rozdział XLV
Ten z odwiedzinami
/Blaise/
Dwór Malfoyów był jednym z niewielu rzeczy, które nieustannie sprawiały, że chłopak czuł podziw. Za każdym razem gdy odwiedzał swoich przyjaciół nie mógł napatrzeć się na równe co do centymetra, przycięte krzewy, eleganckie drzewa, wymyślne grządki kolorowych, intensywnie pachnących kwiatów i przechadzające się barwne pawie, nie wspominając już o samym budynku mającym kilka pięter i doskonale wyposażoną bibliotekę w której znajdowały się woluminy nawet sprzed kilkuset lat. Dla Draco i Setha to była codzienność, pewnie przestali już zwracać na to wszystko uwagę, jednak nie dało się ukryć, że żyli w prawdziwym przepychu. Blaise, podczas jednej z wizyt, znalazł w bibliotece stare kroniki w których zapisane były liczby gości na przestrzeni lat. W najlepszym okresie Dwór mieścił w sobie nawet trzydzieści pięć osób, wszystkim zapewniając wikt i opierunek najwyższej jakości. Malfoyowie mieli władzę, poważanie wśród ludzi i przede wszystkim pieniądze. Taką ich ilość, że Blaise pewnie nawet jej sobie nie wyobrażał.
Spojrzał kątem oka na swoją matkę idącą obok. Miała na sobie czarny, drogi strój kupiony za pieniądze swojego ostatniego męża który zmarł ledwie kilka miesięcy temu, w jeden niefortunny, wiosenny wieczór, pozostawiając za sobą ogromną sumę galeonów do wykorzystania.
Tak, jak pięciu jego poprzedników.
Na pewno cieszyła się z odwiedzin w tak wpływowym miejscu. Gdy Blaise w swoich listach oznajmił jej, że zaprzyjaźnił się blisko z dwoma Malfoyami, od razu zaczęła namawiać go do pogłębienia tej relacji. Chłopak wiedział, że gdyby Narcyza Malfoy odeszła przedwcześnie z tego świata, jego matka natychmiast zaczęłaby przymilać się do Lucjusza. Na samą myśl robiło mu się niedobrze. Nienawidził każdego ze swoich przybranych ojców (przynajmniej tych, których mógł poznać), nie chciał znienawidzić i Lucjusza, którego teraz nawet lubił. Całe szczęście Narcyza była zdrowa, a dorosły Malfoy był zbyt silnym zawodnikiem by związać się z nim, zabić go i przejąć jego majątek.
Poza tym matka Blaise'a, nieważne jak bardzo zależało jej na pieniądzach, nie chciała przeież osierocać dzieci.
Tak więc na razie chłopakowi nic takiego nie groziło.
Wreszcie dotarli do drzwi wejściowych. Przez całą drogę nie odezwali się do siebie ani słowem, ale żadnemu to nie przeszkadzało. Columbia Zabini od samego początku uważała swojego syna za kłopotliwy dodatek i nigdy nie wysilała się by zacieśniać z nim relacje, Blaise zaś wcale tego nie oczekiwał, bardzo dobrze radził sobie sam, w ciszy i spokoju.
Wystąpił do przodu, chwycił za mosiężną kołatkę i stuknął nią w solidne, dębowe drzwi. Wsłuchując się w cichnący odgłos wspomniał list, który dostał od Draco wczoraj po południu. Na pierwszy rzut oka był jedynie uprzejmym zaproszeniem na spędzenie czasu, ale gdy tylko popatrzyło się na niego choć chwilę dłużej, w piersi zaczynał rosnąć niepokój. Język był zbyt grzeczny i ogólny jak na korespondencję dwójki przyjaciół, a w jednym z akapitów rysowało się zaowalone ostrzeżenie. Mimo to, najgorszy był podpis: "Draco Malfoy".
Nie: "Seth i Draco", nie "Seth i Draco Malfoyowie". Sam Draco.
Chłopak natychmiast powiedział matce, że chciałby ich odwiedzić, a ona zgodziła się bez żadnego protestu. Przez całe swoje pakowanie, a potem drogę, czuł narastający niepokój, a teraz, gdy miał wejść do środka... Co takiego mogło się wydarzyć ledwie kilka dni po tym, jak się rozdzielili? Czy nie mogli mieć choć jednej spokojnej chwili?
Chwilę później usłyszał kroki, a następnie srebrna klamka opadła i drzwi otworzyły się na oścież, ukazując stojącego za nimi blondyna. Przez sekundę na jego twarzy widniał ból, ale gdy tylko zobaczył swojego przyjaciela, natychmiast się rozpromienił.
– Cześć, Blaise! – zawołał, a potem zobaczył jego matkę. – Dzień dobry pani – dodał i skłonił się lekko.
– Dzień dobry – odparła wyniośle Columbia, rozglądając się po korytarzu. – Gdzie twój ojciec? Chciałabym z nim zamienić słówko zanim zostawię tu Blaise'a.
– Jest w salonie – powiedział, a następnie znowu lekko się ukłonił. – Mogę panią zaprowadzić...
– Nie, nie musisz – obdarzyła chłopaka pobłażliwym spojrzeniem orzechowych oczu. Nie chciała spędzać więcej czasu w obecności dzieci niż to było konieczne. – Pobawcie się, zjedzcie coś... Blaise ma w torbie zapas tych... okropnych fasolek każdego smaku. No, już – machnęła krótko ręką, po czym odwróciła się i tupiąc obcasami wysokimi ruszyła we wskazaną stronę.
– Co z tobą? – odezwał się Zabini gdy tylko jego rodzicielka zniknęła w jednym z łuków przejściowych. Draco zamarł, a jego ręka nagle drgnęła, co oczywiście przykuło do niej uwagę. Blaise natychmiast spojrzał w tamtą stronę, ale blondyn już schował ją za plecami.
– Nic – mruknął nieswoim głosem.
– Gdzie Seth? Nie podpisał się na liście. Czy wszystko z nim w porządku? Otrząsnął się wreszcie? Zobaczyli go w takim stanie? Jak zareagowali? Dlaczego zaprosiłeś mnie tak wcześnie? Umawialiśmy się na sierpień! – z ust czarnoskórego wydostała się prawdziwa lawina pytań.
– Zwolnij trochę, co? – warknął Draco, wyraźnie poddenerwowany. Blaise cofnął się o krok uzmyzłowiwszy sobie, że znalazł się zbyt blisko swojego rozmówcy. – Seth... jest bezpieczny... mam przynajmniej nadzieję... – dodał ciszej. Zabini poczuł, jak w jego piersi odezwała się największa jak dotychczas fala niepokoju.
– Co to znaczy, "masz nadzieję"?! – zapytał głośniej niż powinien. – Jest bezpieczny czy nie jest?!
– Jest! Znaczy...
