rozdział XXIX
Ten z kłótnią
– Dlaczego akurat tutaj? – spytałem, puszczając dłoń Barty'ego i odsuwając się od niego o spory krok. Miał duże, szorstkie, nieprzyjemne dłonie, które przyprawiały mnie o ciarki. Nie chciałem dotykać ich dłużej niż musiałem.
Całe szczęście teleportacja nie trwała długo, tylko kilka sekund.
Nadal miałem mu za złe, że torturował swojego ojca, ale nic nie mówiłem. Nie miałem ochoty tego ciągnąć i z nim dyskutować, bo wiedziałem, że on i tak nie zmieni zdania, podobnie jak ja. Jedyne co mogliśmy, to się pokłócić, a nie spieszyło mi się do robienia sobie wrogów w szeregach Śmierciożerców.
Poczułem z boku lekki powiew. Odwróciłem głowę i zobaczyłem Toma, który przeciągał się lekko. Ruszył sprawnie do przodu, zrównałem się z nim. Barty szedł nieco z tyłu.
– Nie wiem – odparł po prostu. – Jest to dom Toma Riddle'a seniora... A raczej był. Teraz jest opuszczony.
– Kolejny Tom Riddle? – jęknąłem. – Merlinie, czemu ludzie nie mogą nazywać swoich dzieci normalnie? Barty Crouch Senior, Barty Crouch Junior... Tom Riddle Senior, Tom Riddle Junior!
– Nie jestem Tom Riddle Junior – zaprotestował od razu, wyglądając na odrobinę oburzonego. – Jestem Tom Marvolo Riddle. To co innego.
– Może po prostu nie wiesz że jesteś Junior? – parsknąłem i spojrzałem wyzywająco w jego czerwone oczy. – Jeśli jest Senior, to musi być i Junior.
Uniósł brwi.
– Zdajesz sobie sprawę z tego, że Senior oraz Junior są nieoficjalnym dodatkiem, prawda? – powiedział rozbawiony. – Barty Crouch Senior nie zawsze był Seniorem. Wyobrażasz sobie małego chłopca Seniora?
Choć wspomnienie Croucha sprawiło, że poczułem ukłucie w piersi, parsknąłem chichotem. Tom miał trochę racji.
– No, nie. Ale dlaczego dokładać sobie więcej problemów i nazywać dziecko swoim imieniem? – dopytywałem.
– Niektórzy mają duże ego.
– To nie robi sensu.
– Wiem. Ciesz się, że ty nie jesteś Tomem.
Tym razem głośno się zaśmiałem.
– Oj, cieszę się, naprawdę. Tom to dobre imię, ale Seth jest o wiele lepsze.
– Właśnie dlatego nazywasz się Seth, a nie Tom Junior – odpowiedział z krzywym uśmieszkiem.
Oderwałem od niego rozbawione spojrzenie i zwróciłem głowę w stronę domu, do którego się kierowaliśmy.
Był dwupiętrowy, w miarę duży, ale wyraźnie zaniedbany. Większość dolnych okien, a także kilka górnych, miał powybijane, w jednym miejscu lekko zapadł się dach, ale akurat ta część domu wyglądała najgorzej. Na ścianie z boku, błyszczącej w słońcu, które chowało się już za horyzontem, widniały jakieś kształty namalowane czerwoną farbą. Ogród którym szliśmy i który otaczał dom był gęsty, zaniedbany i pełen chwastów oraz rozrastających się krzewów. Jedynie główna ścieżka była w miarę czysta, a wszystkie boczne które od niej odchodziły ledwo było widać. Gdzieniegdzie rosły jeszcze dzikie, piękne kwiaty o najróżniejszych kolorach, oraz wysokie drzewa z pniami pokrytymi bluszczem, ale były tłumione przez pokrzywy i chwasty.
Po plecach ciągle przechodziły mi dreszcze ekscytacji na zmianę z falami niepewności. Nie wiedziałem czy chciałem spotkać się z Voldemortem, czy nie. Jeszcze całkiem niedawno nie miałem tego problemu, w ogóle się tym nie przejmowałem, ale teraz... gdy byłem naprzeciwko miejsca w którym się znajdował... Nie byłem już taki pewny siebie.
Nie wspominając już o sytuacji z Bartym.
