rozdział XLVII

Ten z odpowiedzialnością


Westchnąłem głęboko, gdy tylko poczułem pod policzkiem miękką poduszkę oraz świeżą, pachnącą pościel.

Nie miałem zamiaru zwlekać z nauką. Gdy tylko Shelly – żona Melvina – skończyła świergotać i wzięła bliźniaki do sklepu, a Logan za rozkazem ojca wrócił do swojego pokoju, ja i Catterick zabraliśmy się do nauki... Teoretycznie.

Na początku mówił, że nie możemy nic zrobić, bo mam na sobie Namiar. Cierpliwie wytłumaczyłem mu, że to się mnie nie dotyczy, bo w ostatnie wakacje się go pozbyłem przy pomocy eliksiru postarzającego. Następnie załamał się i stwierdził, że to i tak niemożliwe, bo tydzień to za mało żeby nauczyć się takiej sztuki. Już nieco mniej cierpliwie zacząłem przekonywać go, że dam sobie radę, obiecałem, że z niczym nie będę zwlekać i zrobię co w mojej mocy żeby mi się udało, nawet zarwę kilka nocy.

Potem przerzucił się na gadanie, że jestem za młody.

Wtedy straciłem panowanie nad sobą i warknąłem na niego, że gdyby tak było, to Czarny Pan nie dałby mi takiego zadania. Gdy przez dobrą minutę mielił to sobie w głowie, ja zorientowałem się, że wcale się o swój los nie martwię, choć powinienem. Nie potrafiłem zapomnieć o grze w szachy którą odbyliśmy i o słowach, które na końcu wypowiedział do mnie Voldemort.

"Jeśli spodziewasz się, że przegrasz, to przegrasz."

Choć wtedy wydawało mi się, że chciał grać ze mną wyłącznie aby patrzeć jak wysilam się do granic możliwości, usiłując pokonać zmęczenie, to w końcu okazało się, że każdą grę otwierał zaproszeniem do pokonania go w trzech ruchach. Nie zostawiłby mnie tu żeby wrócić siedem dni później i zrobić scenę, że mi się nie udało.

Jednocześnie nienawidziłem świadomości, że we mnie wierzył, ale też trochę się z niej cieszyłem. Jeśli ktoś tak niezaprzeczalnie inteligentny we mnie wierzył, to musiało mi się przecież udać.

Melvin wreszcie zrozumiał, że ma zbyt dużo do stracenia żeby nie spróbować, w końcu Voldemort był w jego domu i widział jego najmłodsze dzieci. Gdyby go zawiódł... Zdawałem sobie sprawę, że dla kandydata na Śmierciożercę stawka była zdecydowanie większa niż dla mnie.

Zaczął tłumaczyć mi teorię. Na początku nie rozumiałem konceptu który starał mi się przekazać, nie potrafiłem ogarnąć w jaki sposób miałem użyć Magii żeby... zniknąć, a potem się gdzieś pojawić. Co się działo pomiędzy tymi dwoma czynnościami? Umierałem, żeby wrócić do życia w innym miejscu? To prawda, że już przez to przechodziłem za pomocą teleportacji łączonej, ale kiedy miałem zrobić to sam... nie wiedziałem co tak właściwie zrobić. Po jakimś czasie nieustającej fali pytań jaka wydobywała się z moich ust wreszcie się poddałem i już w milczeniu słuchałem dalej.

Po godzinie od tych wszystkich informacji zaczęła boleć mnie głowa, ale gdy zobaczyłem, że zbierał się do zakończenia lekcji, natychmiast zaprotestowałem mówiąc, że jeśli chcę się nauczyć w tydzień, to powinienem zacząć ćwiczyć już teraz.

Oh, jak bardzo mu się to nie spodobało. Zaczął mi tłumaczyć, że Ministerstwo doskonale opracowało dwunastogodzinny kurs który powinien być odbywany na przestrzeni dwóch miesięcy... ale z uwagi na okoliczności mieliśmy go zmieścić w tym felernym tygodniu. Narzekał sobie na to przez pewien czas aż do momentu gdy zobaczył moje mordercze spojrzenie. Wtedy powiedział mi o zasadzie ce–wu–en.

Cel, wola i namysł. Trzy proste słowa które miały mi pomóc w udanej teleportacji.

Szkoda, że tylko w teorii.

Nawet teraz, gdy leżałem na łóżku w niewielkim pokoiku gościnnym, nieustannie dźwięczały mi w głowie. Miałem nadzieję, że podczas ćwiczeń uda mi się zrobić... no, cokolwiek, ale tylko stałem jak głupi, wpatrując się w pętlę leżącą na ziemi, którą Melvin wykombinował z jakiegoś starego sznura.

Pod koniec zacząłem tracić cierpliwość i niechcący uwolniłem trochę Magii w tych usilnych próbach aportowania się. Po kilku sekundach uznałem, że coś mi ciepło w stopy, a gdy spojrzałem w dół, zobaczyłem, że podłoga na której stałem zaczęła czernieć.

Tak właśnie podpaliłem sobie podeszwy jedynych butów jakie miały mi starczyć na cały tydzień.

Shelly i bliźniaki wrócili pod wieczór. Całe szczęście dzieciaki padały z nóg i od razu poszły spać, a ja nie chciałem zostawać sam na sam z małżeństwem, poprosiłem więc żeby mi pokazali gdzie mam spać, by im nie przeszkadzać. Po setnym zapewnieniu, że moja obecność nie była żadnym problemem, wskazali mi wreszcie ten pokój.

Łóżko, szafa, stolik. Całe szczęście pościel była czysta, ale i tak wolałbym spać w jakiejś dobrej sypialni, na dworze Malfoyów lub w domu Slytherina.

"Ja nie mam domu"

Otworzyłem oczy. Nagle ta myśl była jedyną, która w tym momencie rozbrzmiewała w mojej głowie.

"Nie jestem już Malfoyem" – pomyślałem tępo. – "Dwór Malfoyów nie jest już moim domem... tym bardziej dom Slytherina."