– Merlinie, Draco, myślisz, że to zabawa? – głos chłopaka zadrżał. – Powiedz mi co się z nim dzieje! Jest w niebezpieczeństwie? Czy Czarny Pan ma coś z tym wspólnego?
– PRZESTAŃ NA MNIE KRZYCZEĆ! – zawołał Draco, po czym natychmiast zasłonił usta obiema dłońmi i odetchnął głęboko. Blaise natychmiast skierował spojrzenie ku jego lewej ręce, a gdy zobaczył kawałek bandażu, jego oczy się rozszerzyły.
– Co ci się stało? – zapytał, chwytając przyjaciela za ramię. Draco chciał się w pierwszym momencie wyrwać, ale Zabini trzymał mocno. W niebieskich oczach zawirowały łzy, a ciało ich właściciela wreszcie poddało się i rozluźniło.
– Długo... Długo by mówić... – wymamrotał – to wszystko jest... skomplikowane...
Nagle z salonu dobiegły kroki wracających dorosłych. Blaise puścił rękę Draco, ten szybko wygładził koszulę, otarł oczy, wyprostował się i przybrał na twarz lekki uśmiech. Zabini zauważył, że jego przyjaciel zrobił to bardzo naturalnie, jakby nieustannie musiał przybierać dobrą minę do złej gry.
– Oczywiście, Blaise będzie u nas bezpieczny – mówił Lucjusz, rzucając tylko pobieżne spojrzenie na dwójkę chłopców stojących w pobliżu.
– Oh, w to nie wątpię – zaświergotała Columbia. – Zastanawiałam się tylko czy moglibyście przyjąć go na nieco dłużej? Mam zaplanowany wyjazd na Mykeny, Colby Bennet już mi go obiecał, ale wiesz jak to jest, dzieci... jeśli się je zabierze, wszystko zniszczą, mam już w tym duże doświadczenie.
Blaise udał, że nie usłyszał słów swojej matki, choć w środku naprawdę go ubodły. Mogła przynajmniej nie mówić tego przy nim.
– Rozumiem, oczywiście – odparł uspokajająco starszy Malfoy. – Jak najbardziej może zostać u nas na dłużej, będzie w dobrych rękach. Również planowaliśmy wyjechać, z przyjemnością zabierzemy i Blaise'a.
– Będę ci bardzo wdzięczna, Blaise to naprawdę dobry chłopiec, nie będzie sprawiał ci żadnych problemów! – zapewniła, jednocześnie nieco przecząc swoim poprzednim słowom.
– Nie wątpię.
– Muszę cię również spotkać kiedyś z Colbym, to naprawdę złoty człowiek, złoty wręcz dosłownie! – zaśmiała się, a Lucjusz uśmiechnął się uprzejmie. – Powinieneś go kojarzyć, kilka razy wpłacał wysokie sumy do Ministerstwa, nie wiem po co, tyle ciekawszych rzeczy można zdobyć jeśli się tylko... – i tak mówiła, mówiła i mówiła, co kompletnie dwójki młodych chłopców nie obchodziło.
Spojrzeli po sobie, skinęli głowami i powoli zaczęli się ulatniać. Przeszli obok dorosłych i już mieli skręcać w jeden z wysokich łuków, gdy przez gadanie Columbii przebiło się szurnięcie drzwiami. Zatrzymali się i odwrócili.
I umysł Blaise'a na moment przestał działać.
"Tom" – to było jedyne co był w stanie pomyśleć patrząc na otworzone na oścież drzwi. – "Tom wrócił do życia. I teraz jest... dorosły"
Dopiero po sekundzie zrozumiał, że to nie był Tom rezydujący w głowie Setha, tylko Tom. Prawdziwy Tom Marvolo Riddle. Czarny Pan.
Lord Voldemort.
Zapadła cisza.
– Dzień dobry – odezwał się, przybierając na przystojną twarz o ostrych rysach uprzejmy uśmiech, jednak pozostawiając szkarłatne oczy zimne. – Widzę, że Lucjusz ma dzisiaj sporo gości. Czy już pani wychodzi?
Blaise, choć wiedział, że powinien się prędko rozejrzeć, obserwując reakcję każdej znajdującej się w pomieszczeniu osoby, nie był w stanie nawet drgnąć. Chociaż może i byłby, ale od razy by upadł. Ogarnął go lęk, taki, jakiego nie czuł nigdy wcześniej. O przyjaciela, o siebie i o matkę, która choć go nie kochała, nadal przecież była jego matką.
Nie chciał wierzyć swoim oczom gdy nagle wystąpiła do przodu z szerokim, uwodzicielskim uśmiechem wymalowanym na ustach.
– Oh, nie, nie pogardzę jeszcze filiżanką kawy... – spojrzała wymownie do tyłu, prawdopodobnie na Lucjusza, ale chłopak nadal nie mógł odwrócić głowy. Szczególnie, że czerwone oczy właśnie skierowały się w jego stronę i wbiły głęboko w duszę, w kilka chwil zdobywając ją i dowiadując się o wszystkich przechowywanych w niej sekretach...
Zacisnął zęby i korzystając z całego swojego zapasu siły woli zrobił krok w bok, a następnie odwrócił się całym ciałem, nadal czuł się jednak jak zwierzę zapędzone w kozi róg i obserwowane przez bezlitosnego drapieżnika. Wiedział, że jest obserwowany.
– Obawiam się, Columbio, że muszę odmówić – Lucjusz stanął obok niej z przepraszającą miną – kilka interesów niecierpiących zwłoki upomina się mojej uwagi już od kilku godzin, nie mogę ich dłużej odkładać. – Zanim kobieta zdążyła cokolwiek powiedzieć, otoczył ją ramieniem i zaczął prowadzić do wyjścia. – Jesteś jednak oczywiście mile widziana kiedy tylko zapragniesz odwiedzić nas i swojego syna, którego zostawiasz mojej opiece. Naprawdę, jestem zawiedziony, że tak się wszystko złożyło, jednak na pewno rozumiesz, że niektórych rzeczy nie mogę zostawić na dłużej.
– Kawa nie powinna zająć długo... – Columbia najpierw spojrzała z wyrzutem na Lucjusza, a potem z uśmiechem na Czarnego Pana. – Na pewno znajdziecie kilka chwil.
– Niestety interesy są zbyt ważne byśmy mogli sobie na to pozwolić – uciął Voldemort, stając bokiem i przytrzymując drzwi. Nadal uśmiechał się uprzejmie i choć matka Blaise'a wyraźnie dała się temu grymasowi oszukać, oczy jej syna rozszerzyły się lekko w zgrozie, gdy dostrzegł w czerwonych oczach morderczy, ostrzegawczy błysk.