Czy każdy Śmierciożerca taki był? Nie spotkałem wielu, zaledwie trzech, ale miałem nieprzyjemne przeczucie, że większość była właśnie jak Barty. Pettigrew był zbyt tchórzliwy, a ojciec, który nie był już moim ojcem... nie potrafiłem sobie tak do końca wyobrazić go w roli Śmierciożercy.
– Tom? – mruknąłem, robiąc krok bliżej niego. Spojrzał na mnie kątem oka.
– Hm?
– Jak ja mam się tak właściwie zachowywać? – spytałem niepewnie. – Co mam robić?
– Zachowuj się normalnie – odparł, wzruszając ramionami. – Nie wygłupiaj się, odpowiadaj na pytania.
Chodź odpowiedź Toma była prosta i zwięzła, nie uspokoiła mnie, wręcz przeciwnie. Zacząłem usilnie zastanawiać się nad tym, czym tak właściwie było normalne zachowanie i wygłupy. Dłonie zaczęły mi się pocić, wytarłem je pośpiesznie w spodnie i od razu zacząłem się zastanawiać, czy to nie było złe zachowanie. Cholera, przecież to Voldemort! Czarny Pan! Tom był moim przyjacielem, ale nie Voldemort! Na ile procent Tom to Voldemort? Jak bardzo są tym samym, a jak bardzo są kimś innym? Jak to wszystko działa?
"Dlaczego nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałem?"
Odetchnąłem, próbując się uspokoić. Nie ma czym się stresować. W razie potrzeby Tom...
Jęknąłem cicho.
"Nie, nie, nie! Nie mogę się opierać na Tomie! Właśnie po to wczoraj przyszedł do mnie Draco! Muszę wziąć się w garść, zrobić wszystko samodzielnie i nie narażać się na niebezpieczeństwo! Jestem Ślizgonem, do diaska! Potrafię się zachować. Potrafię myśleć."
Dotarliśmy do drzwi wejściowych. Były solidne, z ciemnego, dębowego drewna, oraz z matową, srebrną klamką i kołatką. Na dole, przy ziemi, brudne od błota. Przed nimi leżała stara, dawno już wytarta wycieraczka, po której przesunięcie nogą bardziej ubrudziło by podeszwę, niż ją wyczyściło.
Odetchnąłem po raz kolejny. "Dam radę, dam radę... Dlaczego miałbym nie dać rady? Przecież nie jestem głupi. Tak, dam radę! Nie ma czego się obawiać. Wiem, co trzeba robić, aby wypaść uprzejmym. To nie różni się od jakichś wizyt Ministra lub innych pracowników Ministerstwa, które zawsze przecież szły dobrze. Dam radę. Ważny człowiek to ważny człowiek, wszyscy myślą tak samo."
Tom sięgnął do klamki i nacisnął ją, pchając drzwi. Zaskrzypiały cicho. Wnętrze domu było zacienione, już żaden promień nie docierał do środka. Niedługo zrobi się całkowicie ciemno, jednak na razie, całe szczęście, jeszcze sporo było widać.
"Muszę dać radę."
^*^*^*^*^
/Tom/
Od razu poczułem, że ktoś tam był.
"Czy to ty?" – wysłałem myśl w przestrzeń.
Nie było odpowiedzi.
Choć miałem ochotę się skrzywić, nie zrobiłem tego. Jeszcze całkiem niedawno nie milkł nawet na chwilę, a teraz nagle przestał odpowiadać. Już od dłuższego czasu działał mi na nerwy, ale z każdym kolejnym dniem stawał się coraz bardziej nieznośny. Nie wiedziałem czy to on się rozleniwił, czy ja stałem się odporniejszy na jego nieustannie gadanie w mojej głowie, ale i tak byłem niezadowolony.
Co prawda od kiedy zabiłem Abraxasa nieco ścichł, ale nadal był okropnie nieznośny.
Zrobiłem krok dalej. Poczułem, jak Seth zrobił to samo.
Rozejrzałem się. Dom był w ruinie, bardzo się zmienił od kiedy ostatnim razem tutaj byłem... A raczej kiedy był tu Voldemort.
Uznałem, że nie wpuściłby do miejsca w którym przebywał jakiejś obcej osoby, więc ruszyłem powoli w stronę schodów.