"Ja po prostu nie mam domu."

Przypomniało mi się jak gdy dowiedziałem się, że jestem synem Voldemorta, obawiałem się, że Lucjusz i Narcyza wyrzucą mnie i rozkażą radzić sobie samemu. Samo wspomnienie ścisnęło mi serce. Bałem się, że nie będą mnie chcieli... ale oni nadal byli tam dla mnie, choćby wtedy, gdy przyszedłem do ich pokoju i się popłakałem.

Gdyby Voldemort nie wrócił, nie musiałbym stamtąd odchodzić.

...Gdyby Voldemort nie wrócił, wiele problemów z którymi się teraz borykałem po prostu by nie istniało.

Z rozmyślań wyrwało mnie ciche pukanie. Spiąłem się i szybko usiadłem, palcami wyszukując różdżkę.

– Proszę.

Drzwi otworzyły się lekko, a za nimi ukazały mi się najpierw kręcone, jasnoblond włosy, a potem przenikliwe oczy Logana.

– Mogę wejść?

– Jasne, to twój dom – wzruszyłem ramionami.

Niestety, na jego twarzy nie pojawił się żaden, nawet najlżejszy uśmiech. Całe szczęście nie było na niej również wrogości. Sam nie wiem jak bym zareagował gdyby ktoś bez zapowiedzi miał u mnie zostać w domu... znaczy, jeśli miałbym tak mały dom. Na dworze Malfoyów sypialni było mnóstwo, ale tutaj i tak miałem szczęście, że mieli wolny pokój. Inaczej pewnie musiałbym spać z nim w pokoju.

– Więc? – zdecydowałem się przerwać ciszę. – Co tam?

Spojrzał w bok, wyraźnie zastanawiając się nad tym co powiedzieć. Rozluźniłem się, oparłem o ścianę, zgiąłem jedno kolano i oparłem na nim rękę, starając się wyglądać jak najprzystępniej, nie chciałem go przecież przestraszyć.

– Kto z tobą przyszedł? – zapytał wreszcie, zakładając ramiona na piersi. – To nie był twój ojciec, ale wyglądasz dokładnie jak on.

"Widział go?"

Na krótki moment poczułem strach. Z tego co wiedziałem, Voldemort dotychczas nie oznajmił światu, że wrócił. Jeśli by tak zrobił, jeszcze w Hogwarcie, nawet pomimo mojego stanu, dowiedziałbym się o tym z gazet czy od Draco. Trzymał się w ukryciu i ujawniał tylko tym osobom, którym chciał, jak na przykład Melvinowi... nie wiedziałem, czy chciałby żeby wiedział o nim jakiś dzieciak, który pewnie wszystko wygada.

Z drugiej strony, gdy przyszliśmy, drzwi mogła otworzyć nam Shelly, lub nawet Logan, tak więc to, że wiedzieli, po prostu mu nie przeszkadzało.

Zaraz potem dotknęła mnie druga część pytania.

"To nie był twój ojciec"

No jasne, że nie był. Logan ciągle myślał, że jestem Malfoyem.

Ale czy zdradzić mu prawdę?

Patrząc na niego i trwożliwie zastanawiając się nad odpowiedzią, nagle uznałem, że wybór...

...był mój.

"Tak, to nie był mój ojciec" – prawie powiedziałem, ale powstrzymałem się w ostatniej chwili. I właśnie to zawahanie było dla mnie najbardziej dotkliwe.

Jak bardzo bym nie chciał, jak bardzo bym tego nie pragnął, Lucjusz nie jest i nigdy nie będzie moim ojcem. Voldemort, Tom Marvolo Riddle – to była linia do której należałem. Nie Malfoyowie. Nie byłem Malfoyem.

...Ale przecież jedno małe kłamstwo jeszcze nikomu nie zrobiło na złe?

– No, nie był – rzuciłem lekceważąco i machnąłem ręką. – Nie wiesz, że wszystkie rody czystej krwi są ze sobą spokrewnione? Czasem się zdarza, że ludzie wyglądają podobnie – pozwoliłem luźnej fali kłamstw wypłynąć mi z ust. Voldemort nie był nawet czystej krwi. – Tylko to cię gnębiło?

– A mojego ojca, skąd znasz? – zadał kolejne pytanie, podchodząc bliżej. Chociaż był młodszy i niższy, ja nadal siedziałem, więc musiałem unieść głowę, by spojrzeć mu w oczy.

– Ja nie znałem – odparłem lekko. – Znaczy, kilka razy widziałem go w...

– Więc czemu pozwolił ci tutaj zostać? – przerwał ostro. Uśmiech spłynął mi z twarzy. Byłem cały czas miły, a on i tak na mnie warczał?

– Bo Tom z nim porozmawiał – wytłumaczyłem miękko. Przez chwilę moje słowa były dziwnie obce, czułem ich gorzki posmak na języku. Nie Tom. Nie ten Tom którego znałem. – Człowiek, z którym przyszedłem.

– W takim razie on, skąd on zna mojego ojca? – z każdym kolejnym zdaniem jego głos był coraz bardziej zdenerwowany.

– Nie wiem – odpowiedziałem, przeciągając samogłoski. – Może sam go spytaj?

Nie umknęło mi, że zacisnął dłonie w pięści.

"Zaraz coś się stanie" – przemknęło mi przez myśl, a kolejne słowa Logana wypowiedziane ledwie sekundę później potwierdziły moje przypuszczenia.

– Więc dlaczego mówił do was "panie"?! Nie wiecie kim jest?!

"Oh... a więc nie tylko nas widział, ale również słyszał."

Zaśmiałem się krótko, przymknąłem powieki, pokręciłem głową.

"Co robić? Co robić??"

Czas leciał, moje serce głośno waliło, a ja widziałem tylko jedną, skuteczną opcję.

