocno.
- Oczywiście, że nie. - kiwam głową, a uśmiech mi się poszerza. - Ani przez moment tak nie pomyślałem.
Już wiem co powinienem czuć. Niechęć i złość, bo postanowił, że Neville jest bardziej interesujący ode mnie.
- Daj spokój, przecież nie jestem zły. - odpowiadam, szczerząc zęby. - Jestem tylko trochę tobą zawiedziony. Serio, Neville? Już mógłbyś spróbować z Potterem. Merlinie, nawet z Weasley'em. Biedny jest, ale przynajmniej umie czarować. Ale Longbottom?
Hugo wreszcie na mnie spojrzał, cały czerwony na twarzy.
- Przestań. - mówi ledwo słyszalnie. - Przecież nie chciałem...
- Nie chciałeś co? - przerywam mu szyderczo. - zostawić mnie dla prawie charłaka? Proszę cię. Doskonale wiem, kiedy ktoś mówi mi prosto w twarz, żebym spadał.
Jego usta wykrzywiają się lekko w dół. Gdy patrzę na to, coś mi tam przez głowę przemyka, że nie powinienem, ale... To takie fajne uczucie w piersi. Gdy widzę, jak blisko płaczu jest. Uśmiecham się ciepło, zupełnie niespodziewanie, i odzywam się, zanim on zrobiłby to pierwszy.
- Spokojnie, przecież nie przekreślam naszej przyjaźni. - mówię łagodnie. Patrzy na mnie kątem zaczerwienionego oka z nikłą nadzieją. O, Merlinie, jak wspaniale byłoby teraz mu powiedzieć co naprawdę myślę, z głębi duszy... - Każdy popełnia błędy, prawda? Nawet ty. - kładę mu dłoń na ramieniu i zaciskam lekko palce. - Nie przejmuj się tym, co myślą inni. - Przejmuj się tym, co myślę ja. - No chodź...
Ciągnę go lekko za sobą, dając mu znak, żeby odrobinę przyspieszył. Robi to posłusznie.
- No więc, gdzie Neville? Myślałem, że jesteście nierozłączni.
- Poszedł na mecz wcześniej. - wyszeptał Hugo odrobinę ochrypłym głosem.
- Oh, czyli zostawił cię, co? - mówię radośnie. - To teraz już wiesz jak ja się poczułem. No pośpiesz się, wleczesz się niemiłosiernie...
Nagle miarowy odgłos kroków przerywa krzyk, prawie od razu stłumiony. Oboje zatrzymujemy się gwałtownie i unosimy głowy. Udaję, że nie widzę pojedynczej łzy na jego policzku i rozglądam się z lekko zmarszczonymi brwiami. Krzyk brzmiał jak ucięty nożem.
Mam ochotę się uśmiechnąć, ale nie robię tego.
- Wiesz, co to było? - zapytał cicho Hugo, podchodząc nieco bliżej mnie. Mierzę go wzrokiem.
Oh, tak, wiem co to było. Bazyliszek znalazł kolejną ofiarę.
Kręcę głową powoli.
- Dochodziło jakby z góry. - wyszeptałem, wskazując brodą na schody na końcu korytarza, które prowadziły właśnie do góry. Podekscytowanie oblało mnie od czubka głowy po stopy. Pierwszy raz zobaczę ofiarę przed wszystkimi... - Idziemy to sprawdzić? Może ktoś, nie wiem, dostał zawału i potrzebuje pomocy?
Hugo nie wygląda na przekonanego, ale ja nie chcę odpuścić. Łapię go lekko za spoconą dłoń i ciągnę do przodu, samemu idąc pierwszym. Wyciągam różdżkę drugą ręką, odwracam głowę i patrzę na niego uważnie. Po chwili uśmiecham się szeroko, choć trochę nerwowo.
- Jakby to co cię ochronię. - mówię z pewnością siebie i przyspieszam.
Wbiegamy wspólnie po schodach. Dłoń drży mi razem z różdżką, nie ze strachu, ale z podniecenia. Gdy docieramy na górę, już z oddali widać leżące w dziwnej pozie ciało. Skamieniałe ciało. Pokryte kamieniem, jakkolwiek by tego nie nazwać. Uśmiecham się z pasją, rad, że Hugo tego nie widzi. Ruszam biegiem.
- Poczekaj! - woła z niepokojem. Ignoruję go i dobiegam do ofiary w kilkunastu szybkich krokach. Chowam różdżkę do rękawa, przez moment próbuję zmyć z ust szeroki uśmiech, ale nie wychodzi mi. Odwracam się do nadchodzącego już chłopaka, który widocznie się boi.
- To sprawka Dziedzica! - szepczę z ekscytacją. Patrzy na mnie jak na wariata. - Kolejny mugol padł!
- Seth, naprawdę, nie wiem, czy to dobrze... - mamrocze, cały blady. Przewracam oczami.
- Oczywiście, że dobrze. Ta szkoła ma w sobie zbyt dużo szlam, trzeba się ich wyzbyć. - mówię, zanim zdążam się powstrzymać. - Szkoda, że Longbottom jest czystej krwi. - nie czekając na jego reakcję odwracam się z powrotem do ciała.
Ciała Hermiony Granger. Tłumię w sobie chichot. Wreszcie ona...!
- Co tu się... O, Merlinie... - w korytarzu rozbrzmiał najpierw ostry, a potem przerażony głos. Odwracam gwałtownie głowę, uśmiech natychmiast spływa mi z ust, zastąpiony przestraszoną miną. Nie wiem, jak to zrobiłem, ale zmiana była tak gwałowna, że poczułem, jakbym to nie był do końca ja. Ja nie byłbym w stanie zrobić tego aż tak sprawnie. - Chłopcy... Merlinie...
McGonagall podbiega w naszą stronę, wyraźnie blednąc. Zrywam się z ziemi, odsuwam od skamieniałej szlamy i zaczynnam drżąco oddychać. Otwieram szerzej oczy, kątem oka zerkam na Hugona, który wygląda na podobnie przestraszonego. Jest biały jak kreda i stoi jakby był... cóż... spetryfikowany. Ściskam śmiech w samym zarodku i odwracam się z powrotem do nauczycielki, która przykuca przy skamielinie podobnie jak ja przed momentem. Nie odzywam się. Po dłuższej chwili prostuje się.
- Malfoy, Vaivin... - mówi, ciężko oddychając. Usta zacisnęły się jej w wąską kreskę, ale widzę jak blada jest. I jak jej oczy są przerażone. - Czy to wy... Widzieliście... coś... cokolwiek?
- Nie, my tu po prostu szliśmy, szliśmy na mecz, dołem, usłyszeliśmy krzyk, przybiegliśmy tutaj szybko, i to tak było... - mówię szybko, nie chcąc, żeby Hugo się odezwał, ale on chyba nie jest nawet w stanie. Nie muszę udawać stresu, o dziwo. - Zobaczyliśmy to... Ja przybiegłem... Pierwszy... Nie wiedziałem... Myślałem... - przerywam, udając, że się uspokajam. I że mi nie wychodzi.
Kolejna osoba znalazła się niespodziewanie na korytarzu. Gdy tylko skręcił, od razu go poznałem. Czarne włosy, haczykowaty nos. Nikt inny jak Snape. Czyli teraz już nie muszę się martwić, że cokolwiek mi się stanie.
Spoglądam na niego z ustami wykrzywionymi w dół, ponad ramieniem McGonagall. Zacisnął usta gdy zobaczył kamienny posąg.
