rozdział XXVII
Ten z Mrocznym Znakiem
- Oh, Weasley, nie wiedziałem, że stać was na takie miejsca! - zaśmiałem się, gdy tylko wkroczyłem do loży honorowej.
Wszystkie rude głowy, jedna czarna, oraz jedna brązowa, odwróciły się w naszą stronę w tym samym momencie.
- Zamknij się, Malfoy. - parsknęła Granger, po czym odwróciła się z powrotem do wielkiego boiska. - Nie potrzebujemy tutaj twoich komentarzy.
- Ale aż tyle miejsc musiało kosztować majątek! - parsknąłem, podchodząc bliżej.
Moje miejsce znajdowało się na samym brzegu rzędu, głównie dlatego, bo na krześle przede mną miał siedzieć Crouch Junior, zapewne pod peleryną niewidką. Naprzeciwko niego siedziała Granger, a obok niej Potter. Uśmiechnąłem się szeroko i wszedłem do rzędu tuż za nimi, po czym lekko pociągnąłem dziewczynę za włosy.
Od razu odwróciła się gwałtownie, w ostatnim momencie odskoczyłem w bok, głośno chichocząc. Zmierzyła mnie wzrokiem, wyprostowała się i pufnęła pod nosem.
- Ile ty masz lat? - pufnęła, przewracając oczami. - Nie masz lepszych rzeczy do roboty?
Zamiast odpowiedzieć, pokazałem jej tylko język i usiadłem na krześle tuż za nią. Dokładnie na tym, które należało do Croucha Juniora.
Rzuciła mi jeszcze ostatnie spojrzenie pełne politowania, po czym odwróciła głowę.
Nie zapomnij o podłożeniu wiadomości - westchnął Tom, choć brzmiał na trochę rozbawionego tym, co robiłem.
"Nie mam zamiaru"
Sięgnąłem dłonią do kieszeni i wyczułem złożoną na cztery kartkę, na którą Tom rzucił zaklęcie. Nie mogłem zostawić jej wcześniej, bo ktoś mógłby ją zauważyć. Miałem zamiar siedzieć tutaj do kiedy Draco nie da mi znać, że do loży wchodzi Mrużka, skrzatka domowa Croucha. Rozmawiając wczoraj doszliśmy do wniosku, że Croucha Seniora nie będzie, bo wyglądało by dziwnie, gdyby kupił trzy miejsca i wykorzystywał jedynie dwa, tak więc prawdopodobnie w ogóle nie pojawi się na meczu.
Wyciągnąłem nogę i kopnąłem w siedzenie Granger.
Podskoczyła i zerwała się z miejsca z różdżką w pogotowiu, podobnie jak Ron oraz Potter siedzący obok niej, a także kilku innych Weasleyów. Uśmiechnąłem się niewinnie.
- Chyba nie strzelisz we mnie zaklęciem, co? - zaszczebiotałem. - No proszę, możesz spróbować! Najwyżej wyrzucą cię z loży... Albo i ze szkoły!
Oczywiście wiedziałem, że nie tak działał namiar. On jedynie wskazywał, gdzie używane są zaklęcia, a w sytuacji, gdy dookoła było mnóstwo czarodziejów, stawał się bezużyteczny. Jednak na innych miejscach w loży siedzieli pracownicy Ministerstwa, a także ojciec, czyli dużo dorosłych, którzy mogli być nie zadowoleni, że dziecko rzuca zaklęcia.
- Lucjuszu, może pilnowałbyś swojego dziecka? - do rozmowy wtrącił się Artur Weasley, ojciec Rona. Parsknąłem głośno.
- Nie widzę nic złego w tym co robi. - odparł beznamiętnie tata. Zaśmiałem się, zakrywając usta głową, po czym znowu kopnąłem w siedzenie Granger. Zignorowała to i założyła ręce na piersi, widocznie postanawiając sobie, że nie będzie reagować. Zacząłem unosić nogę, żeby dokuczyć jej po raz kolejny, ale kątem oka spostrzegłem wymowny błysk w oczach rudowłosych bliźniaków kilka miejsc dalej. Oboje trzymali różdżki pod swoimi krzesłami i identycznie się uśmiechali. Nie odzywali się, żeby nie zwrócić na siebie uwagi, ale wyraźnie widziałem w ich oczach ostrzeżenie.
Oni również nie byli pełnoletni, ale jakoś mi się wydawało, że udałoby im się rzucić na mnie jakąś nieszkodliwą, ale skuteczną klątwę. Powoli opuściłem stopę na ziemię, nie spuszczając z nich wzroku. Machnąłem krótko głową. Różdżki zniknęły.
- Całe szczęście masz mnóstwo rycerzy, którzy zawsze cię obronią, Granger. - powiedziałem drwiąco. - może jednak następnym razem przyjdziesz do mnie, a nie do nich?
Co?
"Co?"
Czy ty właśnie...
- Nie przyszłabym do ciebie, nawet gdybyś mi zapłacił. - parsknęła Hermiona, odrzucając swoje puszyste, jasnobrązowe włosy na plecy. Nawet się do mnie nie odwróciła.
Seth, czy ty... - zaczął Tom, ale zagłuszył go Draco, który pochylił się do mojego ucha.
- Idą - wyszeptał.
Usilnie starając się nie śpieszyć, sięgnąłem do kieszeni niedbałym gestem. Skryłem w palcach kartkę, wyjąłem dłoń na zewnątrz i położyłem ją na siedzeniu.
Odwróciłem głowę i zobaczyłem idącą w tą stronę skrzatkę domową. Rozglądała się dookoła i widocznie się stresowała. Czym prędzej spojrzałem w inne miejsce, żeby nie nawiązać z nią kontaktu wzrokowego.
Seth...
"Nie rozpraszaj mnie teraz."
- Um... To miejsce pana Croucha, sir... - odezwała się skrzatka, sekundę po tym jak zatrzymała się przy miejscu na którym siedziałem. Spojrzałem na nią, udając zdziwienie.
- Oh? Nie widzę go tutaj. - mruknąłem i rozejrzałem się. Choć miałem trochę nadziei, że może zdołam zobaczyć pelerynę niewidkę, to oczywiście nigdzie nie mogłem jej dostrzec.
- Mój pan... mój pan chciał, żeby mu zająć miejsce, sir, on bardzo zajęty, ten mój pan... - zaczęła coraz bardziej zdenerwowana Mrużka, ale przerwał jej ojciec.
- Seth, wróć na swoje miejsce. - powiedział stanowczo. Wydąłem wargi i podniosłem się, zostawiając na siedzeniu kawałek pergaminu. Skrzatka domowa nadal na mnie patrzyła, wyraźnie się stresując.
- No dobrze - odparłem, po czym szybkim ruchem wyszedłem z rzędu, tak, żeby zaraz móc od razu usiąść tam, gdzie powinienem...