– Mam nadzieję, że jeszcze odwiedzisz moje progi w przyszłości – uśmiechnął się Lucjusz, po czym Czarny Pan zamknął drzwi i zapadła
cisza.
Voldemort znów spojrzał na Blaise'a, który momentalnie zesztywniał. Po raz pierwszy od dawna czuł się tak odsłonięty, nagi. Zawsze unikał sytuacji w których uwaga była na niego zwrócona, nie mówiąc już o uwadze ważnych osób, które jednym słowem mogły zniszczyć mu życie.
Czekał. Wszyscy czekali aż padnie pierwsze słowo, ale nikt nie wątpił, kto miał je wypowiedzieć. Trzy pary oczu zwróciły się na przystojną twarz o wysokich kościach policzkowych i wąskich ustach.
– Mam nadzieję, Blaise, że nie jesteś tak nachalny jak twoja matka – odezwał się wreszcie, ruszając powoli do przodu. Chłopak nie odpowiedział. Gdyby miał mniej kontroli nad sobą, przez jego twarz na pewno przebiłby się ślad strachu, bowiem w środku drżał.
Nie spodziewał się go tutaj.
Nagle zrozumiał, że mężczyzna który zatrzymał się centralnie przed nim oczekuje odpowiedzi. Zabiniego w żołądku ścisnęło, ale gdy się odezwał, głos miał całkowicie spokojny:
– Nie, panie.
Odpowiedzi nie było. Po kilku sekundach Czarny Pan przeszedł dookoła chłopaka jakby ten stał się nagle robakiem nie wartym jakiejkolwiek uwagi.
– O tym że on tutaj jest zamierzałeś mi kiedyś powiedzieć? – wymamrotał Blaise najciszej jak potrafił, przyciągając do siebie Draco. Tylko ciemna dłoń zaciśnięta jak imadło dawała znać jak tak naprawdę się czuł. Blondyn spojrzał na przyjaciela z przestrachem zmieszanym z poczuciem winy.
– Zamierzałem, naprawdę – szepnął. – Nie wiedziałem, że wróci tak szybko...
– Blaise.
Po plecach Zabiniego przeszedł dreszcz. Odwrócił się powoli, pilnując się, żeby jego twarz pozostała bez wyrazu, jakby była wyrzeźbiona w kamieniu.
– Tak?
– Chcę z tobą porozmawiać – Czarny Pan wskazał ręką jedno z otwartych pomieszczeń w których Blaise rozpoznał nieużywany gabinet.
Bez wahania i żadnego słowa ruszył do przodu, usiłując zignorować walące jak szalone serce. Obejrzał się jeszcze przez ramię. Draco, ku jego zdziwieniu, uśmiechnął się krzepiąco, choć Zabiniemu nie umknęło, że złapał się za lewą rękę. Lucjusz za to patrzył za nimi w napięciu, a gdy zobaczył, że chłopak się mu przygląda, ułożył usta w krótkie "nie kłam".
Drzwi zamknęły się z cichym kliknięciem, odgradzając chłopaka od choćby iluzji bezpieczeństwa.
– Usiądź – rozkazał mężczyzna, samemu siadając na fotelu po drugiej stronie pustego, podłużnego biurka. Blaise wykonał polecenie, po czym wbił wzrok w ciemny blat. Wiedział, że ma bardzo dobrą kontrolę nad własnym ciałem, ale nie podejrzewał się o aż takie zdolności. – Widzę, że Draco dobrze się spisał tak szybko wysyłając do ciebie list.
To by miało sens.
Blaise nie odpowiedział.
– Powiedz mi – usłyszał chłodny, ale spokojny głos. – Boisz się mnie?
Chłopak uniósł powoli swoje ciemne oczy.
Czy bał się go? Oczywiście. Czy powinien o tym mówić? Oczywiście, że nie. To byłby pierwszy stopień na bardzo krótkich schodach prowadzących do ostatecznej porażki. Strach towarzyszy każdemu, rzecz w tym, żeby się do niego nie przyznawać...
Już miał odpowiedzieć, gdy oczami wyobraźni zobaczył poważną twarz Lucjusza bezgłośnie poruszającą ustami na kształt słów "nie kłam".
– ...Tak - odparł na wydechu.
Cisza trwała przez kilka długich sekund.
– Myślisz, że Lucjusz i Draco również się mnie boją?
Tym razem chłopak poczuł w głowie i piersi lekkie mrowienie. Uciekł wzrokiem w bok i zacisnął usta. To również nie było trudne pytanie.
– Tak.
Potem, w przeciągu najwyżej sekundy, przez jego skronie przeszedł krótki ból, a następnie usłyszał poirytowane westchnięcie.
– Musisz patrzeć mi w oczy, Blaise – powiedział, a gdy chłopak powoli uniósł głowę, na wąskich ustach pojawił się drwiący uśmiech. – Całe szczęście potrafisz się słuchać. Niektórzy... nie są w stanie podążać za prostymi rozkazami.
W jakiś pokręcony sposób Zabini wiedział, że chodzi o Setha. Bo o kogo innego?
Właśnie, Seth.
Już otwierał usta by się o niego zapytać, ale zawahał się w ciągu znaczącej sekundy.
– Seth... żyje – odparł lekceważąco mężczyzna, co ani trochę nie uspokoiło Blaise'a. Szczególnie, że nic na głos przecież nie powiedział. – Zlekceważył mnie i postąpił nad wyraz głupio. Jak pewnie zdajesz sobie sprawę, gdybym ukarał tylko jego, nie nauczyłby się. Jest zbyt uparty. Tak więc konsekwencje poniósł Draco.
Na ciemnych ramionach ukrytych pod materiałem koszuli wystąpiły ciarki.
– Jakie... konsekwencje? – spytał, zanim zdążył się powstrzymać.
Nie było na tym świecie dużo osób na których mu zależało, ale Seth i Draco zdecydowanie zajmowali dwa pierwsze miejsca. Sama świadomość, że cierpieli, powodowała u chłopaka ogarniające poczucie winy.
– Nic wielkiego – Czarny Pan wzruszył ramionami. – Pod wpływem Imperiusa wbił sobie sztylet w rękę.
Blaise'a zmroziło. Ostatnie zdanie mężczyzna wypowiedział z taką... lekkością, jakby to, co opisywał naprawdę nie było niczym wielkim. Chwilę potem w głowie chłopaka pojawił się obraz bandażu na lewej ręce blondyna.
– Jesteś całkiem spostrzegawczy – zauważył obojętnie Voldemort. – Rana była głęboka, ale czysta. Prędko się zagoi... i pewnie nawet nie zostawi blizny. Szkoda.
"Prowokuje mnie" – pomyślał nagle Zabini, czując na karku pierwsze krople potu. – "Chce zobaczyć jak tracę panowanie nad sobą."
Nie odpowiedział. Czekał.