- Naprawdę, to nie nasza wina... - wyszeptałem łamiącym się głosem, bliski sztucznych łez. Wzrok Snape'a stwardniał.
- Zdecydowanie nie jest to waszą winą. - powiedział chłodno. - ponieważ przy bibliotece znaleziono spetryfikowaną Penelopę Clearwater.
McGonagall wzięła płytki gwałtowny oddech. Snape przesunął po niej wzrokiem po czym zmarszczył lekko brwi. Mimo to widzę, jak wstrząśnięty jest, po drżeniu dłoni w stronę różdżki, ściągniętych ustach.
- Odwołujemy mecz Quidditcha. - powiedział nagle. - Nie można nikogo więcej narażać.
- T... tak. Merlinie. - McGonagall wzięła kolejny głębszy oddech. - Severusie, poinformuj Dumbledore'a, ja pójdę na boisko... Tyle ludzi...
Poprawiła okulary, po czym spojrzała na mnie i Hugona.
- Severusie, weź chłopców. To... - machnęła ręką w stronę leżącego kamiennego posągu. - Cokolwiek to zrobiło, może być blisko. Ochroń ich jeżeli będzie potrzeba.
Snape skinął lekko głową i spojrzał na mnie wyczekująco, a potem uniósł wzrok trochę za mnie, na Hugona. Odwróciłem głowę i wyciągnąłem do niego rękę. Nie ruszył się. McGonagall ruszyła pośpiesznie w stronę z której przyszliśmy.
- Co jeżeli ten potwór nas też zaatakuje? - wymamrotał Hugo bliski płaczu. Przewróciłem oczami.
- S... Profesor Snape będzie z nami, nic nas nie zaatakuje. - mówię, starając się nie brzmieć aż tak przekonująco jak mógłbym brzmieć. - Chodź.
Powoli uniósł rękę i zacisnął palce na moich, prawie je łamiąc. Powstrzymałem grymas na twarzy i ruszyłem za niecierpliwym już Snape'em.
Okazało się, że nie musiałem pośpieszać Hugo. Szedł szybko, prawie przytulając się do mnie ramieniem. Udawałem, że też się boję. Snape nawet wyjął różdżkę i szedł z przygotowaną do interwencji. Nie powiem, chciałbym zobaczyć jakby poradził sobie w walce z Bazyliszkiem. Niestety, nie ma na to szans, jeżeli jestem obok. Poza tym on już pewnie wrócił do Komnaty.
Nie musieliśmy dojść do samego gabinetu Dumbledore'a, spotkaliśmy go przed jedną z klas, niedaleko gabinetu, idącego gdzieś szybkim krokiem. Gdy tylko nas zobaczył, zatrzymał się i zmarszczył brwi.
- Coś się stało, Severusie? - zapytał, ale spojrzał prosto na mnie. Przysunąłem się jeszcze bliżej Hugo.
- Dwie ofiary, dyrektorze. - powiedział cicho, szybko Snape. - Malfoy i Vaivin przyszli dopiero po ataku, nie mogli tego zrobić. McGonagall poszła odwołać mecz. Uczniowie nie będą zadowoleni.
- Na których piętrach? - wreszcie odwrócił ode mnie wzrok. Odetchnąłem z ulgą i zluzowałem uścisk na dłoni Hugo. On też jakby westchnął.
- Oba na czwartym, przy obrazie Szalonego Wiktora. - odparł Snape. - Hermiona Granger i Penelopa Clearwater.
Dumbledore pokiwał głową, ale nie wyglądał na jakkolwiek zaniepokojonego. Ani przestraszonego. Poczułem w środku rosnącą złość. Powinien się bać. Powinien być przerażony. A nie jest. Zupełnie jakby to jego nie dotyczyło...
- Rozumiem. Nie możemy pozwolić, aby ciała znaleźli inni uczniowie. Proszę za mną, Severusie, musimy zanieść je do Skrzydła Szpitalnego.
- Co z chłopcami? - Snape nie ruszył się z miejsca. Dumbledore zmrużył lekko oczy.
- Niech wejdą do mojego gabinetu i zostaną tam dopóki nie wrócę. - powiedział po krótszej chwili. - Hasło to Cytrynowy Sorbet. Postarajcie się niczego nie zniszczyć. Pozwólcie Fawkes'owi was obejrzeć, nie opierajcie się. Severusie, musimy się pośpieszyć.
Tym razem Snape kiwnął głową i odwrócił się. Spojrzał na mnie ostro.
- Do gabinetu i nigdzie się nie ruszajcie. - powiedział trochę chłodno, trochę z troską. Pokiwałem głową z powagą.
- Nawet o tym nie pomyślę. - kiwnąłem głową i pociągnąłem za sobą Hugo.
Kilkanaście kroków dalej doszliśmy do dwóch chimer zasłaniających drzwi. Upewniłem się, że obaj profesorowie już sobie poszli, po czym odwróciłem się do nich spokojnie.
- Cytrynowy Sorbet. - powiedziałem powoli i wyraźnie. Spojrzały na mnie spode łba, potem na siebie wzajemnie.
- Dumbledore wyszedł. - stwierdziła jedna ochrypłym głosem.
- Kazał nam tutaj przyjść i wejść do środka. - powiedział szybko Hugo zanim zdążyłem się odezwać. Spojrzałem na niego kątem oka i pokiwałem głową. Chimery spojrzały na siebie po czym zrobiły coś w stylu wzruszenia ramionami i odsunęły przejście.
Hugo wręcz rzucił się do schodów i zaczął się nimi wspinać. Uśmiechnąłem się półgębkiem i ruszyłem za nim. Nie spodziewałem się, że będę miał szansę wejść do tego gabinetu bez robienia czegoś złego.
Wejście zamknęło się za nami, a my weszliśmy do prawdziwego gabinetu. Rozejrzałem się z fascynacją. Pomieszczenie jest okrągłe, wysokie, z niezliczoną ilością zapewne magicznych rzeczy. No i z biurkiem i wygodnym fotelem. I wieloma szafkami, ze szklanymi szybami. I kilkudziesięcioma obrazami z twarzami różnych ludzi, mężczyzn i kobiet, od młodych po jakby wielowiecznych. I stojakiem, na którym siedział wielki, ognisty ptak. Dosłownie ognisty. On naprawdę się palił.
Cofnąłem się o krok, gdy rozłożył skrzydła i z wlepionym we mnie wzrokiem skrzeknął długo i cicho. Zamarłem z jedną dłonią na dzienniku, a drugą gotową do wyciągnięcia różdżki i strzelenia w tego ptaka jakimś śmiertelnym zaklęciem.
Z trudem przypomniałem sobie słowa Dumbledore'a zanim nas tutaj wysłał. Pomimo, że powiedział to tylko kilka chwil temu miałem wrażenie, jakbym słyszał je lata temu. Dać mu się obejrzeć...
Siłą wyprostowałem się, nie spuszczając wzroku, nadal jednak zaciskałem palce na krawędziach dziennika. Feniks uniósł się w powietrze, zamachał skrzydłami kilka razy i podleciał do mnie.
Byłem o krok od rzucenia się w bok i zaczęcia walki, ale coś mnie powstrzymało. Może ta część mnie, która wiedziała, że tak trzeba, i wcale się nie bała, ale była po prostu ciekawa.
Usiadł mi lekko na ramieniu, wbijając w nie pazury. Wcale nie zabolało, ale miałem wrażenie, jakby w piersi coś mi się szamotało szaleńczo, chcąc wydostać na zewnątrz. Wściekłość? Trochę tak, ale nie do końca. Bardziej ludzkie.