– Oj, Logan, tata cię nie nauczył, żeby nie wpychać nosa w nie swoje sprawy? – uśmiechnąłem się i przełożyłem nogi na bok, po czym podniosłem się powoli, nie spuszczając z niego wzroku. Szkoda mi go było, ale przecież nie mogłem pozwolić, żeby o wszystkim zaczął rozpowiadać chłopakom z sąsiedztwa. – Bardzo dobrze wiem, kim twój ojciec jest – skłamałem. – A on wie kim jestem Tom i ja – uśmiechnąłem się lekko, powoli idąc w stronę chłopaka. Mina trochę mu zrzedła, zrobił krok do tyłu, a potem kolejny. – A ty, Logan? Domyślasz się? – pochyliłem się lekko, tak, żeby nasze twarze znalazły się na tym samym poziomie. Pilnowałem, by mój głos wahał się na granicy łagodności i groźby ukrytej gdzieś pod słowami. – Na pewno słyszałeś Pottera i wszystko co wygadywał gdy wrócił z labiryntu... z martwym Cedrikiem. – Chłopięca twarz zbladła gwałtownie, a jej właściciel znów się cofnął, przyciskając plecy do drzwi. Nie zatrzymałem się, dopóki naszych twarzy nie dzieliły centymetry. – Skłamałem. Miałem nadzieję, że nie postanowisz brnąć głębiej w bagno... to był mój ojciec. Prawdziwy ojciec.

Te słowa bolały, wyżerały mi w sercu bolesną dziurę, ale musiałem je wypowiedzieć, by wypaść wiarygodnie i porządnie go nastraszyć.

– Tak więc dam ci radę, Logan – uśmiechnąłem się lekko. – Idź do swojego ojca i zapytaj go dlaczego tak się przed nami płaszczył. Przy odrobinie szczęścia może się nawet czegoś nauczysz... na przykład jak nie być wścibskim dzieciakiem który nie wie gdzie kończy się bezpieczna granica.

Pozwoliłem, by mój głos wybrzmiał w zgęstniałej atmosferze, a potem się wyprostowałem, już bez uśmiechu.

– Idź. Zapytaj go. Powiedz mu, że tutaj przyszedłeś najpierw... albo i nie mów – wzruszyłem lekko ramionami – nie bardzo mnie to obchodzi, byle byś mi więcej nie przeszkadzał. No, już.

Nie spuszczając ze mnie wzroku sięgnął ręką do tyłu, wymacał klamkę i wypadł na korytarz. W ostatnim momencie zobaczyłem jeszcze błyśnięcie strachu w szeroko otwartych oczach... A potem już go nie było.

Patrzyłem przez dłuższą chwilę na puste deski, a potem wyciągnąłem rękę i zamknąłem za nim drzwi.

^*^*^*^*^*^

Cały Pokój Wspólny zawalony był książkami. Niektóre, trzepocząc głośno stronami, latały dookoła głów uczniów, wsuwały się im w dłonie, a potem od razu wyskakiwały, by powtórzyć tą czynność przy kolejnej osobie. Niektóre kręciły się wokół własnej osi, gorliwie decydując do kogo następnego polecieć, niektóre zaś spokojnie spoczywały w rękach właścicieli czytających je ze znużeniem i narastającym poczuciem bezsilności.

Nikt nic nie potrafił – to było wyraźnie widać. Każdy miał przy sobie stertę notatek, ale co im po nich, jeśli nie rozumieli co jest na nich napisane? Jakieś bujdy, tony nic nie znaczących opowiastek, które nikomu nie pomagają... Chaos, i tyle. Starali się zrozumieć o czym czytają, ale było to zwyczajnie awykonalne.

Pokój Wspólny przepełniony był frustracją.

A potem wszedłem ja.

I wszystkim od razu szło łatwiej.

Uśmiechnąłem się promiennie. Chyba nawet świeciłem, bo widziałem, że niektórzy spuścili wzrok i zasłonili twarze rękami. Pióra od razu pędziły szybciej po pergaminach, skrobanie stało się o wiele głośniejsze niż przed chwilą. Wszyscy przysunęli twarze tak blisko kartek, że zniknęli w tych pędzących we wszystkie strony książkach.

"Jaki ja jestem dla nich dobry..."

Nagle coś rzuciło mi się w oczy. Jeden chłopak, skulony w fotelu, nadal nic nie potrafił. Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej i ruszyłem w jego stronę kilkanaście centymetrów nad ziemią... lewitowałem! Jak fajnie!

– Cześć! – powiedziałem radośnie, zatrzymując się nad nim. Pochyliłem się, żeby móc zajrzeć do jego pracy. – Mogę ci pomóc. Co teraz robisz?

Popatrzył na mnie kątem oka, po czym powoli odsłonił zeszyt. Spojrzałem do środka i zobaczyłem same głupoty, ale to nic. Przecież właśnie miałem mu pomóc.

– Zróbmy to razem – zaoferowałem, kucając obok. – Słuchaj, musisz...

– Przepraszam!

Zamarłem na moment, po czym spojrzałem z niepokojem w bok.

– Za c... – nie dokończyłem.

Cały pokój milczał i wpatrywał się w nas z przestrachem. Powoli się wyprostowałem. Nawet książki, wcześniej radośnie latające po całym pomieszczeniu, teraz oklapły i spłynęły na podłogę, gdzie spoczęły nieruchomo.

– Przepraszam, proszę, nic mi nie rób! – zapłakał chłopak, osłaniając się ramionami spomiędzy których dostrzegłem jasne, kręcone włosy.

– Logan, o co ci chodzi? – zapytałem głośno łamiącym się głosem. – Przecież chcę ci pomóc...

Rozejrzałem się pośpiesznie. Spodziewałem się ujrzeć rozzłoszczone twarze, ale jedynym uczuciem jakie widziałem był... strach. Nikt już nie pracował, nikt nie wstawał. Każdy na mnie patrzył.

– Co jest...

– Wracać do roboty! – rozległ się ostry, groźny głos tuż za moimi plecami. Podskoczyłem i odwróciłem się, w sam raz by zobaczyć patrzącego na mnie z góry Voldemorta. Gdy uśmiechnął się lekko, po plecach przemknął mi dreszcz.