Zaniepokojenie Setha powiększyło się, jeszcze bardziej niż dotychczas. Odwróciłem do niego głowę i zmierzyłem go wzrokiem. Całkiem nieźle ukrywał swoje uczucia, ale ciągle ocierał spocone dłonie o spodnie i przygryzał lewy policzek. Spojrzał na mnie.
Dam radę, dam radę, dam radę...
– Mogę różdżkę? – spytałem, wyciągając przed siebie otwartą dłoń. Pokiwał głową z ledwie widoczną ulgą i podał mi ją.
Była zimna.
Wszedłem na pierwszy schodek. Zaskrzypiał. Potem na kolejny. Ten już nie zaskrzypiał. Seth i Barty ruszyli za mną, choć oczywiście bardziej niezdarnie.
Nie po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać dlaczego Voldemort zdecydował się przebywać w tym domu, zamiast po prostu u Malfoy'ów. Ich dwór był przecież zdecydowanie większy, wygodniejszy, a miałby do dyspozycji jednego Śmierciożercę więcej, oraz Narcyzę i miał by o wiele, wiele łatwiej.
Po raz kolejny ponuro doszedłem do tego, że z jego perspektywy aktualny stan rzeczy był bardzo dobry. Podczas gdy ja ciężko pracowałem, manipulowałem Sethem i całą rodziną Malfoy'ów, on wydawał rozkazy z daleka i zawsze wtrącał swoje zdanie. Choć samo przyznanie się do tego, że byłem narzędziem sprawiało, że po plecach przechodził mi dreszcz złości, nie mogłem temu zaprzeczyć. Nie mogłem również dyskutować, bo była to najlepsza opcja dla Voldemorta. A ja, choć samoświadomy, nadal byłem tylko jego kawałkiem. Częścią, którą w razie potrzeby można było poświęcić. Częścią, dla której najbardziej powinna liczyć się "ta główna".
Nie podobało mi się to, ale co mogłem poradzić? Wiedziałem, że to dla większego dobra. Moim obowiązkiem było doprowadzenie Voldemorta do życia.
Jednak myśl, że nie jestem aż tak ważny, była okropna.
Zacisnąłem zęby.
"Nie, nie mogę tak na to patrzeć" – warknąłem na siebie w myślach. – "Muszę zrobić to, do czego zostałem stworzony."
Bo przecież byłem tylko horkruksem, prawda? Tak naprawdę nie powinienem mieć nawet wolnej woli.
Potrząsnąłem lekko głową, wyrzucając z niej zbędne myśli. Nie dość, że Voldemort nieustannie wprowadzał w mojej głowie zamęt, teraz sam go sobie tworzyłem.
Postanowiłem więc skupić się na celu.
– Hej, Tom, tam jest wąż! – powiedział zafascynowany Seth, wskazując palcem na przymknięte lekko drzwi na piętrze. Zatrzymałem się na ostatnim schodku i spojrzałem w tamtą stronę. Zanim zdążyłem się odezwać, Seth mówił już dalej, tym razem w wężomowie. – :Co tu robisz?:
:Służę swojemu panu: – odpowiedziała Nagini, podpełzając bliżej i tym razem nie kryjąc się już ze swoją obecnością. Powiodłem wzrokiem po jej długim, grubym ciele w szaroburym, nieokreślonym kolorze.
Choć nigdy jej osobiście nie spotkałem, wiedziałem, czym była. Skąd? Kto wie. Po prostu wiedziałem, tak samo jak miałem pojęcie o większości rzeczy, które wiedział Voldemort. Rozdzielona dusza nadal była ze sobą połączona, nieważne, czy w horkruksie, czy nie.
Przeszedłem obok niej. Gdy poczułem, jak na mnie popatrzyła, włoski na karku stanęły mi dęba. Od razu zrozumiałem, że coś w niej było nie tak, jednak nie dałem nic po sobie poznać. Spojrzałem na te drzwi, spod których wydobywało się nikłe światło i słychać było zza nich trzaskanie ognia, po czym przysunąłem się do nich. Spojrzałem na Setha, który z ekscytacją obserwował Nagini. Zwinęła się lekko i oparła głowę na swoim cielsku, obserwując naszą trójkę jasnymi, żółtymi ślepiami.