Odwróciłem głowę i spojrzałem na feniksa z ciekawością. Z bliska nadal wyglądał jakby płonął, ale był tylko trochę ciepły. Zachowywał perfekcyjną równowagę, nie musiałem balansować ani odrobinę żeby się na mnie utrzymał. Miał czarne, ale niesamowicie ciepłe oko bez powieki. Jasnożółty dziób z dwoma dziurkami, pewnie do oddechu. Przechylił główkę. Z gardła znowu wydał mu się cichy skrzek.
Uniosłem dłoń i musnąłem jego ogniste pióra. Nie spaliły mnie, wręcz przeciwnie. Były bardzo przyjemnie ciepłe. Dobre uczucie rozlało mi się od ręki, przez bark i obojczyk, po biodro... Biodro z torbą... I dziennikiem...
Feniks odleciał, a przyjemne ciepło gwałtownie zniknęło. Spojrzałem na ramię szaty. Ani trochę zadrapane.
Poczułem się jakbym siedział ciemną nocą, a jedyne ognisko jakie w sobie miałem gwałtownie zniknęło. Przełknąłem ślinę i spojrzałem na swoje dłonie, lekko drżące. Oddech mi drży. Usta mi drżą. W oczach zbierają się łzy.
- Ale tu jest... pięknie. - powiedział nagle Hugo. Spojrzałem w jego stronę i od razu poczułem się tak jak wcześniej, normalnie. Dobrze. Pokiwałem dłonią. Feniks również jego już obejrzał, co zajęło zaskakująco mało, a teraz wrócił na swoje siedzisko i schował główkę pod skrzydło.
Po krótkiej chwili namysłu podszedłem do Hugo i położyłem mu ostrożnie dłoń na ramieniu.
- Przepraszam że tak wtedy zareagowałem. - powiedziałem cicho. - Po prostu... Naprawdę poczułem się źle z tym, że zostawiłeś mnie dla Longbottoma.
Spojrzał na mnie z bólem w oczach.
- Ja naprawdę cię nie chciałem zostawić, chciałem tylko zaprzyjaźnić się z jakimś Gryfonem. - powiedział. - Żebym mógł z nim siedzieć na posiłkach, rozmawiać w Pokoju Wspólnym...
- Myślałem, że robisz to po to, że mnie już nie lubisz. - odwróciłem wzrok w bok i utkwiłem go w ciemnej podłodze. Hugo westchnął i objął mnie. Nie mógł zobaczyć mojego lekkiego uśmiechu. Niestety, tak się złożyło, że zrobiłem to dokładnie naprzeciwko kilkunastu obrazów. Kilka osób posłało mi rozbawione spojrzenie, kilka pokiwało z aprobatą, jedna kobieta o czarnych włosach skrzywiła się, podobnie jak jeden mężczyzna. Nie odezwali się jednak.
- Lubię cię. Nadal. - wymamrotał Hugo. Uśmiechnąłem się do niego ciepło.
- Teraz ci wierzę. - pokiwałem głową. - A narazie... Narazie możemy pooglądać sobie ten gabinet! - obkręciłem się lekko dookoła z rozłożonymi rękami. - Oczywiście nic nie dotykamy. Ale myślę, że nic się nie stanie jeżeli na przykład tutaj zajrzę...
Doskoczyłem do jednej z szafek i uchyliłem drzwiczki. W środku znajdowało się kilkanaście wysokich, identycznych słoików z jakimś jakby pyłem kłębiącym się w środku. Wzruszyłem ramionami, odsunąłem się na moment, żeby Hugo też mógł zobaczyć, i zamknąłem drzwiczki.
- O, patrz, czy to nie Tiara Przydziału? - wykrzykuję nagle, wskazując palcem na szafkę za biurkiem. Nie czekając na odpowiedź podchodzę do niej i uważnie przesuwam po niej wzrokiem. Nie rusza się, ani drży. - Ej, zastanawiałeś się kiedyś, czy dom do którego cię przydzieliła Tiara będzie odpowiedni na zawsze? Albo przynajmniej do zakończenia szkoły?
Hugo, z dużym zaciekawieniem na twarzy, pokręcił głową. Uśmiechnąłem się pod nosem, wziąłem Tiarę i podałem mu ją. Wziął ją ostrożnie i nałożył lekko na głowę. Drgnął lekko, ona też drgnęła, jakby się prostując. Przekrzywiłem głowę, gdy tak stał, z pustym wzrokiem wlepionym przed siebie i nikłym uśmiechem na ustach. Rozejrzałem się. Spojrzałem na feniksa, który już nie zwracał a nas uwagi, na zainteresowane portrety, na szafki i magiczne przyrządy...
Hugo zdjął Tiarę z głowy i podał mi ją.
- Coś mówiła? - spytałem z ciekawością. Pokiwał głową, ale milczał. Wzruszyłem ramionami i sam włożyłem ją na głowę.
Świat nagle pokrył się mgłą, zupełnie nie jak podczas Ceremonii Przydziału. Znieruchomiałem ostrożnie. W głowie rozległ się ostry głos.
Co ty sobie wyobrażasz, Secie Malfoy'u? zawołała ze złością Tiara. Wzdrygnąłem się. Jesteś już przydzielony do domu.
- Chcę się upewnić. - mówię lekko, ale głos odrobinę mi drży.
Czego się upewniać? Czy na pewno jesteś... nagle zamilkła gwałtownie. Uniosłem brew i przekrzywiłem głowę. Przesunęła się na niej bezwładnie.
- Co ci? - mruknąłem.
Seth. Ja... Oh, na Godryka, Seth...
- Co? - zapytałem nieco głośniej. Sam nie wiem z czym. Ciekawość? Zaskoczenie? Złość?
Nie podejrzewałem, że... Seth, zdejmij mnie natychmiast ze swojej głowy. Już. TERAZ.
Ostatnie słowo było wręcz wrzaskiem który rozległ się we wnętrzu mojej głowy. Chwyciłem Tiarę i ściągnąłem ją z siebie gwałtownie. Odetchnąłem ciężko. Hugo spojrzał na mnie z niepokojem.
- I co? To było krótkie.
- Powiedział, że jestem w doskonałym dla mnie domu. - odparłem od razu, całkowicie opanowanym głosem, może trochę rozbawionym. Mam wrażenie, jakby nie należał do mnie. Odłożyłem Tiarę niedbale na jej miejsce. - Niech ten Dumbledore już wróci. - dodałem zirytowany.
Kilka minut potem drzwi do gabinetu otworzyły się, i, kto by się spodziewał, do środka wszedł siwowłosy dyrektor Hogwartu. Całkowicie spokojny.
- Seth, Hugo. Dziękuję, że nic nie zniszczyliście. - powiedział spokojnie, działając mi przy tym na nerwy. - Przed gabinetem czeka profesor Trelawney, zabierze was do Pokoju Wspólnego Ślizgonów.
- Trelawney? - zapytałem z ciekawością, wychodząc zza biurka Dumbledore'a jak gdyby nigdy nic.
- Nauczycielka wróżbiarstwa, które dostaniecie dopiero w następnej klasie. Seth, zostań proszę. Hugo, możesz wyjść, powiedz profesor Trelawney, żeby poczekała jeszcze chwilę.
Zatrzymałem się w bezruchu i obserwowałem, jak Hugo szybko podchodzi do wyjścia mamrocząc coś pod nosem i wychodzi z gabinetu. Spokojnie przybrałem jakąś luźniejszą pozę.