– I nie jesteś też głupi. Powiedz, jak myślisz, dlaczego tutaj jesteś? Dlaczego, jeśli pozornie mam tysiąc innych, lepszych rzeczy do zrobienia, rozmawiam teraz z tobą, zwykłym dzieckiem, które jeszcze nawet nie skończyło szkoły?
Chłopak zacisnął zęby. Poczuł się nieco urażony, ale od razu stłumił w sobie to zdradzieckie uczucie. Jeśli nie można być niewidocznym, lepiej jest być niedocenionym, by w odpowiednim momencie wykorzystać swoje atuty.
Umysł Zabiniego prędko wrócił do zadanego mu pytania. Co go wyróżniało? Coś, o czym musiał Voldemortowi ktoś powiedzieć, prawdopodobnie Draco lub Lucjusz. A co oni mogli wiedzieć?
Odpowiedź nasunęła się całkiem szybko.
– Bo wiedziałem o Tomie – odezwał się po krótkiej chwili.
Czerwone oczy błysnęły.
– Nie tylko o nim wiedziałeś, Blaise. Nikt ci o tym nie powiedział. Nikt nie naprowadził cię na odpowiednią drogę, nie. Sam do tego doszedłeś. Masz wyjątkowy umysł, który potrafi połączyć fakty i jest wystarczająco kreatywny by odkryć kolejne, tak samo ważne... Mógłbyś sprawić mi problem jeśli nie zwróciłbym na ciebie uwagi.
Chłopak znów całym sobą powstrzymał się od reakcji na wypowiedziane przed chwilą słowa. Tyle by było z bycia niedocenionym... Udawanie lepszego niż się jest czasem również przynosiło korzyści, ale Blaise zaczynał tracić wszelkie wątpliwości, że Czarny Pan mylnie go ocenił. Miał przecież ogromne doświadczenie w dostrzeganiu ludzkich wartości. Czwartoklasista na pewno nie stanowił dla niego wyzwania.
– Nie chciałbym sprawiać panu żadnych problemów – odezwał się po dłuższej chwili. Zdecydował się na prostą odpowiedź, jednak na twarzy mężczyzny pojawiło się znużenie.
– Tak, domyślam się – machnął krótko ręką. – Nikt o zdrowych zmysłach nie przyznałby się do takich zamiarów. – Milczał przez moment, lustrując wzrokiem nieruchomego chłopaka. – Jak dotarłeś do prawdy o Tomie?
Może nie wydawał się autentycznie ciekawy, jednak w głębokim głosie pobrzmiewała nuta znudzonego zainteresowania. Blaise odetchnął głęboko, ale bezgłośnie, prawie się nie poruszając.
A potem zaczął mówić.
Czarny Pan był, w przeciwieństwie do tego czego się spodziewał, całkiem dobrym słuchaczem. Z reguły nie przerywał i cały czas patrzył swojemu rozmówcy prosto w oczy, a gdy już zadawał jakieś pytanie, miało ono sens i jego celem nie było wytrącenie z rytmu.
Zabini jednak nie dał się omamić.
To był w końcu Voldemort, potężny czarnoksiężnik, Ślizgon. Na pewno potrafił przybierać różne maski, a podczas rozmowy z czternastolatkiem udawał otwartego i pełnego zrozumienia. Z jednej strony chłopak cieszył się, że nie musi stawać twarzą w twarz z okrucieństwami do których brunet na pewno był zdolny, ale z drugiej... tak jawna, rażąca gra nie pozwalała na ani chwilę relaksu. W każdym słowie mogła się kryć zaowalona groźba, której wyłapanie mogło na wszystkim zaważyć. W rozmowie z osobą taką jak Czarny Pan zawsze należało mieć się na baczności.
Po mniej więcej dziesięciu minutach wszystko zostało wytłumaczone, Blaise jednak był tak samo sztywny jak wcześniej. Zbyt późno pomyślał, że może jednak powinien udawać, że czuje się nieco lepiej, by zdobywać mentalną przewagę.
– Draco całkiem prędko zdradził mi co czuł w stosunku do Toma z dziennika – powiedział mężczyzna, splatając swoje długie, blade palce. – A ty? I nie owijaj w bawełnę, chcę usłyszeć twoje prawdziwe odczucia, jakkolwiek brutalne by one nie były.
Zabini pomyślał, że Tom, w porównaniu do swojego pierwowzoru, był jak potulny baranek. Prawdziwy Czarny Pan nawet się nie starając wzbudzał prawdziwą, uginającą kolana grozę i niepewność co do swojego kolejnego czynu. Tom, gdy Seth był obok, często szczerze się uśmiechał i z każdym pogodnie rozmawiał. Voldemort nie wydawał się do czegoś takiego zdolny, nie sposób było wyobrazić sobie szczerego uśmiechu obejmującego jego lodowate oczy.
– Nie przepadałem za nim – przyznał powoli Blaise. – Dużo wiedział i potrafił... doprowadzić nas do porządku za pomocą pewnych metod, ale... wydawał mi się fałszywy i nieszczery. Tylko przy Secie zachowywał się jakby był faktycznie jego przyjacielem, ale gdy raz ja i Draco rozmawialiśmy z nim bez Setha, nie skończyło się to dobrze. Poza tym kontrolował... – zawahał się – ...Setha i jak pan pewnie wie, wyniszczał go od środka.
– Tak, Draco o tym wspomniał. A ja?
Zabini zamarł.
– Słucham?
– Co myślisz teraz o mnie? – czerwień skierowała się głęboko w ciemny brąz, wwiercając się w niego tak intensywnie, aż głowa chłopaka znów zaczęła lekko mrowić.
Gdy czarnoskóry pierwszy raz otworzył usta, nie wydostał się z nich żaden odgłos. Dopiero za drugim podejściem zdołał odpowiedzieć:
– Myślę, że jest pan... bardzo, bardzo potężny...