Tak! Choć muśnięcie na przedramieniu było delikatne jak letni powiew wiatru, zdecydowanie je poczułem. Serce zabiło mi mocniej, a po moich plecach przeszedł dreszcz. Chciałem jak najszybciej wlepić spojrzenie w miejsce, gdzie powinna leżeć wiadomość, ale powstrzymałem się w ostatnim momencie. Tylko bym się zdradził. Prędko usiadłem.
Odchyliłem głowę do tyłu i westchnąłem głęboko. Po dłuższej chwili Draco trącił mnie w ramię. Zerknąłem na niego kątem oka.
- Nie ma - szepnął. Spojrzałem ukradkiem w stronę miejsca Barty'ego i faktycznie, miejsce było puste. Nie byłem w stanie powstrzymać uśmiechu, który wystąpił mi na usta.
"Teraz tylko czekać do wieczora, do końca meczu..."
Tak, tak. Seth, kiedy rozmawiałeś z tą szlamą Granger...
"Nie rozmawiałem z nią, tylko jej dokuczałem. Musiałem jakoś zająć uwagę innych, nie?"
Tak, ale...
- Dzień dobry panie Ministrze - powiedział Draco głosem zarezerwowanym specjalnie na podlizywanie się dorosłym. Zamrugałem kilka razy i powróciłem do rzeczywistości.
- Dzień dobry panie Ministrze - powtórzyłem z lekkim opóźnieniem. Mężczyzna w zielonym meloniku zaśmiał się serdecznie.
- Tak tak, witajcie, witajcie... - powiedział, witając się najpierw z ojcem, a potem Arturem Weasleyem. - Tak, zapowiada się wspaniały mecz...
^*^*^*^*^
Knot miał rację. Mecz był naprawdę niesamowity.
Zaczął się oczywiście od prezentacji maskotek obu krajów. Pierwsza była Bułgaria. Zaprezentowała wile, czyli magiczne stworzenia, których uroda przewyższa wszystko inne. Na boisko wyszedł długi rząd kobiet o długich nogach i długich, srebrnych włosach sięgających prawie do ziemi. Zaczęły tańczyć i wywijać akrobacje, czym większość mężczyzn z widowni wydawała się absolutnie zaczarowana. Widziałem, jak Weasley prawie wyskoczył za barierkę, a Potter również się do tego gotował. Nie wspomnę o moim głupim bracie niebędącym już moim bratem, który też prawie wyskoczył, ale całe szczęście w ostatniej chwili posadziłem go z powrotem na miejsce. Na mnie, o dziwo, moc wili prawie nie działała. Znaczy, widziałem, że były naprawdę piękne i zniewalające, ale nie miałem ochoty im imponować. Czy to było przez Toma, który w trakcie ich przedstawienia nieustannie mnie uprzedzał, żebym nie robił nic głupiego? Prawdopodobnie.
Potem na boisko wyszły leprokonousy. Małe, irlandzkie krasnoludki, ubrane w całości na zielono, najpierw wyrzuciły w powietrze całe tysiące galeonów, a potem ustawiały się w najróżniejsze kształty, zaczynając od najbardziej rozpoznawalnych znaków Irlandii, aż po słowa wyśmiewające Bułgarię i wile. Z ciekawości złapałem kilka złotych monet, ale, jak podejrzewałem, potem zwyczajnie rozpłynęły się w powietrzu. Zastanawiałem się, ile osób z trybun wykorzystało to do prędkich zakupów.
Jeszcze przed wejściem na trybuny razem z Draco kupiliśmy sobie po parze omniokularów, które pozwalały przybliżać, zwalniać oraz ponownie odgrywać wszystkie sceny, które działy się na boisku, dzięki czemu cały mecz był jeszcze wspanialszy. Mogłem obejrzeć każdy zwód i każdy strzał tyle razy, ile tylko sobie zapragnąłem.
Irlandczycy prowadzili od samego początku. Najpierw dziesięcioma punktami, potem dwudziestoma, trzydziestoma i tak dalej. Bułgaria zdołała zdobyć jedynie jednego gola, przez co wszyscy jej fani wydawali się potężnie zawiedzeni. Całe szczęście, że zawodnicy nie mieli zamiaru się poddawać i walczyli mężnie, choć coraz bardziej brutalnie, wyzbywając się wszelkich hamulców. Irlandia zdobyła przez to kilka rzutów karnych, co koniec końców nie wyszło na korzyść Bułgarów, ale ani trochę nie miałem zamiaru narzekać. Wystarczyła mi rozrywka.
W pewnym momencie, gdy Irlandia prowadziła już sto siedemdziesiąt do dziesięciu, Krum zaczął gwałtownie lecieć w dół. Najpierw myślałem, że coś mu się stało w miotłę, ale okazało się, że zauważył znicza. Lynch, irlandzki szukający, od razu popędził za nim, jednak nie był tak dobry. Na kilka sekund przed tym, jak Krum zrobił gwałtowny zwrot do góry, już wiedziałem, że to nie skończy się dla Lyncha dobrze. I faktycznie, Bułgar wyszedł z sytuacji cało, w przeciwieństwie do swojego przeciwnika. On wyrżnął z całym impetem w ziemię, co spotkało się ze współczującym odgłosem z całego stadionu.
Przez cały czas wydarzenia relacjonował Ludo Bagman, a wile i leprokonusy rywalizowały ze sobą, jednocześnie zagrzewając swoich graczy do walki. W pewnym momencie wile zaczęły nawet ziać ogniem, który, jak się dowiedziałem od Toma, był ich elementem nad którym doskonale panowały i z którego były wręcz w środku zrobione.
Wynik okazał się tak samo niesamowity jak reszta meczu, czyli sto siedemdziesiąt dla Irlandii i sto sześćdziesiąt dla Bułgarii. Kiedy pojawił się on na wielkiej tablicy, która podczas meczu wyświetlała podglądy graczy, cały stadion zadrżał w posadach. Fani Irlandii cieszyli się, bo wygrali, a Bułgarzy dlatego, bo Krum wykonał wręcz idealny zwód, a na dodatek złapał znicza naprawdę szybko. Ludo Bagman, którego głos roznosił się po całej widowni, musiał po chwili zacząć uspokajać ludzi, bo pojawiło się ryzyko, że mugole mieszkający dookoła mogliby zacząć coś podejrzewać. Oh, nie było wątpliwości, że już po wszystkim kilka wyznaczonych grup czarodziejów będzie musiała przez wiele dni, jak nie tygodni, modyfikować pamięć mugolom, którzy mogli natrafić na wielki stadion lub usłyszeć ryk szczęścia, który bez wątpienia rozniósł się na ogromnym obszarze.
Puchar został wręczony irlandzkiej drużynie w bardzo oficjalny sposób. Wile nieustannie rzucały wściekłe spojrzenia leprokonusom, które prowokowały je, albo to pokazując języki, albo formując ze swoich ciał obrażające słowa.