Dumbledore przeszedł obok mnie i usiadł za biurkiem na swoim fotelu. Obrzucił cały pokój uważnym spojrzeniem, na chwilę zatrzymał wzrok na feniksie i Tiarze Przydziału.
- Usiądź, Seth.
Posłusznie podszedłem do krzesła przed biurkiem, wyglądającego na mniej wygodne od tego dyrektorskiego, i usiadłem głęboko, choć czułem potrzebę usadowienia się na samym brzegu, żeby móc szybko uciec.
- Tak, dyrektorze? - odezwałem się po krótkiej ciszy. Dumbledore spojrzał na mnie znad okularów-połówek.
- Profesor McGonagall znalazła ciebie i Hugona Vaivina przy spetryfikowanym ciele Hermiony Granger, tak?
Kiwnąłem głową. Położyłem dłoń na torbie i dzienniku. Dumbledore zignorował to.
- Jak mniemam, nie jest to wasza sprawka?
Pokiwałem głową, niespecjalnie wiedząc co mógłbym odpowiedzieć. Dyrektor zmrużył niebieskie oczy.
- Założyłeś Tiarę Przydziału, Seth?
Zaskoczony tym pytaniem drgnąłem i uniosłem brwi. Przybrałem zbolałą minę i kiwnąłem głową.
- Co ci powiedział?
- Niewiele. - odparłem niechętnie. Mój głos zabrzmiał nienaturalnie. - Że dobrze, że trafiłem do Slytherinu.
Dumbledore nie ruszył się.
- Rozumiem. - powiedział cicho. Spokojnie. Czy on musi być zawsze tak spokojny?? - Seth, masz mi coś do powiedzenia?
Uniosłem wzrok i spojrzałem mu prosto w przenikliwe, niebieskie oczy. Cisza w gabinecie pochłania mnie, ogarnia całego...
Dziennik. Kim jest Tom Marvolo Riddle? Czy wie pan, co jest potworem z Komnaty? Bo ja wiem. Ja ją otworzyłem. Czemu czuję dziwne ciepło za każdym razem, gdy dotykam dziennika? Dlaczego gdy Fawkes ode mnie odleciał poczułem nagłą pustkę? Dlaczego Tiara Przydziału kazała mi się zdjąć z głowy, natychmiast? Czy to ma związek z dziennikiem? Czy Tom Marvolo Riddle jest zły? Czemu mój ojciec zna Toma Marvolo Riddle'a? Czemu czuję, jakby był kimś więcej?
Czy Tom Marvolo Riddle to...
Z płuc chciał wydostać mi się krzyk, zakrztusiłem się własną śliną. Do oczu podeszły mi łzy, złapałem się za serce, które gwałtownie zaczęło mi łupać w klatce piersiowej. W żyłach zaczął mi płynąć ogień. Zacząłem się dusić. Wytrzeszczyłem oczy, zapłakałem głośno. Coś zaczęło mi rozsadzać pierś. W głowie rozległ się krzyk. Długi, agoniczny, wściekły...
Błysk światła. Czerń. Otworzyłem oczy.
Siedzę wyprostowany, całkowicie spokojny. Uśmiecham się lekko. Spokój mnie ogarnia. Pochłania mnie. Nie mam się czego bać. Nie mam się czego obawiać. Tom jest ze mną. Tom mnie nie opuści. Kręcę lekko głową.
- Nie, panie dyrektorze, nie mam panu nic do powiedzenia. Wszystko w porządku. - mówię spokojnie.
Dumbledore kiwa głową z ciepłym uśmiechem.
- Jeżeli tak mówisz, Seth, dobrze. Możesz już iść. I pamiętaj. - dodał jeszcze, gdy wstałem z fotela i odwróciłem się do niego plecami. - Zawsze możesz mi wszystko powiedzieć.
Uśmiechnąłem się z politowaniem i kiwnąłem głową. Nie odwracając się wyszedłem z gabinetu.
^*^*^*^*^
Dyrektor zarządził, że na lekcje i z lekcji uczniów muszą zaprowadzać nauczyciele, a z posiłków należy od razu kierować się do Pokojów Wspólnych lub dormitoriów własnego domu. Z lekcji nie można wychodzić. Nie odbywają się mecze Quiddticha. Nie wolno odwiedzać chorych w Skrzydle Szpitalnym. Dodatkowe zajęcia się nie odbywają, kluby zostają zamknięte do odwołania. Nauczyciele patrolują korytarze w dzień i w nocy, bez wyjątku. Biblioteka jest otwarta, ale wychodzić z niej można tylko pięcioosobowymi grupami z minimum jednym prefektem.
Za każdym razem gdy wracam myślami do tego ogłoszenia, nie potrafię się nie uśmiechnąć pod nosem.
Dumbledore'a nie ma już w szkole, a Ministerstwo, po namowie rady nadzorczej na której czele stoi mój ojciec, aresztowało leśniczego Hagrida pod zarzutem ponownego otwarcia Komnaty Tajemnic. Trochę mi było go żal, ale ja jestem ważniejszy. Jeśli trzeba to posiedzi sobie w Azkabanie. Co do Dumbledore'a - on też został zawieszony pod pretekstem niemożności powstrzymania ataków na uczniów.
Wracając, zupełnie jakby patrole nauczycieli w czymkolwiek mi przeszkadzały. Lub prowadzenie nas na lekcje i z powrotem. Mam tylu przyjaciół, że nawet nie muszę im mówić, i tak mnie będą kryć. Po tym jak wróciłem z gabinetu Dumbledore'a dowiedziałem się, że Blaise i Theodore poparli Draco gdy tłumaczył moją nieobecność. A oni przecież nie mają najmniejszego pojęcia co robię! Uwielbiam Ślizgonów, naprawdę. Są niezastąpieni. Nie to co ci głośni, denerwujący Gryfoni lub przemądrzali Krukoni. No, są wyjątki. Na przykład Terry. On jest spoko.
I choć nadal uważam, że gdybym trafił do Hufflepuffu to byłby to obciach, to tak właściwie nie bardzo mi przeszkadzają. Są zawsze przyjemni. I pomocni.
Gdy widziałem na korytarzach przerażone spojrzenia innych uczniów którzy wręcz przytulali się do siebie na korytarzach, pomimo, że szli za nauczycielem z wyciągniętą różdżką, czułem się wspaniale. Wreszcie szlamy poczuły to, co powinny czuć od samego początku. Strach. Nie pasują tutaj. Nikt ich tutaj nie potrzebuje.
Jedyną osobą która wyglądała jakby niczego się nie bała był Lockhart. I to działa mi na nerwy.
N i e u s t a n n i e.
On jako jedyny nadal biega po Hogwarcie uśmiechnięty, rozpowiada o swoich "dokonaniach" każdemu, kto chce ich słuchać (a chętnych znalazło się zaskakująco dużo. Może dlatego, że był jedynym, który w tym czasie nie dawał się pokonać negatywnym emocjom.) i nie wygląda, aby była w nim choć odrobina strachu.
Co naprawdę mocno mnie denerwuje.
A jeszcze bardziej zaczyna mnie wyprowadzać z równowagi gdy zaczyna mówić jakby to on nie pokonał potwora Dziedzica. Szkoda, że już pół szkoły mamrotało pod nosem, że to może być Bazyliszek, podczas gdy on chyba nie zdaje sobie z tego sprawy, i powtarza, że to jakiś potwór którego nazwy nikt nie może wymówić, bo jest tak straszna, że samo jej brzmienie powoduje ciarki.