– Oh, Blaise, albo imponujesz mi swoją elokwencją, albo zawodzisz bezpiecznymi odpowiedziami – w głosie mężczyzny wyraźnie brzmiała pogarda. Zabini prawie spuścił głowę i wzrok, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. – Czyżbym stanowił dla ciebie zbyt duże wyzwanie? Pozwól teraz, że ja powiem co myślę o tobie. Żaden człowiek nie doszedłby od tak do istnienia Toma z dziennika, egzystującego w głowie drugorocznego chłopca, do tego potrzebna jest idealna mieszanka umysłu logicznego i kreatywnego. Żaden człowiek nie zrobiłby tego dla zabawy, Blaise... Może i nie wiedziałeś na co konkretnie się piszesz, ale na pewno zdawałeś sobie sprawę, że to nie może być nic bezpiecznego. Dlaczego więc zdecydowałeś się brnąć dalej? Dlatego, Blaise, bo jesteś urodzonym Ślizgonem – przy tych słowach mężczyzna pochylił się lekko do przodu, wzrokiem przyszpilając chłopca do fotela. – Twoje ambicje od zawsze rosną, stają się coraz bardziej wymagające. Większość ludzi chce udowadniać swoją wartość rodzinie, przyjaciołom, z reguły innym ludziom, ale ty jesteś inny. Opinia twojej matki, od kiedy zrozumiałeś, że jej nie obchodzisz, drastycznie spadła na wartości, więc dla kogo to wszystko robisz? Dla ojców, którzy w twoim życiu przychodzą i odchodzą? Dla przyjaciół? Nie, Blaise. Nie robisz tego dla nikogo innego niż dla siebie. Usiłujesz zapełnić zaniedbanie swojej matki stając się coraz lepszy, osiągając coraz więcej, ale zatrzymujesz to dla siebie. Udajesz, że znasz swoją wartość, ale nieustannie ją zaniżasz, jednocześnie stawiając sobie coraz to wyższe cele.
Zabini bał się nawet odetchnąć, by nie zdradzić żadnej z wielu myśli, które jak szalone zaczęły pędzić po jego głowie.
– Chcesz być lepszy. Chcesz wiedzieć więcej niż inni, potrafić więcej niż inni, być więcej niż inni, jak prawdziwy Ślizgon. Teraz pomyśl, Blaise... Za bardzo skupiłeś się na naszej rozmowie, zapomniałeś o świecie dookoła. Pomyśl kim jestem. Pomyśl co mógłbym ci zaoferować. Jesteś sprytny, ale widocznie nie aż tak, by użyć mojej fascynacji twoimi umiejętnościami i kuć żelazo póki gorące. Widzisz rozpalony do białości metal, ale boisz się, że cię śmiertelnie oparzy, więc udajesz, że nie widzisz wszystkich możliwości jakie masz teraz na wyciągnięcie ręki.
Voldemort podniósł się z fotela, a następnie zaczął powoli okrążać biurko. Szeroko otwarte, ciemne oczy podążyły za nim jak zaczarowane.
– Popatrz na mnie i zastanów się co mógłbyś ode mnie wyciągnąć, ile rzeczy mógłbyś się dowiedzieć. Jakich technik mógłbyś się ode mnie nauczyć. Jak bardzo mógłbyś rozwinąć swoje naturalne zdolności, popychając je do absolutnych granic możliwości. Wreszcie mógłbyś poczuć satysfakcję, wejść na sam szczyt i spojrzeć na wszystkich z góry, jednocześnie pozostając w cieniu. W szeregach Śmierciożerców miałbyś tyle okazji by udowodnić, że jesteś ponad większością z nich... jak nie wszystkimi. Widzę twój potencjał i choć teraz daleko ci jeszcze do pełni sił, wiem kim mógłbyś się stać. Co osiągnąć. – Mężczyzna stanął tuż obok nadal siedzącego chłopaka, który teraz musiał zadrzeć głowę, by odszukać żarzącą się czerwień. – Mógłbym pomóc ci wydobyć z siebie siłę, o której nawet nie masz pojęcia... lub mógłbym cię zniszczyć, tu i teraz. Decyzja należy do ciebie.
Blaise przez kilka długich sekund miał w głowie taki natłok myśli, że po prostu siedział, wsłuchując się w cichnące echo głosu Czarnego Pana. Gdy zamilkło, pierwszym co usłyszał było swoje walące szaleńczo serce.
"Przed nim nie można mieć tajemnic" – pomyślał słabo. – "On wie wszystko..."
W tym musiał być jakiś haczyk, nic nie mogło być tak piękne... a przynajmniej tak logiczna część Zabiniego usiłowała przekonać resztę. Chłopak, nie spuszczając wzroku z czerwonych oczu, zrozumiał, że przegrał. Gra dawno już się zakończyła, jeszcze przed tym zanim myślał, że się zaczęła. On po prostu nie zdawał sobie z tego sprawy. Nigdy nie mógłby wygrać z kimś takim jak Czarny Pan...
Ale przecież nie musiał z nim wygrywać.
Stali po tej samej stronie.
Nagle na wąskich ustach pojawił się lekki uśmiech, po czym mężczyzna bez słowa odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia, przy okazji poprawiając rękawy białej, nieskazitelnej koszuli. Blaise podniósł się powoli, wpatrując się jak zaczarowany w tył głowy o lekko falowanych, ciemnych włosach.
Nie wyobrażał sobie by Tom z dziennika był w stanie tak sprawnie i bez przemocy przeciągnąć kogoś na swoją stronę.
Czarny Pan opuścił pomieszczenie, a Zabini bezwiednie podążył za nim. Na zewnątrz zobaczył Draco wpatrującego się z napięciem w wychodzących i od razu skierował się w jego stronę. Szedł zatopiony we własnych myślach, a gdy wreszcie znaleźli się ledwie krok od siebie, spojrzeli po sobie.
Nie potrzebowali słów żeby się zrozumieć.
– Lucjuszu, zakładam, że innych moich rzeczy nie postanowiłeś rozdać losowym ludziom – dobiegł ich jadowity głos Voldemorta. – Daj Blaise'owi te trzy księgi w czarnej oprawie, bez tytułu i autora. Blaise – odwrócił się w stronę chłopaka – przeczytaj je w wakacje i nie pozwól by ktokolwiek oprócz osób w tym pomieszczeniu je zobaczył. Oh, no i uważaj, bo niektóre strony mają nałożone na siebie paskudne klątwy – na te słowa w czerwonych oczach pojawił się nieprzyjemny błysk. – Lucjuszu, powiadom Corbana i Rosiera, że chcę z nimi porozmawiać. Jak wygląda sytuacja w Ministerstwie?
– Dotarłem do kilku osób, które dobitnie wyraziły swoje poglądy.
– Doskonale. Wrócę tutaj za kilka godzin – rzucił Czarny Pan, kierując się szybkim krokiem z powrotem do wyjścia. Przechodząc obok dwójki chłopców zwolnił nieco, a następnie zatrzymał się, wpatrując się głęboko w oczy najpierw jednego, a później drugiego. – Czy muszę wam mówić, że jeśli komukolwiek powiecie co tutaj usłyszycie lub zobaczycie, zostaniecie zabici?
Blaise'owi na moment zabrało dech, prędko jednak pokręcił głową. Wąskie usta znów rozciągnął uśmiech bez cienia radości, za to z dozą okrucieństwa.
Chwilę potem mężczyzna wyszedł, a drzwi się za nim zamknęły.
Przez kilkanaście długich sekund ciszy Zabini i Draco patrzyli po sobie. Potem Blaise powoli uniósł swoją nieopanowanie drżącą dłoń. Zacisnął ją w pięść, ale drżenie nie ustało.