Zdecydowanie coś mi się w niej nie podobało.
– Tom, dlaczego ten wąż mówi, a Bazyliszek nie? – wyszeptał nagle Seth.
Nie powinien o tym pamiętać. Jego umysł pełen był najróżniejszych iluzji i sztucznych wspomnień, aby jak najłatwiej go kontrolować. Stworzyłem w jego głowie misterną pajęczynę myśli, silną i delikatną jednocześnie. Wystarczyło jedno niewłaściwe, wypowiedziane znienacka słowo osoby z zewnątrz, a część, lub nawet całość, mogła runąć, a linki zacząć wysuwać się z moich rąk.
Nie mogłem całkowicie wymazać wspomnienia o Bazyliszku, to by spowodowały zbyt duży zamęt w jego głowie. Zbyt dużo rzeczy bezpośrednio się z nim łączyło. Dlatego postanowiłem, że Bazyliszek owszem, będzie, ale bez szczegółów. Seth miał o nim pamiętać jakby z daleka, wiedzieć, że tam był, ale nie chciałem, żeby miał potrzebę głębiej go badać.
Nie podobało mi się, że zadał takie specyficzne pytanie, ale najgorsze co mógłbym zrobić, to uniknąć odpowiedzi i naruszyć jego zaufanie.
– Bazyliszek był stworzony magicznie – odpowiedziałem. – A Nagini jest żywym zwierzęciem.
– Nagini... ale jak to, Bazyliszek nie był? – zdziwił się.
– Salazar Slytherin uznał, że lepszym wyjściem będzie stworzenie potwora zamiast ściąganie go z z dziczy. Był wystarczająco potężnym czarodziejem aby to zrobić – wytłumaczyłem cierpliwie, choć wolałbym, żebym nie musiał.
Seth pokiwał głową i spojrzał na drzwi za którymi miał znajdować się Voldemort. Jako że wyszedł przede mnie aby odezwać się do węża, stał bliżej nich. Gdy jego wzrok spoczął na klamce, zacisnął usta i zawahał się, jednak uniósł rękę.
Dam radę... – był tak skupiony na jednej myśli, aż wyraźnie go słyszałem.
Tym razem drzwi nie skrzypnęły. Otworzyły się gładko do środka, odsłaniając jasną łunę. Usłyszałem, że zarówno Seth jak i Barty zatrzymali w płucach powietrze na krótki moment, oraz wpatrzyli się do środka. Zapadła całkowita cisza.
– Dobry wieczór? – odezwał się Seth. Jego głos, choć cichy, rozniósł się po domu.
Spiąłem mięśnie.
– Dobry wieczór, Seth. – odezwał się Voldemort tuż za naszymi plecami.
Tylko dzięki przeczuciu i wcześniejszemu błyskawicznemu przygotowaniu się nie podskoczyłem, w przeciwieństwie do moich dwóch towarzyszy. Prawie identycznie gwałtownie się wyprostowali... a przecież Barty mógł się domyślić, że Voldemort wymyśli coś niespodziewanego. Cóż, to Lucjusz zawsze potrafił celniej przewidywać i zapobiegać.
Odwróciłem głowę i spojrzałem na niego.
...Oh.
Trochę mnie... zatkało.
Prawdę mówiąc, nie do końca wiedziałem czego się spodziewać. Nadal często, choć już nie aż tak, miałem koszmary o stanie w którym się znajdował, jednak nie miałem pojęcia jak tak naprawdę mogło to wyglądać. Wyobrażałem sobie różne rzeczy, ale nie było żadnej, która by go tak naprawdę przypominała.
Był jak cień, czarna sylwetka mężczyzny pochłaniająca wszelkie światło. Nie widziałem co się za nim znajdowało, był jak czarna dziura. Potrafiłem rozróżnić jego ręce, nogi, stopy, dłonie, klatkę piersiową oraz głowę, a jego oczy były jak dwa żarzące się, czerwone węgielki, jednak detale, takie jak paznokcie lub usta były niezauważalne. Pochylał się lekko do przodu i przekrzywiał głowę w geście zainteresowania.
Barty zareagował jako pierwszy. Upadł na kolana i pochylił głowę, przyciskając czoło do brudnej podłogi. Nawet nie pomyślał zanim to zrobił.