Brzmi jakby mówił o Voldemorcie, ale dobra. To jeszcze mogę znieść.
Nie mogę za to znieść, że zachowuje się jakby wszystko, do jasnej cholery, wiedział! Powtarza, że gdyby sam stanął twarzą w twarz z potworem to pokonałby go jednym skomplikowanym zaklęciem o niewymawialnej nazwie. Że rzuciłby proste zaklęcie tarczy i odbił zatruty ogień, którym na pewno zieje. A potem strzelił mu zaklęciem w jedyne czułe miejsce, czyli oczy. I potem powtarzał, że jeżeli chcemy pokonać potwora, to trzeba mu patrzeć w oczy. Przyznam się, że gdy o tym usłyszałem, prawie upadłem ze śmiechu.
Co nie zmienia faktu, że Lockhart powinien zginąć jak najszybciej, dla dobra czarodziejskiego świata. Może mu kiedyś w tym pomogę?
I tak mijało kilkanaście kolejnych dni. Postanowiłem, że po raz kolejny Bazyliszka wypuszczę w poniedziałek, gdy Lockhart będzie nas odprowadzał do Pokoju Wspólnego z obiadu. Nie będzie trudno przekonać go, że za zakrę sami potrafimy przejść. Terry powiedział, że to świetny plan. Oczywiście o niczym nie wie. Myśli, że chcę po prostu zrobić coś niebezpiecznego i zadrwić nauczycielom na nosie.
Potter i Weasley, po zaatakowaniu ich przyjaciółki, stali się nieco cichsi niż zwykle, a wszelkie podejrzenia, że to Harry jest Dziedzicem gwałtownie zniknęły. Po przecież nie zaatakowałby swojej najlepszej znajomej.
Głupi ludzie myśleli, że Wybawca Czarodziejskiego Świata jest Dziedzicem Slytherina. No błagam.
Hugo niestety nie miał okazji pokazać, że znowu chce przebywać w moim towarzystwie, bo tak naprawdę nie miał kiedy. Jedynie na eliksirach starał się bardziej, bo wtedy nie siedział z Neville'em, a ze mną. Postanowiłem, że może zaproszę go na kilka dni do domu na wakacje, i wtedy udowodni swoją wartość. Gdy zaproponowałem o tym Draconowi, wzruszył ramionami i zgodził się bez wahania.
Właśnie, co do mojego brata.
Zbyt dużo spędza czasu z Pansy. A zbyt mało ze mną. Za każdym razem gdy na niego patrzę czuję zazdrość. On wręcz tapla się w komplementach tej durnej dziewczyny. Nadal gramy razem z eksplodującego durnia, czarodziejskie szachy, ale nie mogę wytrzymać tego, że on spędza więcej czasu z głupią dziewczyną zamiast ze mną. Theodore podśmiewa się ze mnie przez to, a Blaise zawsze uśmiecha się pod nosem, i jakoś niespecjalnie mi to pomaga.
Ślizgoni są naprawdę niezastąpieni.
Nadszedł poniedziałek.
- Przepraszam, profesorze... - przepchnąłem się obok Goyle'a, który szedł razem z przyjacielem, Crabbe'em, tuż za Lockhartem. Jechało od nich śledziem i cebulą. Powstrzymałem odruch wymiotny i trąciłem profesora w ramię.
Odwrócił głowę, odrzucając złote loki na bok, i uśmiechnął się szeroko.
- Tak, chłopcze?
- Może puści nas pan już dalej samych? W końcu lochy są już niedaleko. - mówię lekko, uprzejmie, choć w środku chcę go uderzyć. - A pan będzie mógł się przygotować do kolejnych lekcji...
Lockhart zatrzymał się gwałtownie i nie zwrócił zupełnie uwagi na to, że zastąpił drogę cichej dziewczynie której imienia nawet nie pamiętam, a która teraz spojrzała na niego lodowato w milczeniu.
- Idiota. - wymamrotała na tyle cicho, że tylko ja ją usłyszałem. Powstrzymałem uśmiech, ale postarałem się, żeby zobaczyła jak się trudzę.
- Hmmm... - mruknął Lockhart, przeczesując dłonią swoje włosy. - Masz rację, chłopcze. Dokładnie tak zrobię. Tylko idźcie prosto do Pokoju Wspólnego! Nie żartuję... - puścił oczko, nie wiem do kogo. Mam nadzieję że nie do mnie, bo zginie w męczarniach.
Po czym odwrócił się na pięcie i ruszył zamaszystym krokiem przez korytarz. Gdy uznałem, że nie jest w zasięgu słuchu, odwróciłem się do swojej klasy i wyszczerzyłem się.
- Oficjalna wersja brzmi, że sam sobie poszedł. - rozłożyłem ręce. Kilka osób parsknęło śmiechem. - Ja nic nie mówiłem. I nie wiem, że klasa właśnie może pozałatwiać sobie swoje sprawy. W końcu jesteśmy Ślizgonami. Nikt nas nie zaatakuje. - uśmiechnąłem się złowieszczo. - Róbcie co chcecie.
Po czym wróciłem do Dracona, Theodore'a i Blaise'a. Pansy i jej koleżanki chichotały obok. Uśmiechnąłem się do nich.
- Nie zrobiłeś tego z dobrego serca, co? - mruknąl Blaise z rozbawieniem. Wzruszyłem ramionami i przybrałem niewinną minę.
- Chyba mnie nie znasz. Oczywiście, że potrzebuję gdzieś pójść.
Draco wykrzywił twarz w grymasie. Przewróciłem oczami i pokazałem mu język.
- Dokąd? - zainteresował się Theodore.
- Do dziewczyny. Starszej o dwa lata Puchonki. - rzucił drwiąco Draco. Parsknąłem chichotem.
- Uważajcie co chcecie. - po czym machnąłem ręką i odszedłem, nie oglądając się za siebie.
Ruszyłem pośpiesznym krokiem w stronę Komnaty.
- Co, czyli nie zaprzeczasz? - zawołał Theodore. Skrzywiłem się i westchnąłem pod nosem.
Tak, oczywiście. To mój jedyny cel w życiu. Spotykać się z dziewczyną.
Takie myślenie mi ubliża, pomimo że wiem, że żartują.
Przesuwam dłonią po torbie z dziennikiem, z którego, jak zwykle, rozlewa się ciepło. O wiele lepsze niż to od feniksa. Tamto było niedobre. Złe.
A przynajmniej tak je pamiętam.
Moje kroki rozchodzą się cicho po korytarzu podwójnym echem...
Podwójnym echem?
Zatrzymuję się gwałtownie i odwracam głowę ze zmarszczonymi brwiami. Moje palce już zaciskają się na różdżce. Wodzę wzrokiem dookoła, ale nikogo nie widzę, jedynie kilka obrazów które ani trochę nie zwracają na mnie uwagi. Serce zaczyna bić mi nieco szybciej.
Może tylko się przesłyszałem?
Odwracam się ostrożnie i ruszam do przodu. Nagle specjalnie mylę krok.
Echo jest pojedyńcze.
Przełykam ślinę i zaczynam biec truchtem. Czy to Draco? Lub Theodore? Śledzą mnie? Ktoś mnie śledzi? Albo to ja mam obsesję?
Dobiegam wreszcie do łazienki, wcześniej sprawnie omijając patrolującego korytarze Flitwicka. Unoszę drżącą dłoń i kładę ją lekko na klamce. Naciskam ją, skrzypi lekko. Palce prawej dłoni zaciskam na różdżce...