Fani Irlandii, włącznie z moją rodziną-nie-rodziną, wyszli ze stadionu przy wtórze radosnych śpiewów i okrzyków. Choć chciałbym powiedzieć, że razem z Draco byliśmy opanowani i nie cieszyliśmy się tak bardzo, to my również darliśmy się jak szaleni. Byłem w tak dobrym humorze, że gdy idąc do wyjścia stanęliśmy obok Harry'ego, Rona i Hermiony, przybiłem im po piątce. Ani Tomowi, ani tacie się to nie spodobało, ale nie bardzo mnie to w tamtym momencie obchodziło. Chciałem po prostu się dobrze bawić.
Gdy wróciliśmy do namiotu, zmaterializował się Tom.
- Crouch odebrał wiadomość, prawda? - spytał. Pokiwałem głową.
- Tak, widziałem, że wiadomości nie było kiedy wszyscy wychodzili.
- Dobrze. Lucjuszu, masz wszystko co potrzebne?
- Tak.
- W takim razie wystarczy poczekać...
- Tom, jak ci się podobało? - spytałem od razu, podchodząc do niego. - Wiem, że nie lubisz Quidditcha jakoś bardzo, ale jak ci się podobało?
Zamrugał.
- Było... Hm... Ekscytująco...
- Naprawdę?! Ekscytowałeś się?
- No cóż, ty się ekscytowałeś, więc ja również. - wzruszył ramionami i uśmiechnął się lekko. - muszę przyznać, to był najlepszy mecz jaki widziałem.
- A dużo meczy widziałeś?
- Nie bardzo - odmruknął. - To był mój pierwszy... większy mecz.
Rozchyliłem usta z niedowierzaniem.
- Czemu mi wcześniej nie powiedziałeś? Mogłem... mogłem się bardziej przykładać...
- A pytałeś, Seth? - parsknął pod nosem. - Poza tym, do czego przykładać? Do oglądania? Ekscytowania się? Uwierz mi, było dobrze.
Odetchnąłem głęboko i uśmiechnąłem się.
- No, to dobrze, że ci się podobało... Ile musimy czekać?
- Aż się ściemni. Fani Irlandii trochę się uspokoją... - Tom spojrzał wymownie na ścianę namiotu, za którą było słychać głośne tańce i muzykę. - Lucjusz zacznie odwracać uwagę, a my pójdziemy do lasu zobaczyć się z Crouchem.
- A dlaczego nie może przyjść on tutaj? - spytał nagle Draco. - Czy nie byłoby łatwiej?
Tom powoli pokręcił głową.
- Nie do końca.
- Ale dlaczego?
- Przez Mrużkę. Jej zadaniem jest pilnowanie i bycie przy Crouchu Juniorze, żeby nic mu się nie stało, ani żeby nie zrobił nic głupiego. Gdyby nagle zaczął iść w stronę namiotu należącego do Malfoy'ów, ona natychmiast powiadomiła by Croucha Seniora. Jednak jeśli on ruszy tylko w stronę lasu, skrzatka domowa nie zaryzykuje odciągnięcia swojego pana od ważnej pracy, którą będzie powstrzymywanie panoszących się Śmierciożerców.
Twarz taty siedzącego obok pozostała kamienna. Spojrzałem na niego z powagą.
- Ale ty też musisz na siebie uważać. - powiedziałem.
- Ależ oczywiście, że będę - uśmiechnął się lekko. - O mnie się nie martw.
- Okej, ale nadal uważaj.
- Seth, a pamiętasz ten zwód Wrońskiego, który zrobił na sam koniec Krum?! Myślisz, że byłbym w stanie tak zrobić? - Draco złapał mnie za rękę i pociągnął. Zaśmiałem się.
- Ty? Nigdy w życiu!
- No weź! Na pewno dałbym radę!
- Nos byś sobie prędzej rozwalił, tak jak Lynch.
^*^*^*^*^
- Już czas - zarządził Tom, wchodząc do pokoju w którym znajdowałem się ja i Draco. Leżeliśmy na sobie wzajemnie na jednym z łóżek i rozmawialiśmy o meczu, próbując tłumić ekscytację misją, która nas czekała.
Zerwaliśmy się w jednym momencie, co poskutkowało tym, że zaczepiłem się za jego nogę, a on uderzył czołem w mój bark, w skutek czego oboje wyrżnęliśmy się na ziemię, w ostatnim momencie asekurując się rękami.
- Uważaj trochę! - jęknąłem, zrzucając go z siebie. Zachichotał i sturlał się na bok, a potem jednym ruchem się podniósł. Wyciągnął do mnie rękę. Przez moment zastanawiałem się, czy nie chcę się na niego obrazić, ale koniec końców przyjąłem pomoc. Nie mogłem mu jednak odpuścić szturchnięcia łokciem w bok.
- Uspokójcie się - mruknął Tom, rzucając nam ponure spojrzenie. Natychmiast zamilkliśmy. - Seth, mogę twoją różdżkę?
Bez słowa mu ją podałem. Skinął głową.
- Dziękuję. Lucjusz wyszedł kilkanaście minut temu. Chodźcie - powtórzył, odwrócił się na pięcie i zaczął iść ku wyjściu z namiotu.
Popatrzyliśmy po sobie z Draco, a potem pośpiesznie ruszyliśmy za nim.
Na zewnątrz było ciemno już od kilku godzin. Gdzieś w oddali nadal rozbrzmiewała irlandzka muzyka i okrzyki radości, ale większość ludzi już dawno poszła spać. To był dziwny widok - morze namiotów o najróżniejszych kształtach i kolorach ciągnęło się prawie po horyzont. Tliło się słabo kilka ognisk, ale ludzi prawie nie było, może pomijając dwa czy trzy skupiska, z których rozlegały się pijackie krzyki.
Tom poruszał się bezgłośnie, ale mi szło troszkę gorzej. Nie byłem w stanie zrozumieć, dlaczego ludzie woleli rozstawiać namioty mugolskim sposobem, czyli jakimiś linkami i śledziami, zamiast zwyczajnie podtrzymywać je Magią. Nie raz się potknąłem i musiałem odzyskiwać równowagę, co za każdym razem przyprawiało mnie o złość. Jedynym pocieszeniem był Draco, któremu szło prawie tak samo źle.
Wreszcie dotarliśmy do lasu. Otrzepałem koszulę, którą ubrudziłem przy jednym z upadków. Tom rozejrzał się, moja różdżka którą trzymał nadal rozświetlona była delikatnym lumos. Przed nami znajdowała się ściana drzew, zarówno liściastych jak i iglastych, ale wszystkie były przerażająco wysokie i ciemne. Wyglądały łudząco podobnie do Zakazanego Lasu.
Przysunąłem się bliżej Draco i złapałem go za rękę.
W tym momencie coś huknęło, a ze strony gdzie znajdował się domek kierownika kempingu rozległy się pierwsze krzyki, od razu stłumione, jednak wyraźnie zaczęło tam się coś dziać.
Poczułem, jak coś złapało mnie za rękaw. Zobaczyłem Toma, nadal opanowanego, choć czułem, że był poddenerwowany. Pociągnął mnie w stronę lasu, a za mną podążył Draco. Zanim weszliśmy głębiej w drzewa, dostrzegłem w oddali formujący się mały tłum i usłyszałem pierwsze krzyki oraz rzucane zaklęcia.