– Mój panie... – wymamrotał pod nosem, jego głos zabrzmiał czystym szczęściem, jakby był do końca pogrążony w euforii.
Seth na początku znieruchomiał, ale potem wyprostował się lekko. Ze zdziwieniem uznałem, że nie schował się za mnie, ale tkwił w miejscu, z podniesioną głową i oczami wpatrzonymi w twarz Voldemorta. Zbladł jednak gwałtownie, kolana mu drżały, a ręka macała kieszeń w poszukiwaniu różdżki. Poza tym podejrzewałem, że po prostu nie mógł ruszyć się z miejsca, nawet gdyby chciał.
Uniosłem głowę i spojrzałem głęboko w dwa czerwone punkty na twarzy cienia. Nawet nie próbowałem ukrywać, że imitacja serca, które miałem w piersi, biła dwa razy szybciej. To była zwykła, ludzka reakcja, której nie dało się zapobiec. Ważne, że nie skrzywiłem się nawet odrobinę.
– Gdzie Glizdogon? – spytałem obojętnie, jakby nic mnie nie przejęło i założyłem ręce na piersi. Voldemort przekrzywił głowę.
– Spał – odparł po chwili, w jego głosie zabrzmiała pogarda. – Jednak teraz stoi w drzwiach i nas podsłuchuje.
Jego głos był bardzo, bardzo dziwny. Jednocześnie mówił fizycznie, z miejsca gdzie teoretycznie znajdowały się jego usta wydostawał się dźwięk, ale słyszałem go też w głowie. Nie tak, jak bezpośrednio w niej się odzywał, ale jakby... echem?
– Oh tak? – warknąłem, spoglądając w stronę gdzie już wcześniej czułem obecność, tylko dopiero teraz do mnie dotarła. Z cienia wyłonił się Glizdogon, skulony, przestraszony.
– P... p... panie... – wymamrotał.
Westchnąłem ze złością, jednocześnie pozwalając wyładować się napakowanym emocjom. Miałem ogromną ochotę rzucić na kogoś Cruciatusa... Pettigrew, Barty, ktokolwiek...
Siłą odciągnąłem się od tego pomysłu. Nie mogłem tego zrobić przed Sethem, inaczej straciłbym jego zaufanie. Całe szczęście nie przepadał za Glizdogonem, więc nie musiałem być dla niego miły. Rzuciłem mu więc ostatnie, zdegustowane spojrzenie i wszedłem do pokoju, nie czekając na zaproszenie.
Był całkiem spory. Na środku przeciwległej od wejścia ściany znajdował się kominek, radośnie strzelając iskrami, a na przeciwko niego stały trzy identycznie fotele, wszystkie obite takim samym, bladozielonym materiałem i o takich samych, ciemnych wykończeniach. Jeden na środku i dwa po bokach.
Nie miałem wątpliwości gdzie kto miał siedzieć.
Podszedłem do tego po prawej i usiadłem na nim. Zobaczyłem, jak Seth wszedł za mną, wyraźnie niepewny. Wyglądał, jakby chciał się odwrócić i po raz kolejny spojrzeć na Voldemorta, ale panicznie się od tego powstrzymywał. Szedł sztywno, cały spięty, ale udało mi się wyłapać jego spojrzenie. Lekko ruszyłem głową w stronę drugiego fotela, naprzeciwko mojego, licząc, że zrozumie. Najpierw wydawał się zdezorientowany, ale potem jego oczy zabłysły.
Za nim wszedł cień. Poruszał się normalnie, jak człowiek, ale jednak nie do końca. Trochę płynął w powietrzu, jego stopy nie dotykały podłogi, ale nogi poruszały się normalnie. Podszedł do fotela na środku, poczekał, aż Seth usiądzie, po czym sam zrobił to samo.
Zapadła cisza.
^*^*^*^*^
Siedziałem na fotelu i z całych sił starałem się nie wiercić, ale w mojej głowie znajdowało się tyle pytań, aż miałem poważne obawy, że nie wytrzymam i zacznę gadać. Zacisnąłem palce na podłokietniku i odetchnąłem powoli, jak najciszej, aby nikt nie spostrzegł, że jestem jednocześnie strasznie podekscytowany i zdenerwowany.