Wchodzę do środka pomimo bijącego jak szalone serca, w głowie jednak mam spokój. Doskonale wiem co muszę zrobić.
Drzwi powoli się za mną zamykają, odwracam się i staję z boku. Wyciągam różdżkę i prostuję rękę.
Drzwi otwierają się ponownie po kilku minutach. Powoli. Ostrożnie. Lekko.
I do środka wchodzi Terry Boot.
- Nie ruszaj się. - mówię lodowato, gdy spojrzał w odwrotną stronę niż ja stałem. Zatrzymał się i spiął mięśnie. Skulił się. - Co tutaj robisz?
- Co ty tutaj robisz? - pyta drżącym głosem. Marszczę brwi i lewą ręką zamykam drzwi. Terry ani drgnie.
- Pierwszy cię zapytałem.
- Chciałem zobaczyć co takiego robisz. - wymamrotał szybko. Powoli zacząłem obchodzić go dookoła, stanąłem z takiej strony że mógł na mnie spojrzeć kątem oka.
- Trzeba było pilnować swojego nosa i swoich spraw. - warknąłem, cofając się w stronę umywalek i przejścia do Komnaty. - Naprawdę, Terry, myślałem, że zależy ci na czymś więcej niż tylko na wykorzystaniu mnie. - dodałem sztucznie smutno.
Tak naprawdę mam ochotę rzucić w niego jakąś klątwą. Śledził mnie! Śledził! Czy on nie ma za grosz instynktu samozachowawczego?
- Nie chciałem cię wykorzystać! - protestuje głośno. - Chciałem zobaczyć, czemu znikasz!
Zapadło milczenie. Uśmiechnąłem się pobłażliwie.
- Myślę, że podejrzewałeś od samego początku dlaczego znikam. - powiedziałem chłodno nie przestając się uśmiechać. - Ale zamiast mnie zapytać, zdecydowałeś się mnie śledzić i upewnić, czy jestem Dziedzicem. - Wzdrygnął się gwałtownie i cofnął o pół kroku. - Nie ruszaj się, mówiłem. - poruszyłem różdżką wymownie. - Tak, Terry, jestem Dziedzicem. Dobrze myślałeś. Ale powinieneś się bardziej zastanowić zanim za mną poszedłeś. - uśmiechnąłem się szerzej. Wreszcie będę mógł dać upust swoim emocjom...
Cofam się jeszcze o dwa kroki i przechylam nieco głowę do przejścia, nie spuszczając Terry'ego ze wzroku i nie opuszczając różdżki.
:Otwórz się: mówię cicho, ale na sam odgłos wężomowy Boot otwiera szerzej oczy z przestrachem. Wygląda na przerażonego gdy przejście otwiera się, ukazując zjazd w dół. Odsuwam się na bok i szarpię głową.
- Wejdź do środka i zjeżdżaj na dół. - mówię ostro. - No pośpiesz się!
- C... co zrobisz, Seth? Ja naprawdę chciałem być z tobą przyjaciółmi... - ruszył powoli, ostrożnie do przodu. Zbladł znacząco. - Nie rób mi nic złego...
Zaśmiałem się głośno i uniósłem drwiąco brwi.
- Zobaczymy. Właź! - złapałem go za ramię i popchnąłem w stronę zjazdu. Zacisnął zęby i usiadł, odciążając drżące nogi.
- Ja chciałem tylko zobaczyć...
- To zobaczysz z bliska. - parsknąłem i popchnąłem go nogą w dół. Wrzasnął gdy zaczął zjeżdżać, krzyk jednak powoli milkł.
Bez odwracania się usiadłem za nim i również zjechałem na sam dół, nie chowając różdżki. Dziennik rozgrzał się jeszcze mocniej niż zwykle.
- Lumos. - wyszeptałem. Czubek różdżki rozświetlił się niebieskawym światełkiem.
Zeskoczyłem na dół sprawnie omijając Terry'ego który upadł na kolana i nie wstawał. Kulił się na ziemi i rozglądał dookoła przerażonym wzrokiem.
- Seth... - zaczął drżącym głosem. - Merlinie, Seth, ty naprawdę jesteś... Ale czy Draco...
- Oj zamknij się. - mówię gniewnie. - To ja jestem Dziedzicem, nie Draco. Wstawaj.
- On... wie...?
- Oczywiście, że wie, jest moim bratem. - parskam pod nosem i przewracam oczami. Nie zwracam uwagi na swoją drżącą dłoń. - I myślę, że jedna martwa wścibska osoba nie będzie mu przeszkadzała. I tak za tobą nie przepada.
Terry wzdrygnął się i podniósł. Zadrżał.
- Seth, czemu to robisz... - wymamrotał. Wzruszyłem ramionami.
- Nienawidzę szlam. - odparłem lekko. - Chcę się ich pozbyć z czarodziejskiego świata.
- Nie jestem szlamą. - powiedział od razu. - Słuchaj, ja naprawdę potrafię dotrzymać tajemnicy, nie rób mi nic, błagam...
Pokiwałem głową z politowaniem.
- Nie jestem na tyle głupi żeby ufać komuś na temat takiej tajemnicy. - rozłożyłem ręce i obkręciłem się dookoła. Ufam swojemu bratu i tyle. Nikomu więcej.
- Na pewno nie będzie chciał, żebym zginął... - powiedział cicho Terry, głos mu zadrżał na ostatnim słowie.
- Przecież mówiłem, że cię nie lubi. - warknąłem. - Idziemy dalej. To jeszcze nie koniec...
W tym momencie ktoś wpadł na mnie od tyłu. Straciłem dech w piersi, upadłem na ziemię ledwie osłaniając twarz wyciągniętymi rękoma. Upadłem na stertę kości, która z tej odległości śmierdziała o wiele bardziej niż z góry. Różdżka wypadła mi z ręki. Starłem sobie oba kolana i łokieć. W piersi wybuchła mi złość.
- Terry, weź jego różdżkę. - powiedział ostro Adrian Pucey. - przytrzymam go...
Zanim jednak przypadł do mnie, przeturlałem się na bok po kościach wbijających mi się w skórę i wylądowałem na plecach. Rzuciłem na niego wściekłe spojrzenie i spróbowałem się podnieść, pomimo bólu jaki zaczął pulsować w całym moim ciele po upadku, on jednak rzucił się na mnie i rękami przytrzymał moje, przyciskając je do ziemi, i usiadł na mnie okrakiem.
Wierzgnąłem próbując go kopnąć, ale wiedział co robi. Nie miałem jak go dosięgnąć. Spiąłem mięśnie i spróbowałem wyciągnąć choć jedną rękę spod jego uścisku, ale nie udało mi się. Złapał mnie mocniej, wbił paznokcie w skórę. Syknąłem pod nosem i zebrałem ślinę, chwilę potem splunąłem mu prosto w oczy.
Wyraźnie obrzydzony odruchowo podniósł jedną dłoń i spróbował się nią wytrzeć, ale to mi wystarczyło. Zwinąłem dłoń w pięść i wyprostowałem gwałtownie rękę. Uderzyłem go prosto w nos który pękł wydając chrobot bardzo podobny do skręcanego karku koguta. Krzyknął z bólem i uniósł trochę.
Wierzgnąłem po raz kolejny i zrzuciłem go z siebie. Podniosłem się błyskawicznie i spojrzałem na Terry'ego, który w jednej dłoni trzymał swoją różdżkę, a w drugiej moją.