Dotarliśmy do małej polany otoczonej gęstymi krzewami. Tom rozejrzał się, skrzywił, a potem ruszył w ich stronę.
- Croucha jeszcze nie ma - mruknął, pochylając do nas głowę. - Musimy się skryć. Dużo osób prawdopodobnie uzna, że najlepiej będzie schować się w lesie.
W milczeniu przytaknąłem i kucnąłem na ziemi, opierając się plecami o gruby pień drzewa. Wzrok już przyzwyczaił mi się do ciemności, w oddali dostrzegałem błyskające światła i słyszałem narastające zamieszanie oraz kilka kolejnych wybuchów, chociaż były tłumione przez las, który nas oddzielał. Czułem Draco siedzącego po mojej lewej i Toma po prawej. Oboje milczeli.
Odsunąłem sprzed twarzy paproć, która zaczęła mnie łaskotać w nos i nadal przysłuchiwałem się krzykom. "Ciekawe, co wymyślił tata? Mam nadzieję, że nic mu się nie stanie..."
Nagle poruszyły się krzaki po drugiej stronie polanki, od strony kempingu. Cała nasza trójka zesztywniała, wpatrując się intensywnie w ciemność.
- ...Tu są jacyś źli czarodzieje! - dobiegł mnie wysoki pisk. - Paniczu, nie... nie! Trzeba poinformować pana...
- Silencio - drugi głos był głębszy i grubszy, ale przede wszystkim szorstki. Brzmiał, jakby należał do kogoś, kto swoje już dawno przeszedł i teraz zmagał się z konsekwencjami.
Spojrzałem na Toma i poczułem, że Draco zrobił to samo. Przyłożył palec do ust, ale uniósł się lekko, przybierając pozycję w której miał największą swobodę ruchów. Spiąłem mięśnie.
Z krzaków wypadła skrzatka domowa, z twarzą całą we łzach i szeroko otwartymi, ogromnymi oczami. Próbowała coś mówić, ale z jej ust nie wydostawał się żaden odgłos. Wydawało się też, jakby ktoś ją trzymał za kark, bo pochylała się dziwnie do przodu, a jej ręce o długich palcach nieustannie sięgały do tyłu. Przedarła się przez krzaki na polankę i zatrzymała się.
Choć mogło mi się tylko wydawać, miałem wrażenie, że skądś dobywała się leciutka, biała poświata. Zapadła cisza, przerywana jedynie szamotaniem się Mrużki.
- Panie? Czy to naprawdę ty? - rozległ się znowu ten szorstki głos, jednak tym razem był pełen nadziei. Chciałem odwrócić się do Draco i wymienić się z nim spojrzeniami, ale zatrzymał mnie Tom.
W ciszy wycelował on różdżkę w swoje gardło, a potem wskazał nią w bok.
- Zdejmij pelerynę.
Na początku nie wiedziałem co się stało, bo choć Tom otwierał usta jakby mówił, to jego głos rozległ się kilka metrów dalej, zamiast wyjść prosto z jego gardła. Potem zrozumiałem, że to musiało być jakieś zaklęcie.
Skrzatka domowa poderwała się do góry, jakby coś przycisnęło ją do siebie, a potem nad ziemią pojawiła się nagle głowa, oświetlona lekkim, białym blaskiem.
Zanim Tom się podniósł, zobaczyłem na jego twarzy uśmiech i czerwoną poświatę na policzkach.
- Witaj, Barty - powiedział, wychodząc z krzaków.
Głowa natychmiast odwróciła się w jego stronę. Brązowe oczy rozszerzyły się, sekundę potem pojawiła się reszta ciała, a Crouch Junior upadł na kolana.
- Panie! To naprawdę ty... Przeżyłeś... Wiedziałem, że przeżyłeś! - wyszeptał z czystą radością, od której po plecach przeszły mi ciarki. - Nigdy cię nie zostawiłem!
- Wiem, Barty. - powiedział Tom, podchodząc bliżej niego. Choć nie widziałem jego twarzy to wiedziałem, że się uśmiechał. - Jako jeden z niewielu nigdy nie straciłeś we mnie wiary, prawda?
- Tak! Tak, panie, tak! - zawołał rozradowany mężczyzna. Nie byłem w stanie odwrócić spojrzenia, choć jeszcze nie wiedziałem, co w stosunku do niego czułem. - Zawsze będę ci lojalny, nieważne co stanie mi na przeszkodzie!
- Pertificus Totalus!
Zerwałem się z ziemi i spojrzałem w bok na brata, który stał z wyciągniętą przed siebie różdżką.
Crouch Junior od razu zerwał się z kolan i skoczył do tyłu, stając w bojowej pozycji. Draco natychmiast cofnął się o krok i wpadł na pień, a pewność siebie którą miał na twarzy momentalnie zastąpił strach. Otworzył szerzej oczy i wypuścił różdżkę z palców, unosząc ręce w geście poddania się.
Barty prawdopodobnie rzuciłby w niego jakimś zaklęciem gdybym nie Tom, który zrobił krok w bok i pokręcił lekko głową.
- Nie - rzucił krótko, ale mężczyzna od razu go posłuchał i wyprostował się. Byli mniej więcej takiego samego wzrostu.
- Sk... skrz... - Draco zająknął się, odetchnął i wskazał palcem w miejsce kilka metrów w bok, tuż obok skraju polanki. - Skrzat...
Zobaczyłem o co mu chodzi i również zerwałem się na równe nogi, stając przed nim. Dłoń z różdżką Barty'ego ponownie drgnęła.
- Mrużka chciała uciec! - przedarłem się przez krzaki, machając rękami w stronę skrzatki domowej, która teraz leżała bez ruchu na ziemi, z rękami przyklejonymi wzdłuż ciała. - Nie atakuj go!
Crouch popatrzył najpierw na Toma, a potem na mnie. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale nic się z nich nie wydostało. Popatrzyłem najpierw po nim, a potem zerknąłem na Toma. Ruszył w moją stronę, oświetlając sobie drogę lekkim lumos, po czym przykucnął przy spetryfikowanej skrzatce rzucającej spanikowane spojrzenia na boki.
- Całe szczęście zapomniała, że może się deportować - powiedział cicho - inaczej byłby problem.
- Nie mogła się deportować, panie - zauważył Barty, podchodząc bliżej nas. Rzucał mi zaciekawione spojrzenia, ale udałem, że tego nie zauważam. - Nie po tym, jak zdecydowała się ze mną związać, aby mnie pilnować... Panie, skąd wiedziałeś...?
Tom odwrócił do niego głowę.
- Już od jakiegoś czasu planowałem cię uwolnić - powiedział, a twarz mężczyzny rozświetliła się czystą radością. - W końcu byłeś jednym z najbardziej lojalnych żołnierzy.
- Pochlebiasz mi, panie - skłonił się głęboko. - Nie zasługuję na to. Jedyne co zrobiłem, to nigdy się od ciebie nie odwróciłem... nie to co niektórzy. - ostatnią część zdania warknął tak wściekle, aż podskoczyłem, przez co jego uwaga znowu skierowała się na mnie. - A ty... Czy to możliwe, żebyś był...