"Voldemort! Voldemort jest tutaj!" – kotłowało się w mojej głowie. Porządnie mnie przeraził pojawiając się za naszymi plecami, ale teraz mój strach nieco opadł, zastąpiony przeogromną ciekawością. Taką, która sprawia, że jest się gotowym na prawie wszystko, byleby się dowiedzieć.
Jakim sposobem pojawił się znikąd? To pytanie najbardziej nie dawało mi spokoju. Najpierw go nie było, nic nie czułem, a potem, bez żadnego ostrzeżenia, odezwał się. Poza tym, czym on teraz jest? Jego forma przypominała materialny cień... Albo niematerialny. Nie wiedziałem, ale nie bardzo śpieszyło mi się by go dotknąć. Tak czy siak, nie mógł być to tak do końca normalny cień, bo płomienie z kominka wydawały się w nim ginąć, jakby nie były stanie przebić jego ciemności. Tylko na brzegach jego sylwetki odbijało się lekko światło, ale nadal nie byłem w stanie określić materii z jakiej był zbudowany. Czy gdybym go dotknął, moja ręka by się w nim zatopiła? Zatrzymała się? Nie żebym miał zamiar go dotykać...
Przez dobre kilkanaście sekund cisza nadal trwała. Powstrzymywałem się, bo nie raz tata i mama powtarzali mi, że nie powinienem się odzywać bez zapytania, gdy rozmawiają dorośli. Gdy przychodził do nas Minister lub jakaś inna ważna osobistość, ja i Draco nie mieliśmy problemu, by siedzieć cicho i nie wtrącać się w rozmowę bez potrzeby, ale... ale nigdy nie był to Voldemort przy którym trzeba było siedzieć cicho!
Po dobrych czterdziestu sekundach ciszy nabrałem powietrza by się odezwać, ale powstrzymałem się w ostatnim momencie. Spojrzałem jeszcze na Toma, który wpatrywał się we mnie. Poczułem dziwne ukłucie w piersi, a potem zerknąłem na Voldemorta, który również odwracał głowę w moją stronę. Jego czerwone, przypominające węgielki oczy przyprawiały mnie o dreszcze.
No cóż, jeśli nie teraz, to kiedy?
– Czy mogę się spytać – zacząłem i z zadowoleniem uznałem, że głos mi nie zadrżał – jak się... – nagle głos ugrzązł mi w gardle. Jak powinienem się odezwać? Per pan? Ojcze? Na ty? Bez żadnego zwrotu? Minęła sekunda, a ja nadal tkwiłem z rozchylonymi ustami i niemożnością wydania z siebie żadnego dźwięku. Do dorosłych zawsze odzywałem się per pan, ale teraz... nie bardzo mi to pasowało... Ale nie mogłem też odezwać się na ty! Nie byliśmy przecież przyjaciółmi... Oh, Merlinie, czemu to musi być takie skomplikowane?!
– Myślę, że Seth chciał spytać, jakim sposobem pojawiłeś się znikąd – uratował mnie Tom spokojnym głosem. Voldemort spojrzał na niego, a ja nagle poczułem się o wiele lżej. Odetchnąłem cicho i wytarłem spocone dłonie w podłokietniki. Oczywiście, że musiałem się wygłupić. Powinienem wcześniej się nad tym zastanowić...
Cień pokiwał powoli głową.
– Tak samo jak Tom spędza czas w twojej głowie, Seth, tak ja mogę spędzać czas w głowie Nagini – wytłumaczył. Jego głos nadal brzmiał dziwnie, jednocześnie słyszałem go normalnie i w umyśle. – Nie jest to najprzyjemniejsze uczucie. Umysły zwierząt są znacznie bardziej... oślizgłe i chaotyczne... niż ludzkie.
– Oślizgłe? – zaciekawiłem się, pochylając lekko do przodu. Czerwone oczy znowu się na mnie zwróciły. – Co to znaczy?
– Trudniej je złapać, poruszyć nimi i je zrozumieć. Kierowane są instynktem, a nie zdrowym rozsądkiem... A na instynkt znacznie trudniej jest wpływać – odpowiedział.