– Wypij – usłyszał, a następnie poczuł, jak do jego drugiej dłoni wciśnięta została niewielka fiolka z niebieskim płynem. Spojrzał w bok i ujrzał poważną twarz starszego Malfoya. Nie wahając się zbyt długo wypił całość jednym dużym haustem i od razu poczuł spływające mu po gardle przyjemne, uspokajające ciepło.
Wchodząc za Czarnym Panem do nieużywanego gabinetu nie spodziewał się, że wyjdzie z niego tak... odkryty. Ale wcale nie czuł się z tego powodu źle. To było dziwne, zawsze się tego bał, jednak teraz czuł coś na kształt...
Dumy.
– Teraz muszę jeszcze wiedzieć – zaczął ochryple, z całych sił spychając wszystkie swoje wirujące myśli i nawał uczuć jakiego nie czuł od dawna na dalszy plan. – Gdzie jest Seth?
^*^*^*^*^
/Seth/
Pomimo, że niewiarygodnie mocno chciałem spać dalej, sen nieubłaganie ze mnie spływał. Przewróciłem się na drugi bok i wcisnąłem policzek w poduszkę, a gdy i to nie zadziałało, zarzuciłem na głowę kołdrę. Przez kilka cudownych chwil byłem przekonany, że będę spać dalej, gdy nagle zaczęło brakować mi powietrza.
Jęknąłem głośno i odrzuciłem z siebie nakrycie, po czym odetchnąłem głęboko i otworzyłem oczy, w sam raz by zobaczyć szmaragdowy, jedwabny baldachim, łudząco podobny do tego w moim dormitorium, jednak nieco ciemniejszy. Ta krótka myśl brutalnie wrzuciła mnie do świadomości świata dookoła, przez co samopoczucie bynajmniej mi się nie polepszyło. Nie chciałem wstawać bo wiedziałem co mnie czeka.
Ale musiałem. Oh, ile ja rzeczy musiałem...
By oszukać swoją niechęć wierzgnąłem nogami, zrzucając z siebie resztę kołdry, po czym w gwałtownym zrywie ciała usiadłem na miękkim materacu, nagie stopy kładąc na miękkim dywanie. Przesadnie pochyliłem się do przodu, zwieszając głowę tak, że puchaty materiał znajdował się może dziesięć centymetrów od twarzy.
Tak, to zdecydowanie był dywan.
Uśmiechnąłem się pod nosem i wyprostowałem plecy, a następnie powiodłem wzrokiem po pomieszczeniu. Stare biurko, stara szafa, stare krzesło, stare lustro, stare firanki... wszystko było tutaj stare. No, może nie stare–brzydkie–zniszczone, ale stare–stare–stare, jakby osoba urządzająca to miejsce miała co najmniej siedemdziesiąt lat.
Zaraz potem parsknąłem krótkim śmiechem. Tak, to by się zgadzało...
Teraz już z lepszym humorem stanąłem na nogi i wyciągnąłem się do granic możliwości, rozkoszując odgłosem strzykających stawów.
"Ciekawe ile spałem..."
Po raz kolejny odetchnąłem głęboko, tym razem uzmysławiając sobie zapach, który towarzyszył mi od kiedy się obudziłem. Był intensywny i słodki, wiercił w nozdrzach, ale w przyjemny sposób. Dopiero po dłuższej chwili przypomniałem sobie do czego należał.
Hiacynty.
Zamrugałem, czując się nagle jakoś inaczej, jakbym teraz właśnie po raz pierwszy od dawna otworzył oczy. Przez chwilę stałem bez ruchu, kontrolując swój oddech, czując język w ustach i każdy pojedynczy dotyk materiału na mojej skórze.
A potem to dziwne uczucie minęło.
Potrząsnąłem lekko głową, ale wszystko niewątpliwie wróciło do normalności. Rozejrzałem się, ale nie zauważyłem nic nienaturalnego, więc ruszyłem powoli przed siebie, szurając nogami. Pomimo swojej starości pokój był całkiem ładny, z tymi wszystkimi rzeźbionymi wykończeniami zabarwionymi złotem. Pod jedną ze ścian, obok szafy, stał mój kufer, a naprzeciwko niego znajdowało się lustro.
Było trochę większe ode mnie, z oprawą z twardego, wyszlifowanego drewna i licznymi zdobieniami w postaci misternych znaczków dookoła tafli. Nie wisiało, a opierało się o ścianę za sobą, przez co moje odbicie było trochę zniekształcone. Podszedłem do niego i poprawiłem je, zaskoczony ciężarem. Spodziewałem się, że będzie lżejsze.
Odsunąłem się na krok i spojrzałem na siebie.
"Tom"
Nic innego nie chciało pojawić się w mojej głowie.
Wyglądałem dokładnie jak on. Miałem te same włosy, ten sam podłużny nos i te same wąskie usta. Te same wysokie kości policzkowe, tą samą zarysowaną szczękę. Tą samą budowę ciała, postawę z lekko cofniętymi ramionami i uniesioną głowę. Nie rozumiałem jak to nie mógł być Tom, choćby i w tej głupiej jasnoniebieskiej, pasiastej piżamie. To musiał być on. Musiał...
Zacisnąłem zęby i odwróciłem głowę, powstrzymując łzy. Cały dobry humor ulotnił się jakby wiatr uderzył w dmuchawiec, zrzucając z niego cały biały puch i pozostawiając jedynie smutny środek.
Przypomniałem sobie dlaczego w ogóle tu byłem.
W milczeniu wyjąłem z kufra koszulę i spodnie, po czym założyłem je na siebie. Na stopy wciągnąłem skarpetki i wsunąłem na nie buty. Gdy siedziałem na łóżku, walcząc ze sznurówkami, w oczy rzuciła mi się moja torba opierająca się o jedną z nóg biurka.
Podszedłem do niej i spojrzałem na nią z góry. Jej spód był zielony od trawy na której leżała, a na bokach widniały brązowe ślady, prawdopodobnie po korze drzewa na którym spałem. Przykucnąłem powoli i otworzyłem ją ostrożnie, zaglądając do środka.
Zatrzymałem się, patrząc na trzy czarne zeszyty.
I tkwiłem tak w bezruchu. Kilka sekund, może kilka minut.
Kompletnie o nich zapomniałem. Kiedy uciekałem, przypomniały mi się i musiałem wrócić, ale potem znów wyleciały mi z głowy na której miałem inne rzeczy, na przykład okropne zmęczenie. Więc leżały tak, a ja ciągnąłem je za sobą i zastanawiałem się dlaczego moja torba była tak ciężka.
Po krótkiej chwili wahania zamknąłem ją szybkim ruchem. Voldemort zabrał mi Toma, dlaczego teraz miałbym mu dawać ostatnią rzecz, która mi po nim została? Nie wątpiłem, że gdyby wiedział o zapiskach dotyczących Magii Bezróżdżkowej które się tam znajdowały, natychmiast by ich zażądał.