- N... n... nie ruszaj się... - wymamrotał. Oczy zaszły mi mgłą.
- Oddaj mi moją różdżkę. - powiedziałem lodowato. Adrian stęknął i wstał. Odsunął się ode mnie, nadal będąc na ziemi.
- Ogarnij się, Seth! - wrzasnął z twarzą wykrzywioną wściekłym grymasem.
Nagle uświadomiłem sobie, że nie mam na ramieniu torby. Poczułem strach, po raz pierwszy od dawna. Jedyne źrodło światło pochodziło od mojej różdżki, nadal rozświetlonej, którą trzymał Terry. Rozejrzałem się ukradkowo i zobaczyłem, że leży w tym miejscu w którym upadłem, kopnięty przed Adriana.
Ten chyba zauważył, że patrzę w tą stronę, i pewnie zrozumiał, że w torbie jest coś dla mnie ważnego. Rzucił się w tamtą stronę ku zdziwieniu Terry'ego, który spojrzał na niego ze zdezorientowaniem.
Czas nagle zwolnił. Albo to mój umysł przyśpieszył, nie wiem. Ważne jest to, że mogłem rzucić się albo po różdżkę, albo po dziennik.
Zagryzłem boleśnie wargi i rzuciłem się na Terry'ego, uderzając w niego barkiem. Adrian dopadł do mojej torby i wyrzucił jej zawartość na ziemię. Kałamarz cudem się nie zbił, pewnie zamortyzowany przez kości leżące na ziemi. Kartki dziennika, jak zauważyłem w nikłym świetle, pogięły się.
Wyrwałem Bootowi swoją i jego różdżkę w szybkim ruchu, po czym kopnąłem go na ziemię.
Za tobą.
Odwróciłem się gwałtownie, akurat w porę żeby zobaczyć pędzącego na mnie Pucey'a. Uskoczyłem w bok, trochę zbyt wolno, ale przy okazji wyciągnąłem przed siebie nogę. Potknął się i upadł na ziemię, tuż obok Terry'ego. Odetchnąłem ciężko i wycofałem się pośpiesznie do rozsypanych podręczników, które ani trochę mnie nie obchodzą, i dziennika. Złapałem go razem z kałamarzem oraz piórem i przycisnąłem do siebie, rękę z różdżką wyciągnąłem w ich stronę. Twarz wykrzywiła mi wściekłość.
- Ktoś jeszcze jest na górze? - warknąłem, wodząc wzrokiem pomiędzy leżącą dwójką. Spojrzeli po sobie przestraszeni.
- Odwala ci, Seth. - odparł lodowato Pucey. Podniósł się powoli. - Nie wiem dlaczego, ale nie jesteś normalny.
Jesteś absolutnie normalny.
- Jestem absolutnie normalny! - krzyknąłem wściekle. Dziennik grzał mnie mocno w pierś. - Odwal się ode mnie! I nie wstawaj!
Zignorował moje słowa i podał rękę Terry'emu.
- Jak na Dziedzica nie jesteś bardzo opanowany. - powiedział chłodno Adrian, choć jego głos drżał.
Gwałtowne ciepło oblało mnie w całości. Wyprostowałem się i uśmiechnąłem, całkowicie spokojny.
- Nie? - spytałem lekko. Jego oczy rozszerzyły się. - A ja myślę, że tak. Złap swoją różdżkę dwoma palcami i odrzuć mi pod nogi. - powiedziałem stanowczo.
Pucey przełknął ślinę i powoli pokręcił głową.
- Nie oddam ci mojej różdżki...
- Oddaj mi ją albo sam ją sobie wezmę i złamię przy okazji! - krzyknąłem ze złością.
W milczeniu sięgnął do kieszeni, wyjął różdżkę palcem wskazującym i kciukiem i odrzucił ją do mnie z nienawistnym spojrzeniem. Podniosłem ją szybko i schowałem do kieszeni, tuż obok tej Terry'ego. Machnąłem swoją w bok, w stronę tunelu.
- Idźcie pierwsi. - rzucam chłodno. Ruszają powoli, tuż obok siebie.
- Co ci się dzieje? - zapytał cicho Adrian, nie odwracając głowy. Patrzył nieustannie pod nogi aby na pewno się nie potknąć. - Czemu taki jesteś?
- Jestem absolutnie normalny. - powtórzyłem mechanicznie. - A ty jesteś wyjątkowo pewny siebie jak na kogoś kto zaraz pewnie zginie.
- Nie zabijesz mnie. Jesteś dzieckiem.
Roześmiałem się.
- Nie jestem sam. - mówię, i brzmi to dla mnie całkowicie naturalnie. Tom jest ze mną. Już nigdy nie będę sam. - Szybciej.
Wszystkie zadrapania jakie zdobyłem po upadku szczypią mnie i bolą, a z kilku kapie krew. Mimo to wcale mi to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie; ból sprawia, że moje zmysły są o wiele bardziej wyostrzone.
Wreszcie dochodzimy do głównej komnaty. Po jej drugiej stronie, jak zwykle, kompletnie nie poruszony, tkwi posąg Salazara z otwartymi ustami, w których śpi Bazyliszek. Uśmiecham się pod nosem, gdy zarówno Terry jak i Adrian rozglądają się z przestrachem.
- Pod ścianę. - mówię ostro. Posłusznie podchodzą do niej, cali się trzęsą. Kiwam głową. - Nie patrzcie potworowi w oczy. Weźcie to sobie do serca.
Gdy odwrócili się i oparli o ścianę, wycelowałem w nich różdżką. Zanim zdążyli zaprotestować, z ust wydostało mi się zaklęcie.
- Incarcerous. - mówię spokojnie i stanowczo. Magiczne pęty wydostają się z czubka różdżki i oplatają razem Ślizgona i Krukona.
Odwracam się do nich plecami i przełykam głośno ślinę. Na moment strach wraca, myśli pędzą niewiarygodnie szybko.
Co ja zrobiłem? Więżę w Komnacie Tajemnic dwójkę uczniów, przemyka mi panicznie przez myśl.
Wyjmuję dziennik, kałamarz i pióro spod pachy i siadam po drugiej stronie komnaty. Wkładam różdżkę do ust wcześniej mówiąc krótkie "Lumos". Drżącą ręką zamaczam pióro w atramencie i zaczynam pisać.
Tom, co mam robić?
Słyszałem wszystko, i widziałem. Jesteś niesamowicie dzielny.
Co mam robić? Napisałem po raz kolejny z drżącą dolną szczęką i pojawiającymi się pierwszymi łzami w oczach. Co mam robić?
Spokojnie. Wszystko jest pod kontrolą.
Co robić?
Uspokój się. Odetchnij głęboko kilka razy. Jeżeli wolisz, możesz mówić, ja cię usłyszę. Odpowiem tutaj.
Wziąłem głęboki oddech, przytrzymałem go przez kilka sekund i wypuściłem ze świstem.
- Jestem w Komnacie Tajemnic. - powiedziałem płaczliwie. - Jest ze mną Krukon i Ślizgon. Nie wiem co robić. Związałem ich, ale nie mogę ich przecież wypuścić, bo wszystko rozpowiedzą i powiedzą, że jestem Dziedzicem. Ale ja nie chcę ich zabijać, Tom. Ja nie mogę ich zabić... - mamroczę szybko i prawie niezrozumiale. Dziennik milczy. - Boję się, naprawdę się boję. Zawsze wcześniej przychodziłem tutaj sam, bez nikogo, a teraz jest tu dwójka innych ludzi... Nie wiem co robić... Nie chcę ich zabijać, proszę, Tom, pomóż mi...