- To Seth - kiwnął głową Tom. - Mój syn.
Crouch zamrugał, a potem znowu uklęknął. Odsunąłem się o kilka centymetrów, ale nie dalej, bo nie chciałem go urazić. Pochylił głowę w moją stronę.
- Panie, wybacz mi, że...
Ale nie dowiedziałem się, co miałem mu wybaczyć. Ciszę rozerwał huk, głośniejszy niż wcześniej i oczywiście dochodzący od strony kempingu. Potem dobiegły mnie różne głosy i tupot nóg skierowanych nie do końca w naszą stronę, ale kto mógł wiedzieć, gdzie popędzą przerażeni ludzie.
Tom wstał jednym płynnym ruchem i rozejrzał się uważnie. Barty stanął obok niego w pogotowiu, z wymizerniałą twarzą i okalającymi ją brudnymi blond włosami oświetlonymi lekkim światłem wydobywającym się z różdżki, którą trzymał...
- Twój ojciec pozwolił ci mieć różdżkę? - spytałem ze zdziwieniem, podchodząc do niego. Byłem niższy, więc musiałem zadrzeć głowę. Uniósł brwi.
- To nie jest moja różdżka, panie - wytłumaczył. Trochę się speszyłem, słysząc, jak znowu mnie nazwał, ale nie było czasu żeby bardziej się tym przejmować, przynajmniej na razie. - Ukradłem ją.
Tom spojrzał na nas tymi swoimi czerwonymi, świecącymi oczami.
- Komu? - spytał.
- Po tym jak twoja wiadomość, panie, do końca wyrwała mnie spod zaklęcia Imperius mojego ojca, natychmiast zacząłem myśleć nad tym co zrobić. Wziąłem różdżkę jednego z dzieci, którzy przede mną siedzieli...
- Mogę zobaczyć? - Draco podszedł do nas i przekrzywił głowę. Crouch zmrużył oczy.
- Jesteś synem Lucjusza?
- Tak... - mój brat-nie-brat zawahał się na krótką chwilę. - Mogę zobaczyć? - powtórzył, siląc się na uprzejmość.
- Co chcesz sprawdzić, Draco? - zapytał cicho Tom.
Ale on już przesunął się tak, że mógł ją zobaczyć. Uniosłem wysoko brwi, gdy jego twarz się rozświetliła.
- To różdżka Pottera! - zauważył podekscytowany. - Mamy różdżkę Pottera!
Na kilka chwil zapadła cisza. Zerknąłem na Toma. Wpatrywał się przed siebie pustym wzrokiem, blask w jego oczach przygasł. Potrząsnąłem jego ramieniem.
- Tom? Tom, co się dzieje?
Szarpnął lekko głową w bok, ale wzrok nadal miał wlepiony w jeden punkt. Skrzywił się lekko.
Poczułem niepokój, silniejszy niż zwykle gdy Tom był rozproszony. Znowu go trąciłem, ale nie zareagował. Crouch na początku patrzył na nas uważnie, ale potem odwrócił się i zaczął skanować wzrokiem otoczenie w poszukiwaniu potencjalnych wrogów.
Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak przerażający był las w którym się znaleźliśmy. Co prawda słychać było wrzaski i okrzyki od strony obozowiska, a także widać było okazjonalne przebłyski światła, ale od drugiej strony? Gdy spojrzałem w ciemność, poczułem potężny dreszcz. Przecież nie miałem pojęcia co może tam czyhać! Wróg? Przyjaciel? Potwór?
Przysunąłem się bliżej Draco.
- Tom, wracamy już? - zapytałem, trącając go palcem. - Tom...
Nagle czerwone oczy rozbłysły blaskiem, jeszcze silniejszym niż zwykle, a potem spojrzały prosto na mnie. Kąciki jego ust powędrowały lekko do góry.
- Barty? - powiedział spokojnie, ale coś w jego głosie sprawiło, że po plecach i ramionach przemknął mi dreszcz. Otarłem spocone, drżące, lepiące się dłonie o spodnie, bo zaczęły mi przeszkadzać.
- Tak, panie?
- Daj Sethowi różdżkę - odezwał się miękko. Crouch odwrócił się, na jego twarzy było widać lekkie zaskoczenie, ale bez żadnej zwłoki mi ją podał. Odruchowo zacisnąłem palce na drewnie... najpierw ciepłym, a potem chłodnym...
"To przecież jedna z różdżek, które wypróbowywałem u Ollivandera przed moim pierwszym rokiem w Hogwarcie!" - pomyślałem ze zdziwieniem, przypominając sobie o tym dziwnym uczuciu, które towarzyszyło mi, gdy ją trzymałem.
Tom podszedł do mnie od tyłu, złapał moją rękę i uniósł ją lekko do góry. Serce zaczęło mi szybciej bić. Jego dłonie emanowały ciepłem, które wędrowało mi przez przedramię i ramię, aż po klatkę piersiową...
"Wszystko jest dobrze. Muszę tylko robić to, co powie Tom..."
Drgnąłem i spojrzałem na niego. Nadal się uśmiechał, ale to był inny uśmiech niż zwykle. Chłodniejszy. Nie obejmujący oczu.
- Morsmordre, Seth. Użyj tego zaklęcia celując w niebo - powiedział cicho, prosto do mojego ucha. Blask jego czerwonych oczu wydał mi się nagle jednocześnie straszny i fascynujący.
- Co ono zrobi? - mruknąłem, słabiej niż zamierzałem.
"Nie powinienem się opierać..."
- Coś bardzo, bardzo ciekawego. - odparł, prawie radośnie.
"Jeśli to uszczęśliwi Toma..."
Zacisnąłem mocniej palce na różdżce, która raz po raz stawała się ciepła i chłodna, choć było to o wiele mniej intensywne niż kiedyś. Wycelowałem nią w niebo i również się uśmiechnąłem. Poczułem Magię, która płynęła moimi żyłami, usłyszałem w uszach jej szum. Skierowałem ją do różdżki. W piersi rozlała mi się fala ciepła.
- MORSMORDRE! - wykrzyknąłem.
Coś dużego, zielonego i błyszczącego wystrzeliło w powietrze. Śmignęło ku szczytom drzew i poszybowało w niebo. Poczułem się trochę zmęczony, ale sił dodawał mi trzymający mnie Tom. Obserwowałem z fascynacją jak zielona wstęga na której błyszczały jakby szmaragdowe gwiazdy unosi się i układa w olbrzymią czaszkę, spomiędzy której szczęk, jak język, wysuwał się wąż. Uniosła się jeszcze wyżej i wyżej, spowita zieloną mgiełką, wyraźnie odcinając się na tle czarnego nieba, przyćmiewając wszystkie gwiazdy...
Zdążyłem poczuć jeszcze niesamowite szczęście, radość i ekstazę, a sekundę potem las dookoła nas rozbrzmiał krzykami.
- Kto tu jest?! - usłyszałem jeden, najbliższy, który przebił się przez resztę.