– Przestań! – wykrzyknąłem łamiącym się głosem. – Co ty robisz?

Uniósł brew.

– Przecież to ich wina – wzruszył ramionami, po czym położył mi rękę na ramieniu i odwrócił mnie tyłem. Nawet nie pomyślałem żeby zaprotestować. – Masz niedokończoną sprawę, Seth.

Logan już nie siedział w fotelu, zamiast tego klęczał, cały zapłakany. Miał czerwoną twarz, spuchnięte oczy, mokre policzki...

– Co ty z nim zrobiłeś? – wymamrotałem ze zgrozą, cofając się powoli. Wpadłem na Voldemorta, ale natychmiast położył mi dłonie na plecach i odepchnął z powrotem, bynajmniej delikatnie.

– Masz niedokończoną sprawę – warknął, chwytając mnie za ramiona. Choć próbowałem się opierać, nie miałem z nim szans. Wyciągnął moje ręce do przodu i wcisnął mi w palce różdżkę, po czym zacisnął je na niej. – Zrób to.

Wiedziałem. Wiedziałem o co mu chodzi. Nie mógł chcieć niczego innego.

– Nigdy w życiu! – szarpnąłem się, niestety bez skutku. Chwilę później puścił mnie, ale moje ręce pozostały w tym samym miejscu. Nie mogłem ich opuścić. – Przestań!

Logan znów zapłakał, po czym uniósł głowę i spojrzał na mnie z przerażeniem od którego zrobiło mi się nie dobrze.

– Błagam, nie rób tego...! – zawołał panicznie. – Proszę! Zrobię wszystko!

– Nic ci nie zrobię! – odparłem usiłując uwierzyć w te słowa, chociaż wcale nie byłem ich taki pewien. – Merlinie, Logan, przepraszam, ja nie chcę...

– Zrób to – powtórzył ostro Voldemort gdzieś zza moich pleców. – Zasługuje na to.

– Nikt na to nie zasługuje! – zaprotestowałem gorliwie. Bez skutku. Moje nogi zrobiły krok do tyłu, a potem kolejny. Przez ułamek sekundy na chłopięcej twarzy z dużymi oczami pojawiła się nadzieja, ale momentalnie zniknęła, gdy tylko ujrzał drżący czubek mojej różdżki skierowany prosto w jego pierś.

– NIE! – zawył, upadając na ręce. – Przepraszam! Nie chciałem ci przeszkadzać! Nie chciałem cię znieważyć! Nie rób tego!

– Zrób to, Seth – odezwał się inny, znajomy głos, tuż przy moim uchu.

Serce zamarło mi w piersi, a potem zatrzepotało jak szalone.

– Tom? – spojrzałem prędko w bok. Do oczu podeszły mi łzy. – Tom...

– Zrób to, Seth – powtórzył łagodnie, stając za mną. Nie potrafiłem spuścić wzroku z jego idealnej twarzy, której tak bardzo mi brakowało. Ciemnobrązowe, prawie czarne, falowane włosy układały się dokładnie tak, jak zapamiętałem, a wąskie usta wygięte były w ciepłym uśmiechu obejmującym czerwone oczy. – Nie bój się.

Poczułem na plecach ciepło jego piersi gdy przysunął się do mnie bliżej, po czym delikatnie złapał mnie za ręce i znowu wycelował je w płaczącego Logana. Zadrżałem, ale uspokoiło mnie przyległe do mnie ciało. Nagle cała ta sytuacja nie wydawała mi się już taka straszna.

– Tom... – wymamrotałem. – Wróciłeś...

Uśmiechnął się w odpowiedzi.

– Rzuć zaklęcie i miejmy to już za sobą – szepnął, opierając swoją głowę na mojej. Był wyższy, tak, jak zapamiętałem. Czułem ciepło jego policzka. – Wróciłem, jestem z tobą. Nie musisz się już niczego bać, Seth, wszystko będzie dobrze.

Uniósł jedną rękę i delikatnie odwrócił moją głowę na Logana.

– Nie... – próbowałem się sprzeciwić, ale przecież... Tom wrócił. To zmieniało całą postać rzeczy, prawda?

– Prawda, Seth – odparł radośnie. – Zrób to. Będzie dobrze.

Spojrzałem na chłopaka. Był tak samo przerażony jak wcześniej, a nawet bardziej. Znów uniósł głowę, ukazując jasne loki przylepiające się do spoconej twarzy.

– Proszę, nie... – wychrypiał słabo. Widocznie całym tym płaczem i krzykami zdarł sobie gardło. – Nie...

– No, już – popędził mnie Tom. – Jesteś tak blisko, nie możesz się teraz wycofać. To zajmie tylko moment.

Uchyliłem usta i nabrałem powietrza. Wiedziałem co mam powiedzieć. Wiedziałem, że jeśli to powiem, uda mi się.

– Zrób to, co należy.

Przymknąłem powieki i odchyliłem lekko głowę. Czułem charakterystyczny zapach Toma, zawsze przypominający mi o mandarynkach. Czułem jego ciepło, delikatny dotyk. Echo jego głosu dźwięczało mi w głowie, samotna łza spłynęła mi po policzku.

"Wróciłeś, Tom..."

Crucio – szepnąłem.

Ciemność.

Serce zabiło mi mocniej. Pomyślałem, że może zamknąłem oczy, ale gdy spróbowałem je otworzyć, czerń była tak samo nieprzenikniona jak przed chwilą.

Uniosłem rękę... a przynajmniej uniósł bym ją, gdybym mógł.

Bo nie mogłem.

Szarpnąłem się, niestety bez skutku. Oddech mi przyspieszył, krew zaczęła szumieć w uszach.

"Co się dzieje?!" – pomyślałem panicznie, znów się szarpiąc. Czułem więzy krępujące mi całe ciało, od stóp po samą szyję. Gdy spróbowałem otworzyć usta i się odezwać, znów nie mogłem tego zrobić. Zupełnie jakbym miał je zaklejone... – "TOM?!"