Brzmisz żałośnie z płaczem za twoimi słowami. pojawiają się po chwili słowa. Czuję gwałtowną czerwień na policzkach. Chcę odwrócić wzrok, ale nie mogę. Weź się w garść, Seth. Potrafisz to zro
Słowa nagle przestały się pojawiać. Zamarłem. Tusz powoli zaniknął. Zacząłem cały drżeć, od stóp do głowy, od góry do dołu.
Wstań, weź dziennik, tylko dziennik, i wejdź do komnaty Bazyliszka. mówi cichy głos w mojej głowie. Rozkaż mu pilnować wejścia i nikogo nie zabijać.
- Co, czemu? Co się dzieje? - pytam z przestrachem.
Mam ochotę zwinąć się w kłębek i rozpłakać.
Rób co mówię. To dla twojego bezpieczeństwa.
Zrywam się z miejsca i biorę dziennik. Pióro i kałamarz zostawiam.
Z korytarza z którego przyszliśmy dobiegają mnie nagle głosy. I kroki.
Zamieram na krótki moment. Przez krótki moment nie myślę. Po tym czuję nawał emocji których nie potrafię od siebie rozróżnić; główną jest chyba adrenalina i chęć przetrwania.
- Kto idzie? - pyta cicho Terry, drżąc. Rzucam mu tylko krótkie spojrzenie i nie odpowiadam. Biegnę w stronę otwartych ust Salazara. W środku już błyszczą mi granitowe łuski Bazyliszka, któy zaczyna powoli pełznąć w moją stronę.
- Zamknijcie oczy, najlepiej wogóle na niego nie patrzcie! - rzucam ostrym i drżącym głosem do Adriana i Terry'ego, którzy otwierają szerzej oczy i bledną, gdy wielki łeb Bazyliszka wyłania się z przejścia.
:Chroń przejścia do tej komnaty: mówię pośpiesznie w wężomowie. Syk zagłuszony jest przez szuranie wielkiego cielska po kościach, ale wiem, że mnie słyszy. :Nikogo nie pozbawiaj życia...:
- Seth! - rozlega się z drugiej strony pomieszczenia. Znam ten głos.
Harry Potter.
Kulę się i powstrzymując łzy wbiegam do środka. Uderza we mnie chłód. Siadam na ziemi opierając się plecami o ścianę. Oddycham ciężko i szybko, serce wali mi jak szalone. Po policzkach spływają łzy. Obtarcia bolą. Boli mnie ręka, bolą mnie nogi, boli mnie klatka piersiowa, boli mnie wszystko. Gardło mam zaciśnięte. Włosy potargane. Twarz zaczerwienioną.
Seth, jak bardzo mi ufasz? rozbrzmiewa głos w mojej głowie. Przełykam ślinę.
Chcę do domu, do łóżka, chcę się tylko położyć i spać.
- Proszę, Tom, zrób coś. - mówię, próbując opanować głos, ale nie udaje mi się.
Jak bardzo mi ufasz?
- Zrobię wszystko co mi powiesz, tylko proszę, zrób coś. - wykrztuszam z płaczem.
Weź dziennik do ręki.
Chwytam go kurczowo i przyciskam do siebie, do piersi. Ciepło jakie wydziela na moment daje mi ulgę we wszystkim, ale na bardzo krótką chwilę.
Z zewnątrz dobiegają mnie krzyki Terry'ego, Adriana i Pottera, a także wściekłe syknięcia Bazyliszka. Zduszam w sobie kolejną falę łez.
Nie chcę tutaj być.
Na pewno pamiętasz uczucie jakie towarzyszyło ci na początku, podczas rzucania zaklęć, prawda? spokojny głos Toma również dziwnie mi pomaga. Kiwam głową z trwogą. Przekazujesz Magię z siebie, ze swojej klatki piersiowej, z serca, do różdżki. Weź dziennik prawą ręką i dotykaj go tylko nią. Wyobraź sobie, że to różdżka.
Robię jak powiedział; i choć dłoń i palce mi drżą, zaciskam je do białości na czarnej skórze.
Chcę żeby to się skończyło.
Teraz uważaj, Seth. To co zrobisz za moment będzie... dziwne. Możesz się przestraszyć. Ale nie przestawaj, dopóki ci nie powiem. Rozumiesz?
Kiwam głową. Włosy wpadają mi do oczu. Odgarniam je ramieniem na bok. Jestem cały spocony. Pot spływa po mnie wodospadami.
Oddaj swoją Magię do dziennika. Wepchnij ją w niego.
Przez moment zamarłem nic nie robiąc, ale po chwili przełknąłem ślinę i znowu pokiwałem głową. Skupiłem się, wzrok mi się rozmył. Odetchnąłem nierówno i wyobraziłem sobie, że trzymam w ręku różdżkę, nie dziennik.
Posłałem do niego falę Magi, jak to zwykle przy zaklęciu. Poczułem lekkie zmęczenie.
Dalej, Seth. Nie falami. Jednym strumieniem. Miarowym, lekkim, silnym. Tom ma taki uspokajający, głęboki głos...
Uświadomiłem sobie, że prawie widzę, jak Magia z mojej duszy która znajduje się w piersi kotłuje się, przechodzi przez moją prawą rękę, aż do palców zaciśniętych na dzienniku. I dalej, do samego dziennika.
Osunąłem się po ścianie i gładkiej, kamiennej podłodze. Wzrok mi się zamazuje, krańce pola widzenia stają się czarne. Nie opuszczam ręki. Wydaje mi się, że widzę swoją Magię, którą oddaję Tomowi.
Mój oddech staje się chrapliwy, nierówny. Ciężki. Łzy już masowo spływają po moich policzkach. Klatka piersiowa zaciska mi się, jakby była balonem, z którego powoli wypuszcza się powietrze.
Tom miał rację. To dziwne. Dziwnie przerażające.
Ale prę dalej. Widzę już tylko swoją rękę i dłoń, które błyszczą w ciemności, i dziennik, który... jakby się świeci? Uśmiecham się słabo pod nosem, z politowaniem dla samego siebie. Dzienniki się nie świecą...
Tonę w pocie.
Nagle czuję powiew powietrza z boku. Bardzo delikatny, ale jednak. Tracę rytm w oddechu, krztuszę się. Zsuwam się po podłodze jeszcze bardziej.
Widzę przed sobą zarys szesnastoletniego chłopaka z ciemnobrązowymi, wręcz czarnymi włosami. I szkarłatnymi, błyszczącymi oczami. I z zachęcającym uśmiechem.
- Dalej, Seth. Jeszcze chwila. - mówi łagodnie i sięga do dziennika. Jedną rękę wyjmuje go, a drugą od razu chwyta moją dłoń.
Ma ciepłe, długie, blade palce, które zaciskają się na moich w pokrzepiającym uścisku.
Moja Magia prze dalej, już jakby sama z siebie. Mimo to nadal ją pcham, do przodu, do Toma. Przestaję cokolwiek czuć i cokolwiek widzieć, zostaje sama czerń. Wiem tylko, że umieram. Ale nie potrafię... nie potrafię przestać...
- Wystarczy, Seth. - rozlega się w mojej głowie cichy, łagodny, troskliwy szept. Dłoń puszcza moje palce, ręka opada mi bezwładnie na ciało. Nic nie czuję. Nic... Nie... Czuję... - Odpocznij. Będzie dobrze.
Będzie dobrze.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top