Wcisnąłem ręce w kieszenie i wyszedłem z pokoju prosto na korytarz. Tutaj również wisiało kilka obrazów, choć nie tak dużo jak na dole. Dopiero po chwili zorientowałem się, że jestem tutaj po raz pierwszy, więc ktoś musiał mnie do pokoju przenieść. "Pewnie ten stary skrzat, bo Voldemort na pewno miał lepsze rzeczy do roboty" – pomyślałem ponuro.
Podszedłem do jednego z najbliższych malunków i przyjrzałem się mu. Przedstawiał zielone zbocze na którym siedziała kobieta w białej sukni i jasnym kapeluszu z tak dużym rondem, że zasłaniał jej całą twarz. Wpatrywała się w przelatujące przez niebo ptaki, które gdy tylko znikały z jednej strony, pojawiały się z drugiej. Trawa falowała lekko, tak samo jak korona pojedynczego drzewa. Ktoś musiał wiedzieć co robi gdy ożywiał ten obraz – każda jego część zdawała się oddychać.
Powoli ruszyłem dalej, w stronę schodów prowadzących w dół. Usiłowałem wyłapać jakiś odgłos, ale dom tkwił w całkowitej ciszy. Nie żeby mi to przeszkadzało, ostatnie czego teraz chciałem to stawać z Voldemortem twarzą w twarz. Powinienem się go bać i choć w mojej piersi za każdym razem gdy o nim myślałem faktycznie rosła trwoga, nie mogłem powstrzymać się od bezsilnej złości. Zabrał mi Toma, zranił Draco, a potem jeszcze nie pozwalał mi pójść spać.
"Ale w końcu pozwolił" – odezwał się cichy, denerwujący głosik w mojej głowie. – "Pokonałem go w szachy."
"Tak, bo chciał, żebym go pokonał." – odparłem z niesmakiem. – "Jeśli gralibyśmy naprawdę, nigdy nie odniósłbym zwycięstwa."
Ta myśl od razu przypomniała mi o jego ostatnich słowach przed moim odpłynięciem w krainę Morfeusza. "Jeśli idziesz na wojnę przekonany, że przegrasz, to przegrasz" – powiedział wtedy. Co to mogło znaczyć? Przecież nawet gdybym zdołał oszukać się, że jestem od niego lepszy, fakty pozostałyby niezmienione – zmiótłby mnie z planszy w ciągu kilku minut.
Że też akurat mi postanowił prawić takie dyrdymały. Mógł zachować to dla siebie, kogo obchodziły jego głupie rady?
Zszedłem szybko po schodach, prawie wywalając się na samym końcu. Całe szczęście nie było nikogo kto mógłby to zobaczyć. Przesuwając wzrokiem po obrazach (tutaj, na dole, wisiały jedynie portrety), skierowałem się w stronę jadalni. Mężczyźni i kobiety wodzili po mnie oceniającym wzrokiem i na pewno nie wszyscy patrzyli z aprobatą.
– Nie moglibyście mnie mniej obchodzić, idioci – mruknąłem pod nosem, czym zdobyłem sobie oburzone spojrzenia, jednak żadnej odpowiedzi. – W dupę sobie wsadźcie swoje opinie. Ja przynajmniej żyję, a nie jestem tylko kupą farb nasranych na płótno.
Widok tylu wściekłych ludzi którzy nie mogli mi nic zrobić rozpalił w moim sercu przyjemne ciepło. Wreszcie spotkałem kogoś, kto był bardziej sfrustrowany ode mnie.
Gdy skręciłem do jadalni, ze zdumieniem uznałem, że na moim miejscu stoi już parujące śniadanie. Jajka sadzone, kiełbaski, grzanki, fasolka, pomidory, pieczarki... Pachniały bosko. Czym prędzej usiadłem i nie przejmując się manierami zacząłem jeść. Gdy sięgnąłem po picie, znów natrafiłem jedynie na sok dyniowy. Skrzywiłem się i spojrzałem w bok.
– Teraz już mógłbym napić się kawy – wymamrotałem pomiędzy kęsami. Chwilę potem zobaczyłem jak niewielkie dłonie stawiają przede mną srebrną tacę z zaparzaczem, cukrem, filiżanką na spodku oraz dzbankiem z mlekiem. Zamarłem, a potem spojrzałem w bok.
To nie był ten skrzat, który wczoraj wziął ode mnie mój kufer. Różniła ich przede wszystkim płeć oraz wiek – patrzyłem właśnie na niską skrzatkę o jeszcze nie aż tak oklapłych uszach mającą na sobie szarą poszewkę na poduszkę.
Mierzyliśmy się tak przez chwilę wzrokiem, choć podejrzewam, że tylko ja byłem ciekawski – ona po prostu bała się odejść. Wreszcie wbiła wzrok w podłogę i wycofała się w cień.
Powoli odwróciłem się z powrotem do jedzenia. Nalałem kawy po sam brzeg, nie zaprzątając sobie głowy dolewaniem mleka czy wrzucaniem cukru, po czym uniosłem ją i spojrzałem do środka.
Pamiętałem jak przez mgłę, że wczoraj, gdy starszy skrzat odebrał ode mnie kufer, poczułem się dziwnie. Teraz to uczucie wróciło, ale nie potrafiłem go zlokalizować. Co było nie tak?
Pociągnąłem pierwszego łyka i aż westchnąłem. Zapach, smak, konsystencja – wszystko było najlepszej jakości. Ciekawe czy Voldemort też pił tyle kawy co ja... prawdopodobnie nie. Niewiele osób piło jej aż tyle.
Gdy zabierałem się do wydudlania całej filiżanki naraz pomimo jej temperatury, niespodziewanie zorientowałem się dlaczego czułem się tak dziwnie. W ostatniej chwili odsunąłem od siebie rękę, żeby gorący płyn skapnął na talerz, a nie na moje nogi.
Nie spotkałem jeszcze skrzata który siedziałby tak cicho.
Zaczynając od Zgredka, przez wszystkie pozostałe skrzaty na dworze Malfoyów, aż po te pracujące w Hogwarcie, każdy prawie cały czas mówił. Zapewniał swoich panów, proponował kolejne rzeczy, używał podstawowych kurtuazyjnych zwrotów. A te tutaj... Nie usłyszałem od żadnego ani słowa.
– Czemu nic nie mówisz? – zapytałem, odwracając się do miejsca w którym ostatnim razem ją widziałem. Skuliła się trochę w cieniu, ale nie odpowiedziała. – No?
Odpowiedź nadal nie nadeszła.