– Cześć, Seth – usłyszałem jego radosny głos tuż przy uchu, a potem poczułem dotyk na obojczykach. – Zrobiłeś to! Jesteś taki dzielny.

Znów się szarpnąłem.

"Tom, wypuść mnie!"

Poczułem jak coś mnie podniosło, a potem znów położyło, tym razem na czymś miękkim. Pod głową miałem poduszkę.

"Tom?! Tom, co ty robisz?!"

– Widzisz? Wszystko jest dobrze – odparł pogodnie. – Teraz możemy być razem już na zawsze... zawsze, zawsze, zawsze. Nigdzie nie pójdziesz, ja też nie pójdę. To najlepsze co mogło nam się przytrafić – coś ciepłego objęło mnie ciasno. – Czy nie tego chciałeś? Jestem z tobą i już zawsze będę. To wspaniałe! Było mi bez ciebie tak smutno, Seth... Bardzo mi na tobie zależy, wiesz? Ale teraz już wszystko będzie dobrze.

Szarpnąłem się po raz kolejny, zaślepiony strachem. Próbowałem coś zrobić, cokolwiek, ale nie mogłem uwolnić ani rąk, ani nóg. Nie mogłem się odezwać, nie mogłem nic zobaczyć. Nie mogłem...

– Chcesz zobaczyć? – westchnął Tom. – No cóż, skoro nalegasz... Poczekaj.

Moment później poczułem, jak coś przesunęło mi po twarzy.

I nagle widziałem.

A widok który mi się ukazał sprawił, że przeszyła mnie fala nowego, nie znanego nigdy wcześniej przerażenia.

Razem z Tomem znajdowaliśmy się na łóżku z ciemnozielonym baldachimem, a dookoła nas leżały martwe ciała.

Blaise, Draco, Lucjusz, Narcyza... Theodore, Pansy, Tracey, dziesiątki innych uczniów którzy chodzili ze mną do Hogwartu. Potter, Hermiona, Weasley. Snape, McGonagall, Dumbledore, Flitwick. Dwa bezimienne skrzaty z domu Slytherina. Melvin, Shelly, dwójka małych bliźniaków... Logan...

Voldemort.

Wszyscy martwi, z przerażeniem zastygłym na nieruchomych twarzach.

– Czy to nie piękne? – rozradowane słowa Toma przebiły się przez tępą ścianę, która mną zawładnęła. – Już nikt nam nie będzie przeszkadzać. Nikt nie będzie mógł mi cię zabrać...

Świadomość tego co widziałem wróciła do mnie i zwaliła z nóg. Nabrałem powietrza i choć nie miałem jak krzyknąć, to wrzasnąłem – w myślach, ale jednocześnie udało mi się naprawdę. I krzyczałem, wrzeszczałem, zagłuszając wszystko inne. Zrozpaczone zawodzenie wypełniło cały mój umysł, zmiotło więzy, łóżko, trupy i Toma, znów wrzucając mnie do tej nieprzeniknionej czerni w której było tak... okrutnie... zimno...

^*^*^*^*^

Usiadłem gwałtownie, cały zlany zimnym potem. Dysząc ciężko złapałem różdżkę leżącą tuż obok i zacząłem celować nią we wszystko dookoła.

Za oknem spokojnie ćwierkały ptaki.

Odchyliłem głowę do tyłu i odetchnąłem głęboko kilka razy, usiłując uspokoić swoje rozszalałe serce. Wreszcie, po kilku dobrych minutach, emocje opadły i mogłem już na spokojnie podnieść się z łóżka. Nie do końca pamiętałem co mi się śniło, ale wiedziałem, że na pewno była tam jedna konkretna osoba.

Tom.

Nie dość, że na jawie mi go brakowało, to jeszcze w nocy musiałem o nim myśleć.

Pełen gorzkości ogarnąłem się i ubrałem. Shelly była tak miła, że dała mi szczoteczkę do zębów i grzebień. Gdy przechodziłem przez korytarz do łazienki, usłyszałem, jak wszyscy krzątają się na dole, pewnie przygotowując śniadanie. Okrzesałem swoje potargane na wszystkie strony włosy korzystając z jakiegoś zakurzonego lakieru, umyłem zęby i spojrzałem na siebie w lustrze. Choć ledwo wstałem, miałem głębokie cienie pod oczami.

Westchnąłem i zszedłem na dół, w idealnym momencie, by bliźniaki wpadły na mnie z całej siły, zwalając przy tym z nóg. Upadliśmy z łomotem na schody, w ostatniej chwili otoczyłem dłonią jedną z głów, by nie uderzyła w kant.

– Ogarnijcie się, JUŻ! – wykrzyknął Melvin, cały czerwony na twarzy.

Zauważyłem, że oczy dziewczynki otworzyły się szerzej, a jej usta wygięły się w podkówkę, a jako, że nie miałem ochoty słuchać płaczu tuż przy uchu, wymusiłem na usta uśmiech.

– Nic się nie stało – powiedziałem, wstawając. Postawiłem ją delikatnie na nogi i poklepałem po jasnych włosach. – Każdemu się zdarza. Też tak kiedyś biegałem, wiesz? Z bratem byliśmy niepowstrzymani, nawet nie chce mi się liczyć ile razy kogoś wywaliliśmy.

– Na pewno? – zapytał sceptycznie Catterick, podchodząc do mnie. – Nic ci się nie stało?

– Skąd – skłamałem. Niefortunnie uderzyłem kością ogonową w jeden ze stopni i teraz przez całe plecy przechodziły mi nieprzyjemne dreszcze bólu. – Wszystko w porządku, mam naprawdę mocne kości.

– Naprawdę przepraszam, nie da się ich utrzymać w ryzach – Melvin odgonił dzieci, podszedł do mnie i położył mi swoje ciężkie łapsko na ramieniu. – Jak spałeś? Shelly przygotowała śniadanie...

Znów wymusiłem uśmiech i dyskretnie odsunąłem się na bok, ruszając tyłem do jadalni.

– Spałem dobrze, dziękuję. A czy mógłbym dostać również kawy?