Tom w jednej chwili pociągnął mnie na ziemię. Upadłem i w ostatniej chwili zobaczyłem, że Crouch zrobił z Draco to samo.
- Prędko, w krzaki! - zarządził Tom, czołgając się w tamtą stronę. Pośpieszyłem za nim, ignorując ziemię brudzącą mi koszulę, wilgotną trawę oraz najróżniejsze patyczki i szyszki wbijające mi się w skórę.
Kroki i krzyki znajdowały się coraz bliżej, jednak skryliśmy się szybciej niż ktokolwiek do nas dotarł. Kępa krzaków okazała się wystarczająco duża, żeby cała nasza czwórka się tam zmieściła. Crouch był największy, więc z trudem się wcisnął, ale dał radę.
Więcej nie zdążyłem pomyśleć, bo rozległa się cała seria cichych trzasków, które niechybnie oznaczały aportowanie się dużej ilości osób.
- PADNIJ!
- DRĘTWOTA! - zagrzmiała fala głosów, a potem na krótką chwilę wszystko rozświetliło się czerwonym światłem. Zaklęcia przebijały się przed drzewa, liście i paprocie, uderzając w siebie wzajemnie, krzyżując się i rozpryskując o pnie drzew, a także ginąc w ciemności.
Dwa przemknęły tuż nad głową Toma i Barty'ego, którzy byli najbardziej odsłonięci i nie mieli za plecami drzewa. Ten pierwszy w ostatniej chwili się pochylił, ale ten drugi nie miał tyle szczęścia. Miałem wrażenie, że czerwony promień musnął go w ramię. Natychmiast się za nie złapał, więc widocznie nie stracił przytomności, ale jego głowa opadła bezwiednie na jego pierś.
Kilka zaklęć rozbryznęło się na polance na której przed chwilą staliśmy. Jeden trafił w Mrużkę, która przecież nie miała jak uniknąć zaklęcia nie mogąc się ruszać, a drugi w miejsce, gdzie jeszcze całkiem niedawno rzucałem zaklęcie.
Z ust prawie wydostał mi się krzyk przestrachu, w ostatnim momencie zasłoniłem usta dłonią. Tom jęknął cichutko, skulił się i złapał kurczowo za włosy. W drugiej ręce nadal ściskał moją różdżkę.
Kilkanaście metrów dalej ktoś krzyknął krótkie "Stop!", a potem dosłyszałem słowo "syn". Musiałem odetchnąć kilka razy żeby się uspokoić i więcej słyszeć. Opanowałem się akurat w momencie, w którym odezwał się Crouch Senior.
Wcisnąłem się mocniej w pień. Crouch coś krzyczał, wyraźnie zezłoszczony. Potem przestał. Usłyszałem jak ten sam głos, który krzyknął stop, teraz powiedział "znak". To mogło znaczyć tylko jedno - jakiś pracownik Ministerstwa dopytywał się o miejsce w którym pojawiła się czaszka.
W stronę naszej polanki zbliżyły się ostrożne kroki. Tom odciągnął rękę od twarzy, z której teraz zniknęła cała radość, zastąpiona zmarszczonym nosem i ściągniętymi brwiami, wyraźnie tłumiącymi złość.
- Tom... - zacząłem prawie bezgłośnym szeptem, ale uciszył mnie lekkim machnięciem ręki. Zacisnąłem usta i odwróciłem wzrok.
Mężczyzna przedarł się przez krzaki zaledwie kilka metrów od nas. Oświetlał sobie drogę różdżką, silne światło upadło na polankę. Nagle serce stanęło mi w gardle.
"Mrużka! Mrużka tam została!"
- Tak! Mamy ich! Ktoś tu jest! Oszołomiony! - wykrzyknął mężczyzna. - Ale... a niech to!
Podszedł do skrzatki i przykucnął przy niej. Stanął do mnie tyłem, więc widziałem tylko, jak głęboko westchnął. Podniósł małe ciało i ruszył z nim z powrotem.
- Mój ojciec zaraz tutaj przyjdzie - szepnął Barty, a jego głos zabrzmiał jak wiatr. Po chwili nie byłem pewny, czy tak naprawdę coś w ogóle powiedział. - Będzie mnie szukać.
Tom kiwnął krótko głową i wysunął przed siebie rękę z różdżką.
- Nie ma po co, panie Crouch! - zawołał mężczyzna, który przed chwilą wszedł na polankę. - Tam już nie ma nikogo!
Jednak kroki nieuchronnie się do nas zbliżały. Spiąłem mięśnie, zbierając się do działania, ale obiecałem sobie, że zrobię cokolwiek, o ile Tomowi się nie uda. Zerknąłem w bok na Draco, który zasłaniał usta dłonią, żeby nie wydać żadnego odgłosu, oraz zaciskał powieki spod których wydobyło się kilka łez.
Ci, którzy stali kilkanaście metrów dalej znowu zaczęli rozmawiać, ale Crouch się nie zatrzymywał. Wreszcie wkroczył na polanę, cały spocony i drżący. Przyklęknął i zaczął macać ziemię, zapewne w poszukiwaniu swojego syna, który według niego miał leżeć pod peleryną niewidką.
W pewnym momencie natrafił na jej fałdy i otworzył szerzej oczy. Odwrócił się gwałtownie, sięgając po różdżkę, ale nie zdążył zrobić nic więcej.
- Imperio - powiedział lodowato Tom, a różdżka, którą trzymał, lekko zadrżała.
Crouch zaś znieruchomiał, z pustym wzrokiem wlepionym przed siebie. Tom odetchnął głęboko, a potem opuścił różdżkę. Mężczyzna podniósł się chwiejnie z kolan, z głową lekko pochyloną do przodu i ruszył w naszą stronę.
Poczułem, jak Draco znowu chciał się zerwać do działania, ale przytrzymałem go przy ziemi.
- Tom ma wszystko pod kontrolą - syknąłem mu do ucha.
- A co jeśli nie? - odszepnął ze złością i strachem. Objąłem go ręką.
- Na pewno ma.
- Daj mi różdżkę Pottera - powiedział w moją stronę Tom. Oddałem mu ją. Naprzemienne fale ciepła i zimna mnie opuściły.
Potem wychylił się lekko z krzaków i podał ją mężczyźnie, który nadal patrzył tępo przed siebie. Byłem pewien, że teoretycznie mógł nas zobaczyć, ale widocznie w praktyce wszystko wyglądało inaczej.
Nagle jego wzrok wrócił do normalności, a potem po prostu odwrócił się i odszedł.
- Co zrobiłeś? - mruknąłem do Toma. Zerknął na mnie.
- Rozkazałem mu, aby oskarżył o wszystko Mrużkę. - odparł tak samo cicho, po czym zamilkł na kilka chwil. - Jeśli mu uwierzą, a uwierzą, wystarczy poczekać aż się rozejdą. Wtedy będziemy mogli wrócić do namiotu.
- Tom, czemu kazałeś mi wyczarować ten znak? - spytałem, wlepiając w niego intensywne spojrzenie. Nie odwzajemnił go i nie odpowiedział. - Tom!