Przez moment nie wiedziałem co robić. Nigdy się jeszcze nie spotkałem ze skrzatem, który nie odpowiedziałby na pytanie. Jasne, należały do Voldemorta, ale przecież byłem człowiekiem, a skrzaty w naturze miały słuchanie się ludzi.
Odstawiłem filiżankę i zamyśliłem się, jednak nie zdążyłem wymyślić nic ciekawego, gdy nagle usłyszałem za plecami szmer. Całkiem głośny, zupełnie jakby coś poruszało się po chodniku w przedpokoju...
Znów się odwróciłem, tym razem całym ciałem.
I zobaczyłem węża.
"Skurczybyk jest większy niż zapamiętałem" – pomyślałem z fascynacją. Ostatnim razem spotkaliśmy się w starym domu Riddle'ów gdzie byłem razem z Bartym i Tomem, gdy Voldemort był jeszcze tym okropnym, niematerialnym cieniem. Wzdrygnąłem się lekko na wspomnienie niespodzianki którą nam wtedy zgotował. Wtedy jeszcze się go bałem i nie wiedziałem jaki miał plan na mnie i na Toma.
:Cześć: – powiedziałem w wężomowie, która połaskotała mnie w język. Dawno jej nie używałem, nie bardzo miałem kiedy. – :Nie widziałem cię tutaj wczoraj:
:Witaj: – odparła lakonicznie Nagini. – :Nie rozumiem twojego zdziwienia. Nie byłeś wczoraj w pełni sił:
:Tak, wiem: – przewróciłem oczami. Miałem dodać coś więcej, ale kątem oka zobaczyłem, jak skrzatka stojąca pod ścianą otworzyła oczy tak szeroko, że pół jej głowy było białkami. Trzęsła się przy tym lekko. – Hej, nie bój się, Nagini nic ci nie zrobi...
:Skrzaty nie są smaczne: – potwierdził wąż, ale i tak podpełzł do biednej postaci i owinął się wokół jej nóg. Miałem wrażenie, że skrzatka zaraz zemdleje z przerażenia.
:Zostaw ją: – warknąłem, a potem, by nie popełnić tego samego błędu co Potter, od razu się do niej zwróciłem. – Powiedziałem, żeby cię zostawił.
Wąż zatrzymał się na chwilę, a potem potulnie odsunął się na bok.
:Wybacz, panie: – powiedział i zamilkł.
Skrzatka nadal kołysała się i nie spuszczała wzroku z długiego, zaczynającego się zwijać cielska zajmującego całą długość kuchni. Poczułem, że to moja szansa.
– Jak masz na imię? – rzuciłem głośno, robiąc gwałtowny ruch w jej stronę. Podskoczyła przerażona.
– Nie mam imienia, panie! – zawołała piskliwym, zalęknionym głosem, a chwilę potem z cichym plaśnięciem zasłoniła usta obiema dłońmi.
Uśmiechnąłem się triumfalnie, zaraz jednak moja radość zniknęła, a na ramionach wystąpiły mi ciarki.
– Jak to nie masz? – spytałem zdziwiony. – To jak V... Czarny Pan do ciebie mówi?
Skrzatka wyraźnie zdążyła się już opanować, bo znów zacisnęła usta i spuściła głowę. Skrzywiłem się, sięgnąłem po filiżankę i wypiłem ją dużym haustem. Potem pośpiesznie wepchnąłem do ust resztę śniadania i popiłem sokiem. Gdy siedziałem, odchylony w krześle do tyłu, udając, że piję kolejną filiżankę, ani na moment nie odwróciłem od niej uwagi.
Podeszła do stołu, nadal patrząc centralnie w dół, po czym zebrała zastawę. Gdy zabierała główny talerz, moja ręka wystrzeliła do przodu i zamknęła jej ramię w żelaznym uścisku.
– Powiedz mi dlaczego nic nie mówisz – wycedziłem, ostrożnie odstawiając filiżankę. Było mi jej trochę szkoda, ale przecież na prośby by nie zareagowała. – I dlaczego nie masz imienia. Nie wiesz, że na pytania czarodziejów się odpowiada?
Szeroko otwarte, zielone oczy przepełnione strachem prawie przekonały mnie by dać jej spokój. Wyglądała tak słabo... Ale ja przecież chciałem wiedzieć.
– Proszę mi wybaczyć, paniczu, nie możemy tutaj mówić... – wymamrotała tak cicho, że musiałem nadstawić ucho by cokolwiek zrozumieć. – Pan nam nie pozwala. Nie mamy imion... Pan nie chce nas widzieć ani słyszeć żeby Panu nie przeszkadzać... Kiedyś Stary mówił, ale Panowi się to nie podobało i kazał Staremu odciąć sobie język... Teraz... Teraz i Młodej Pan każe odciąć język! – zawołała z przerażeniem.
Zmroziło mnie. Puściłem skrzatkę i odepchnąłem ją od siebie, nie dowierzając w to co usłyszałem. Patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami, a potem upadła na ziemię i skuliła się, przyciskając uszy płasko do głowy.
– Proszę, niech panicz nie każe Młodej odcinać języka! – zapłakała. – Młoda przeprasza! Nie będzie już nic mówić, nic a nic, nic a nic...!
– Odcinanie języka? Zwariowałaś? – wykrzyknąłem, zrywając się na równe nogi. – Nie jestem jakimś... potworem! Nie jestem Voldemortem!
Na dźwięk tego imienia zapłakała głośniej i skuliła się jeszcze bardziej niż przed chwilą, a ja widząc to jęknąłem i złapałem się za włosy. Nagini patrzyła na nas z ciekawością spod fałdów własnego ciała.
Zatrzymałem się, zamknąłem oczy, odetchnąłem głęboko. Po dłuższej chwili, gdy już się uspokoiłem, przykucnąłem przy skrzatce i trąciłem ją delikatnie w ramię.
– Nic ci nie będę kazać i nikomu nic nie powiem – obiecałem, najłagodniej jak potrafiłem. – Nikt się nie dowie, poza tym nawet gdyby... on się dowiedział, to przecież odezwałaś się przy mnie, nie przy nim, dobra? No, wstawaj, brakuje nam tylko żeby teraz tutaj przyszedł...
Jeszcze po prawie minucie łagodnego przekonywania skrzatka wreszcie się podniosła, ocierając łzy zebrane w kącikach oczu. Nie spojrzała na mnie, po prostu w milczeniu zabrała resztę rzeczy i deportowała się do kuchni.
Milczałem przez dłuższą chwilę.
:Ty też mu tego nie powiesz: – dodałem do zwiniętego w rogu węża. – :Zabraniam ci:
Gdyby mogła, pewnie wzruszyłaby ramionami.
:Jeśli mnie zapyta, nie będę mieć wyboru:
Znów westchnąłem głęboko, przetarłem oczy i wlokąc nogami skierowałem się do biblioteki.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top