– Już ci zrobiłam! – usłyszałem głos. – Melvin, kochany, powiedział mi, że ją lubisz. Chcesz mleka, cukru?

– Nie, poproszę zwykłą czarną... – odpowiadałem, gdy nagle coś rzuciło mi się w oczy. Zobaczyłem Logana, który zamarł na ostatnim stopniu ze wzrokiem panicznie pędzącym ode mnie do ojca. Przypomniałem sobie co powiedziałem mu poprzedniego wieczoru i od razu zrobiło mi się go szkoda. Na pewno nie chciał nic złego...

"Dobrze, będę mógł go przeprosić..." – pomyślałem, nabierając w powietrze płuca aby odpowiedzieć, niestety uprzedził mnie Melvin. Jak wcześniej na jego twarzy widniał wyraz zatroskania, tak teraz wyraźnie stwardniał.

– Podejdź no tutaj – rozkazał ostro. Chłopak zawahał się i drgnął lekko, tak jakby chciał się odwrócić i wbiec na górę, ale koniec końców uznał, że to nie byłby najlepszy pomysł, bo spuścił głowę i podszedł do ojca. Ledwo dostrzegłem drobny ruch ręki Cattericka, a potem głowa Logana odleciała do tyłu.

Zamarłem. Dosłownie. Całe moje ciało momentalnie odmówiło posłuszeństwa i oblał mnie lodowaty pot, nie byłem w stanie nawet odetchnąć. W głowie kołatało mi się głośne plaśnięcie dłoni uderzającej w policzek.

– Ile można na ciebie czekać? – warknął Melvin, patrząc z góry na syna, który skulił ramiona, chroniąc twarz. – Co ty sobie myślisz? Chcesz tylko czekać aż podsuną ci śniadanie pod nos? Matce nie planowałeś pomóc?

– Przepraszam... – wymamrotał. – Zaspałem...

Mężczyzny widocznie to nie obeszło, bo znów uniósł rękę, by go uderzyć. Chciałem krzyknąć żeby przestał, ale z gardła nie wydostał mi się żaden odgłos... Całe szczęście chwilę potem z jakiegoś powodu się rozmyślił i opuścił dłoń.

– Pamiętasz o czym wczoraj rozmawialiśmy? – zapytał tonem nieznoszącym sprzeciwu. Logan pokiwał głową, uciekając wzrokiem. – W takim razie do roboty, inaczej nic dziś nie zjesz.

Patrzyłem tępo jak usta blondyna zadrżały, po czym on sam odwrócił się powoli w moją stronę. Na jego pulchnym policzku widniał czerwony ślad po uderzeniu sprzed chwili, od którego nie potrafiłem odwrócić wzroku. Podszedł do mnie i stał tak przez moment, po czym spuścił głowę jeszcze niżej i zaczął nerwowo ciągnąć się za palce.

– Przepraszam, że wczoraj do ciebie przyszedłem i ci przeszkadzałem – wymamrotał ledwie słyszalnie.

– Głośno i wyraźnie – skarcił go Melvin, podchodząc do tyłu. Zadrżał.

"Przecież słyszałem..." – chciałem zaprotestować, ale znów nie byłem w stanie się odezwać. – "On nie chciał zrobić nic złego..."

– Przepraszam – zaczął znów chłopak łamiącym się głosem, tym razem głośniej – że wczoraj do ciebie przyszedłem i ci przeszkadzałem. Nie powinienem zawracać ci głowy ani zakłócać twojego spokoju. Przepraszam – zerknął w bok na ojca jakby chcąc się upewnić, czy wszystko zrobił dobrze.

– Nie ja mam ci wybaczyć – odparł Catterick, stanowczo odwracając głowę syna z powrotem do mnie.

Poczułem, że znów mogę się ruszać... i prawie ugiąłem się pod ciężarem odpowiedzialności z którego właśnie zdałem sobie sprawę.

"To przeze mnie dostał w twarz" – pomyślałem tępo, usiłując to zrozumieć. – "To przeze mnie jest tak przestraszony... to przez to co powiedziałem wczoraj musi mnie teraz przepraszać."

"Merlinie, Logan, przepraszam..."

Zawsze będziesz podejmować decyzje, a skutki będą różne. Rzecz w tym, by się nie wycofywać.

Nie mogłem teraz tak po prostu przeprosić... wycofać się.

Nie tego chciałby Tom.

Gdy byłem pogrążony we własnych myślach, cisza stawała się coraz gęstsza. Logan rzucał zaniepokojone spojrzenia na boki, ale nie ruszył się nawet o krok. Melvin stał za nim i trochę z boku, z nieco rzednącą miną.

Powoli uniosłem rękę i położyłem ją na ramieniu chłopaka. Zesztywniał.

– Nic się nie stało – powiedziałem głucho. Słyszałem swój głos z oddali, jakbym to nie ja wypowiadał te słowa. – Po prostu następnym razem tego nie rób.

^*^*^*^*^

Przez następny tydzień już ani razu nie rozmawialiśmy. Nie byłem do końca pewien czy mnie unikał, czy tak po prostu wyszło, ale pewnie to pierwsze. Jako, że Melvin musiał chodzić do pracy do Ministerstwa, przyniósł mi kilka książek z teorią które niby miały mi pomóc, jednak napisane były tak nieznośnym językiem, że czytanie ich było istną mordęgą. Robiłem wszystko żeby nie musieć nad nimi siedzieć, na przykład godzinami gadałem z Shelly, a raczej słuchałem tego, co miała do powiedzenia... a plotek miała naprawdę dużo i, zupełnie nie podobnie do większości dorosłych kobiet jakie znałem, opowiadała o nich wystarczająco ciekawie, żebym się wciągnął, a nawet dopytywał o więcej. Bo jak mogłem nie chcieć dowiedzieć się, czy okropny brat Betty spod czwórki wrócił z USA żeby dalej przekonywać ją, by oddała mu dom po zmarłej matce? Czy Gary miał zamiar wycofać się z zarzutów przeciwko dawnej narzeczonej, która teraz obiecała mu zemstę? Czy gdy Peter wróci z Niemiec, od razu ożeni się z Amandą, czy dowie się, że ona zdradzała go od kiedy wyjechał? Te pytania nie dawały mi spokoju.