- Dlaczego mówisz do Czarnego Pana per Tom? - wtrącił się Barty, a jego głos zadrżał, trochę złością, trochę niepewnością i trochę niepokojem.
- Bo to mój przyjaciel! - warknąłem, bo ani trochę nie podobała mi się sytuacja. Pomyślałem, że możne jednak nie lubię tego Barty'ego. - Jak niby mam mu mówić? Panie? Ojcze? Chyba żartujesz! Poza tmmfm...
Dalszą część mojego zdania przerwała dłoń Toma, która zasłoniła mi usta.
- Nie gadaj tyle - mruknął. - Nic nie mówcie. Porozmawiacie sobie w namiocie.
Rzuciłem ostatnie, zezłoszczone spojrzenie na Barty'ego, który też zamilkł, a potem odciągnąłem od siebie rękę Toma i odwróciłem głowę do Draco. Uśmiechnął się nerwowo, ale nic nie powiedział.
W ciszy przesiedzieliśmy kilkanaście kolejnych minut. Co i rusz coś uwierało mnie a to w pośladki, a to w plecy, ale ani razu się nie poruszyłem, bo nikt inny też się nie ruszał. Zaczęło mi się nudzić, emocje opadły. Grzebałem palcem w ziemi, wyrywałem źdźbła trawy i skubałem listki krzaków w których byliśmy, ale uważałem, żeby nie poruszyć całym.
Wreszcie rozmowy umilkły, a kolejne dwie minuty trwające wieczność potem Tom zaczął się podnosić. Wyjrzał za drzewo z jednej strony, potem z drugiej, a następnie wyszedł z krzaków i otrzepał się.
- Możecie wyjść - szepnął. - Ale cicho i pojedyńczo.
Powstrzymałem się od natychmiastowego wyjścia z krzaków i pozwoliłem opuścić je najpierw Draco, a potem Barty'emu. Wygramoliłem się spod ostrych gałązek, które poraniły mi całe ramiona, po czym podniosłem się na nogi. Trochę mi zdrętwiały, więc musiałem kilka razy podskoczyć, ale wróciły do normalności.
- Chodźcie - zarządził Tom.
Droga powrotna zajęła nam nieco dłużej. Musieliśmy skrywać się przed ludźmi, którzy jeszcze pałętali się po lesie, w co wchodziło pilnowanie kroków i nie wydawanie absolutnie żadnych odgłosów. Gorzej zrobiło się na polu biwakowym, które zdecydowanie się rozświetliło. Dużo osób nie spało. Kilka namiotów tliło się ogniem, wyraźnie widać było, że znajdowały na drodze jakiegoś pochodu, który nie szczędził nikogo.
Na skraju lasu Tom rzucił Zaklęcie Kameleona zarówno na siebie jak i Barty'ego. Oboje wtopili się w tło, chociaż gdy wiedziałem gdzie się znajdowali, nie miałem problemu z wyłapaniem ich sylwetki, nawet w ciemności. Kiedy spytałem Toma dlaczego nie mógł wrócić do mojej głowy (na co Barty zareagował zaskoczeniem, ale nie dopytywał), odparł, że woli nie ryzykować dematerializowania się mając kogoś pod wpływem Imperiusa. Potem wytłumaczył, że Lucjusz przejmie Croucha Seniora, żeby Tom mógł znowu wracać do mojego umysłu bez ryzyka, że Crouch Senior uwolni się spod jego wpływu.
Kilka osób zaczepiło mnie i Draco, nie zauważając pozostałej dwójki, która szła obok. Musieliśmy wszystkich zapewniać, że nic nam się nie stało, ale poza tym nie napotkaliśmy żadnych problemów.
Gdy tylko wróciliśmy do namiotu, Tom odczarował siebie i Barty'ego, po czym oddał mi różdżkę. Byłem tak spragniony, że natychmiast poszedłem sobie nalać wody i choć zdecydowanie nie miałem ochoty rozmawiać z nowym gościem, dobre maniery jednak wygrały. Zaproponowałem wodę zarówno jemu, jak i Draco oraz Tomowi. Wszyscy na to przystali.
Wylewitowałem z kuchni cztery pełne szklanki. Jedną zatrzymałem dla siebie, a pozostałe trzy rozprowadziłem po pokoju. Barty wstał ze swojego fotela, chcąc ustąpić mi miejsca, ale machnąłem tylko ręką i pociągnąłem łyk wspaniałej, czystej, chłodnej wody.
- Siedź sobie - mruknąłem. - Ja nie byłem pod wpływem Imperiusa przez szmat czasu. Postoję sobie.
Był trochę zaskoczony, ale nie zaprotestował.
- Myślę, że Barty powinien się dowiedzieć co działo się przez ostatnie lata - odezwał się w pewnym momencie Tom, patrząc na mnie wyczekująco. Uniosłem brwi i wskazałem na siebie kciukiem.
- Ja? - spytałem z niedowierzaniem. - Ja mam opowiedzieć?
Skinął krótko głową.
- Tak.
- Ale... co mam...
- Wszystko, co uważasz za stosowne. - Tom wzruszył ramionami. - Chyba, że wolisz zaczekać do jutra?
Zamyśliłem się. Faktycznie, dzień był pełen wrażeń, ale wcale nie chciałem, żeby się już kończył. Poza tym, nie byłem wcale pewien czy zdołam zasnąć. Najchętniej zrobiłbym sobie kawy, ale niespecjalnie miałem ogień aby zagotować wodę, a nie chciałem kogokolwiek trudzić. Poza tym tacie nie spodobałoby się, gdybym pił kawę o tak późnej godzinie.
"Nie tata. To nie jest mój tata."
Po krótce opowiedziałem co działo się przez ostatnie lata. Tylko wspomniałem o dzienniku, ale całkiem dokładnie opisałem wydarzenia z Komnaty, bo uznałem, że to było najważniejsze. W końcu to wtedy Tom został czymś więcej niż tylko duszą Voldemorta zamkniętą w dzienniku. Dotarłem aż do momentu, w którym dowiedziałem się, że Tom jest Czarnym Panem, ale przerwał nam cichy trzask, który rozległ się w pokoju obok.
Do pomieszczenia w którym się znajdowaliśmy wszedł ojciec, nie będący już moim ojcem. Wyglądał na zmęczonego, ale zadowolonego. Przywitał nas skinieniem głowy, ale gdy zobaczył Barty'ego, trochę zwęził powieki. Gdy tylko na siebie spojrzeli wiedziałem, że pomiędzy nimi znajdowało się jakieś napięcie.
- Draco, Seth, wszystko w porządku? - odezwał się, lustrując nas uważnym wzrokiem. Spojrzeliśmy po sobie i pokiwaliśmy głowami.
Nie zdążyliśmy odpowiedzieć, bo wstał Tom. Powiedział, żeby tata deportował się do naszego domu razem z Bartym, bo niebezpiecznym by było, gdyby Crouch Junior tutaj został. Oboje rzucali sobie milczące spojrzenia, bardziej negatywne niż pozytywne. Tata złapał rękę Barty'ego i zniknął, z takim samym trzaśnięciem. Wrócił kilkanaście minut potem, już sam.