Raz, gdy siedziałem w kuchni i popijałem trzecią filiżankę kawy, unikając tych piekielnie nudnych ksiąg, coś przyszło mi do głowy.

Voldemort ani słowem nie wspomniał Catterickom, że nie mogę kontaktować się z Malfoyami.

Przez kilka dobrych sekund szukałem jakiejkolwiek dziury w tej niespodziewanej myśli, ale była taka... prosta.

– Mam prośbę – zacząłem uprzejmie, ignorując swoje podekscytowane bicie serca i drżące lekko dłonie. Shelly odwróciła się do mnie, zostawiając na blacie miskę w której drewniana łyżka nadal wyrabiała lepkie ciasto, i uśmiechnęła się zachęcająco. – Czy mogłaby pani wysłać dla mnie jeden list? Właśnie mi się przypomniało, że muszę powiadomić przyjaciela...

– O, oczywiście! – machnęła dłonią. – Nie musisz nawet pytać, kochaniutki. Mamy na strychu piękną, zdrową płomykówkę, taką samą co moja droga przyjaciółka, nawiasem mówiąc. Kiedyś się strasznie nie lubiłyśmy, nasi ojcowie jednak uwielbiali jeździć razem na wszelkie wycieczki. Oh, to mi przypomina gdy raz się zgubiłyśmy i zostałyśmy w lesie pod wieczór, a oni, przeklęte pijaki, nawet nie zauważyli, że nas nie ma...

Półtorej godziny później pożyczyłem od Shelly kawałek pergaminu i pióro obiecując, że zapłacę, ale zabroniła mi dać jej jakichkolwiek pieniędzy. Wreszcie, nadal nie do końca dowierzając swojemu szczęściu, poszedłem napisać list, a potem udałem się na strych, by przywiązać go do puchatej nóżki i wypuścić sowę na zewnątrz. Patrzyłem przez niewielkie, okrągłe okno jak odlatuje w dal, uderzając skrzydłami. Miałem nadzieję, że dostanę odpowiedź, ale uznałem, że Draco znacznie trudniej będzie w stanie potajemnie coś napisać.

Dobrze, ale wracając do teleportacji.

Trzeciego dnia nareszcie zrobiłem coś więcej niż tylko spalenie sobie podeszw. To się stało już pod koniec moich prób, gdy Melvin znów zaczynał gadanie, że może jednak powinienem sobie odpuścić. Prawdę mówiąc prawie go posłuchałem, ale wrodzona duma (lub upartość) nie pozwoliła mi się poddać dopóki nie upadnę z wyczerpania. Mówiłem sobie, że jeszcze choć raz, to już ostatni...

Gdy nagle, przy wtórze ogłuszającego trzasku, rozszczepiłem się.

To było tak niespodziewane i dziwne, że na początku nie zrozumiałem co się stało, dopiero po kilku sekundach zobaczyłem, że moja lewa noga od kolana w dół zniknęła. Serce zabiło mi mocniej gdy odwróciłem gwałtownie głowę i zobaczyłem, że znajdowała się metr dalej, w pętli ze sznura.

Wrzasnąłem i upadłem, ale noga pozostała wyprostowana, co tylko jeszcze bardziej mnie przeraziło. Znów krzyknąłem, całe szczęście po raz ostatni, bo Catterick już do mnie podbiegł i patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami. Otrząsnął się dopiero gdy warknąłem żeby coś zrobił. Machnął krótko różdżką, otoczył mnie ciemnoróżowy dym, znów trzasnęło, już nieco ciszej, a gdy opary rozmyły się równie szybko jak się pojawiły, moja noga wróciła na miejsce. Potem wytłumaczył, że gdyby nie zareagował tak szybko, zacząłbym krwawić i dotarłby do mnie ból. Trochę mnie to zmroziło, bo przez te kilka sekund nic nie poczułem, ale nietrudno mi było wyobrazić sobie, jak tym sposobem faktycznie tracę nogę.

Czwartego dnia nie działo się nic godnego uwagi, piątego zaś znów się rozszczepiłem, tym razem pozostawiając za sobą kawałek ucha. Melvin przestał gadać, że nie powinienem być w stanie tego zrobić, ale zamiast tego nawijał o tym, że mam zbyt słabą wolę, dlatego się rozszczepiam.

Szóstego nareszcie mi się udało, bez żadnych strat. Ot, ledwie zaczęliśmy próby, a rozległ się trzask, na chwilę zrobiło mi się przed oczami ciemno i znalazłem się w obręczy. Nie byłem w stanie pohamować radości, zaśmiałem się głośno i wycelowałem w Cattericka palec mówiąc tryumfalnie, że "od początku wiedziałem, że mi się uda!"

Teleportowałem się jeszcze kilka razy, aż wreszcie gdy nadszedł ostatni dzień, razem z Melvinem przeprowadziliśmy cztery testy na większe odległości. Najpierw kazał mi się aportować za dom, potem do pobliskiego parku, za miasto, aż wreszcie do pobliskiej wsi, którą widziałem wcześniej, bo odwiedziliśmy ją za pomocą świstoklika. Za każdym razem udało mi się perfekcyjnie.

"Tom byłby dumny" – myślałem wielokrotnie, od razu boleśnie przypominając sobie o jego braku.

Melvin oznajmił, że jestem gotów (chociaż muszę przyznać, że widziałem w jego oczach wahanie) i powiedział, że oficjalnie wyda mi licencję gdy tylko skończę siedemnaście lat, bo mogłoby to nasporzyć mu kłopotów w Ministerstwie jeśli nagle jakiś piętnastolatek dostałby licencję.

Wieczorem, po starannym pościeleniu łóżka, zszedłem na dół, by pożegnać się z Catterickami. Logana nie zastałem, ale jego braku nie dało się tak bardzo odczuć przez bliźniaki, które wieszały mi się na rękach i jęczały żebym ich nie zostawiał i więcej bawił się z nimi wężem ogrodowym. Za każdym razem gdy to mówili wyobrażałem sobie, że znajduję jakiegoś zagubionego zaskrońca i zaczynam mówić do niego w wężomowie, a oni zaczynają krzyczeć z radości. Melvinowi na pewno by się to nie spodobało.

Shelly wcisnęła mi kilka kawałków ciasta, paczuszkę czekoladowych ciasteczek, torebkę z pasztecikami dyniowymi (od tej biednej Betty) i dużą butelkę mleka, zupełnie jakby czekała mnie kilkudniowa podróż, a nie natychmiastowa deportacja. Powiedziała, że jeśli tylko usłyszy nowe ploteczki, to mi je prześle, co przyjąłem z niezłym entuzjazmem. "Tego mi będzie najbardziej brakować."

Uścisnąłem rękę z Melvinem, pozwoliłem Shelly się przytulić i poklepałem bliźniaki po głowach, po czym przymknąłem powieki i skupiłem się na domu Slytherina w którym byłem ledwie tydzień temu. Uświadomiłem sobie, że dłużej gościłem u Cattericków niż w nim... trzask! Na chwilę ogarnęły mnie mdłości, co wcześniej się nie zdarzyło, ale gdy otworzyłem oczy, czułem się bardzo dobrze.

Ptaszki ćwierkały, w oddali pohukiwała sowa. Po niebieskim niebie przesuwały się chmury, puszyste jak wata cukrowa. W uszach szumiało mi bicie własnego serca.

A przede mną stał dom Slytherina.

Choć wiedziałem, że potrafiłem już się teleportować, zaśmiałem się w głos z czystą radością. Voldemort zostawił mnie w obcym domu z obcymi ludźmi i kazał się nauczyć aportacji, a ja to zrobiłem! Wróciłem w wyznaczonym terminie! Pokazałem mu, że potrafię!

Z niedowierzaniem wplotłem palce między włosy i odchyliłem głowę, szeroko się uśmiechając. Znów się zaśmiałem, a potem ruszyłem biegiem w stronę domu. Otworzyłem gwałtownie drzwi i wpadłem do środka, a potem, nie zważając na nic uwagi, popędziłem korytarzem, szukając Voldemorta. Miałem nadzieję, że nigdzie nie wyszedł... tak! Siedział na swoim fotelu w bibliotece i czytał jakąś książkę w czarnej oprawie.

– Zrobiłem to! – zawołałem wyzywająco, unosząc wysoko głowę. – Nauczyłem się teleportacji! I co teraz? Nie spodziewałeś się tego, ale ja dałem radę!!

Zmierzył mnie znudzonym spojrzeniem, po czym bez żadnej większej reakcji wrócił do czytania.

– Brawo – rzucił lekceważąco. Przewrócił kartkę. Zaszeleściła cicho.

Zamrugałem, a mój uśmiech zgasł.

– Nic więcej? – spytałem, czując nieprzyjemne ukłucie w piersi. – Tylko tyle? "Brawo"?

– Oczekujesz czegoś więcej? – Nawet nie uniósł głowy. – Mam ci mówić jakże niezwykły jesteś? Przecież wiedziałem, co ci zlecam. Zaskoczyłbyś mnie gdybyś pojawił się po dwóch dniach, a nie po tygodniu. Każdy głupi potrafi się nauczyć teleportacji w tydzień.

Stałem, nie wiedząc jak zareagować. Po mojej wcześniejszej radości nie pozostał żaden ślad, ani na zewnątrz, ani w środku.

Voldemort kompletnie nie zwracał na mnie uwagi.

Zacisnąłem dłonie w pięści, zwiesiłem głowę, odwróciłem się gwałtownie i wyszedłem z biblioteki. W oczach poczułem łzy.

Tom by się ucieszył. Pochwaliłby mnie, powiedział, że niewiele osób osiągnęłoby tak wiele w tak krótkim czasie. Byłby dumny, szczęśliwy. Na pewno nie siedziałby tylko w fotelu i kompletnie zignorował wszystko co zrobiłem!

Spojrzałem się z furią przez ramię. On nadal tam siedział, niczym nie przejęty. Kartkował księgę i ani trochę nie obchodziłem go ani ja, ani moje osiągnięcia.

Wbijałem paznokcie we wnętrze dłoni tak mocno, aż poczułem falę orzeźwiającego bólu. A więc to tak? Będzie mi dawał kolejne wyzwania, niemożliwe do sprostania dla tylu osób... a gdy je osiągnę... on i tak je zignoruje, bo niby wie, co mi zleca.

Odwróciłem się z powrotem i powoli ruszyłem przed siebie. "Doskonale" – pomyślałem. – "Każ mi więcej i więcej, a potem lekceważ wszystko do czego dotarłem. To na pewno dobrze się dla ciebie skończy."

Nie mogłem z nim walczyć fizycznie – nadal pamiętałem jak odrzucił mnie zaklęciem przez co łupnąłem plecami w podłogę. Nie byłem tak szybki i zdolny, nie miałem tyle doświadczenia co on. Różdżka w konfrontacji z nim tylko mi wadziła.

Stanąłem w przejściu i spojrzałem na niego z góry. W piersi łomotała mi się prawdziwa złość, błagając o uwolnienie. Tak łatwo byłoby unieść rękę, wystrzelić z niej całe to uczucie... patrzeć jak wszystko płonie... Wszystkie książki, fotele i drabinki, a w samym centrum on. Niby niezniszczalny, niby już kiedyś umarł... ale jak miałby oprzeć się bezlitosnym płomieniom pożerającym wszystko na ich drodze?

Zrobiłem krok do przodu, drgnęła mi ręka. Wreszcie uniósł głowę i spojrzał na mnie, niby obojętnie, ale w czerwieni czaiła się groźba i ostrzeżenie.

Uśmiechnąłem się w duchu. Udało mi się zwrócić jego uwagę.

– Rzuć na mnie Imperiusa.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top