- Mam rozumieć, że poszło dobrze, tak? - spytał od razu gdy się pojawił. Przytaknąłem radośnie.
- Tak! A tobie, jak poszło?
- Również dobrze - odparł z uśmiechem, który jednak zaraz znikł. - Dołączyło się wielu ludzi, głównie pijanych, ale dobrze robili za tłum. Jedyna część, która mnie zastanawia, to Mroczny Znak. Pojawił się nad lasem.
Spojrzałem najpierw na Draco, a potem na Toma. Tata widocznie to zauważył, bo westchnął lekko, jakby właśnie tego się spodziewał.
- Rozumiem - mruknął i usiadł w fotelu, w którym wcześniej był Barty.
Ziewnąłem przeciągle, zasłaniając usta dłonią. Przeciągnąłem się.
- Chyba pójdę spać - wymamrotałem. Jak jeszcze przed chwilą myślałem, że będę mógł spędzić na nogach resztę nocy, tak teraz padałem z nóg. - Draco, idziesz?
Pokiwał głową i wstał z fotela.
- Tak, jak też padam - odparł zmęczony. - Ten dzień był niesamowity. Dobranoc, tato. Dobranoc, Tom.
- Dobranoc - odparł ojciec, uśmiechając się. - Tobie też, Seth.
Pokiwałem głową. Tom wpatrywał się pusto przed siebie. Zerknąłem na tatę, który pokręcił lekko głową, widząc na co patrzyłem. Najpierw się wahałem, ale zmęczenie zwyciężyło. Ramię w ramię z Draco poszedłem do sypialni.
^*^*^*^*^
/Tom/
Nie cieszysz się, że Seth wyczarował Mroczny Znak?
Nie cieszysz się, że potrafił to zrobić?
Nie cieszysz się, że on się z tego cieszył?
Oh Tom, jesteś taki ponury.
Kiedyś byś się cieszył.
- Zamknij się - warknąłem, łapiąc się za głowę. - Przestań.
Lucjusz na ciebie patrzy.
Zerknąłem w bok. Nie patrzył, choć wiedziałem, że jeszcze przed momentem mi się przyglądał. Odetchnąłem głęboko. Przynajmniej odwrócił na chwilę moją uwagę od przeklętego głosu, który kołatał się nieustannie w mojej głowie.
Powinieneś rzucić na niego Cruciatusa, Tom. Nie chciałbyś tego zrobić? Znowu poczuć, że masz władzę?
- Nie - odparłem pod nosem. - Przestań mówić.
Jak sobie życzysz... Tom.
Obecność zniknęła. Odetchnąłem ciężko i opadłem na oparcie. Czułem się żałośnie robiąc takie sceny na oczach jednego ze Śmierciożerców, ale mogło być gorzej. Mógł to być ktoś inny, ktoś zadający o wiele więcej pytań.
"Poza tym, Lucjusza niż już nie zdziwi" - pomyślałem z gorzkim rozbawieniem. - "On i tak widział już wszystko."
Chciałem już wrócić do głowy Setha. Tam nie było zbędnych głosów, tylko jego myśli. Proste, czyste, dziecięce myśli, w których nie sposób było się zgubić. Kiedyś przeglądałem je przy każdej możliwej okazji, manipulowałem i dostosowywałem do własnych potrzeb, ale teraz... teraz siedziałem po prostu w kącie i rozkoszowałem się spokojem, którego mogłem doznać jedynie w jego głowie. Obserwowałem z satysfakcją wszystkie rzeczy, które zrobiłem wcześniej. Czułem się dobrze, bo wiedziałem, że nikt inny nie mógłby zrobić tego lepiej. Oczywiście raz na jakiś czas musiałem nieco modyfikować jego wspomnienia i myśli, naprowadzać na dobre tory... Choć nie tak intensywnie jak kiedyś.
Spojrzałem bok, prosto w oczy Lucjusza, których nie zdążył odwrócić ich na czas. Zamarł i patrzyliśmy tak po sobie przez kilka chwil.
- Chciałbym, żebyś jak najszybciej przejął Croucha Seniora spod mojego Imperiusa - powiedziałem wreszcie. Lucjusz odetchnął bezgłośnie. Nadal bał się, że się na niego zezłoszczę, a potem rzucę Cruciatusem, pomimo, że ostatni raz zrobiłem to rok temu, kiedy dowiedział się o moim istnieniu.
- Jak sobie życzysz, panie - odparł idealnym, bezbarwnym głosem, z którego nie dało się wyczytać absolutnie nic innego niż posłuszeństwo.
- Za trzy dni razem z Sethem i Barty'm pójdę do Voldemorta.
Pokiwał potulnie głową.
Patrzyłem na niego przez kilka długich chwil, a potem się skrzywiłem.
- Zdajesz sobie sprawę, że jeśli Voldemort wróci - zacząłem, ledwie tłumiąc złość. - To wasza... rodzina... nigdy już nie będzie taka sama?
Spojrzał na mnie pustym wzrokiem.
- Tak, panie.
"Okaż jakieś emocje, człowieku!" - krzyczałem w środku - "Pokaż, że nie jestem nienormalny czując emocje! Przestrasz się! Niech w twoich oczach pojawi się lęk! O Setha! O Narcyzę, Draco, kogokolwiek!"
Ale on zbyt idealnie nad sobą panował. Wydawało mi się, że zaakceptował los swój i swojej rozpadającej się rodziny. Wydawało mi się, że wszystko przestało już go obchodzić. Wydawało mi się, że przestał obchodzić go Seth.
Zerwałem się z fotela, wzrok zamazał mi się złością. Gdybym mógł, rozerwałbym ten namiot na strzępy, puściłbym cały kemping z dymem. Chciałem usłyszeć czyjś krzyk bólu, czyjeś cierpienie.
"Chcę, żeby ktoś pokazał mi, że nie jestem jedynym, który jeszcze się o kogoś martwi!"
- Doskonale - wycedziłem lodowato. Szklanka, z której wcześniej piłem, pękła z trzaskiem i rozprysnęła się po całym stoliku. - Zaakceptuj to i patrz bezczynnie, jak wszystko runie.
Usłyszałem szyderczy śmiech. W pierwszej chwili myślałem, że to Lucjusz, ale sekundę potem zorientowałem się, że tak naprawdę był to Voldemort. Nieznośna obecność w głowie wróciła.
Jesteś naprawdę zabawny, Tom - powiedział cicho, szyderczo. - Masz nadzieję, co prawda głęboko schowaną, że wszystko będzie dobrze. Ciągle powtarzasz to Sethowi. Próbujesz przekonywać ludzi dookoła do jakiegokolwiek działania. Narcyzę, Lucjusza... Tak bardzo płonnie próbujesz przekonać samego siebie.
Pomimo, że doskonale wiesz...
Że już nic
nie będzie
dobrze.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top