– To by to wyjaśniało... – mruknąłem, opierając się o oparcie fotela. Cofnąłem się myślami do momentu w którym się pojawił i faktycznie, Nagini została za nami. Kiedy odpowiedziała, przestałem na nią całkowicie zwracać uwagę, podekscytowany wizją spotkania z Voldemortem...
– Powiedz Seth, jak radzisz sobie w Hogwarcie?
Znieruchomiałem, a potem uśmiechnąłem się odruchowo. Nie spodziewałem się takiego prostego pytania, ale nie miałem zamiaru narzekać! Mogę na nie odpowiedzieć!
– No, cóż, najlepiej idą mi zaklęcia – zacząłem gadać, wreszcie pozwalając wydostać się potokowi słów, który już od jakiegoś czasu cisnął mi się na usta. – Mam z nich wybitny, tak samo z transmutacji... Ale profesor McGonagall naprawdę potrafi być wymagająca, musiałem zrobić dodatkowe dwa eseje żeby nie mieć Powyżej Oczekiwań. Obrona też idzie mi dobrze, też mam wybitny, ale myślę, że to głównie zasługa nauczyciela którego mieliśmy w zeszłym roku, profesor Lupin był naprawdę niezłym nauczycielem, w szczególności w porównaniu z Lockhartem z zeszłego roku... On był tragedią. Raz przyniósł nam na lekcję chochliki i od tamtego czasu nie przeprowadził normalnej lekcji. No, dalej... Zielarstwo... Jakoś nie czuję do tego powołania, mam tylko Powyżej Oczekiwań, podobnie z Historią Magii... Ale Binns jest naprawdę nieznośny, nie robię żadnych notatek, wszystko zapamiętuję z książek i od Toma. Nie wiem jak on się potrafi skupiać na lekcjach. Magiczne Stworzenia są proste, ale też mnie nie ciekawią za bardzo... Ah, no i Wróżbiarstwo. Nie mam do tego drygu, a Trelawney zawsze powtarza, że albo ma się talent, albo nie... No i ja nie mam... Więc muszę się zadowolić... Zadowalającym...
Opadłem powoli na fotel. Uświadomiłem sobie, że naprawdę mocno się rozgadałem, a nie powinienem. Powinienem odpowiedzieć krótko, zwięźle i dokładnie, a nie gadać o Lockharcie...
Obrona Przed Czarną Magią... Lupin był dobry, Lockhart był tragiczny... A trzeci był...
Quirrell...
Przez moment wpatrywałem się tępo przed siebie, ale nie byłem w stanie uchwycić tej myśli. Była, była gdzieś tam, na wyciągnięcie ręki, ale... Jeśli nie byłem w stanie jej dosięgnąć, widocznie nie mogła być aż tak ważna.
– Seth, mógłbyś nas na chwilę zostawić? – usłyszałem nagle głos Toma. Nie patrzył na mnie, ale na Voldemorta. Zawahałem się przez ułamek sekundy, ale podniosłem się z fotela.
– Jasne – odparłem i powoli ruszyłem w stronę drzwi. Barty nawet na mnie nie spojrzał, nadal klęczał i wpatrywał się w tył fotela w którym siedział cień. Na ustach błąkał mu się uśmiech, a oczy miał jakby wpatrzone w dal.
– Jakbyś mógł zamknąć drzwi, byłbym wdzięczny – dodał jeszcze. Spojrzałem na niego przez ramię, ale zerknął na mnie tylko przez krótki moment.
Wyszedłem z pokoju, rzuciłem ostatnie, tęskne spojrzenie w stronę ognia i zamknąłem drzwi.
^*^*^*^*^
/Tom/
Po cichym kliknięciu zapadła cisza, o wiele cięższa niż przedtem. Milczałem, Voldemort również. Nie chciałem zaczynać rozmowy, wolałem wyczuć na jak cienkim lodzie stałem. Przygotowywałem się na każde pytanie które mógłby mi zadać, każdą kwestię którą mógłby poruszyć, ale nie dałem po sobie w żaden sposób poznać, że choć trochę się niepokoiłem.
Zdawałem sobie przecież sprawę, że w najgorszym wypadku będę musiał walczyć sam ze sobą, a niestety była to konfrontacja, której najbardziej się obawiałem. Słowna czy fizyczna – nie ważne. Obie są wystarczająco niebezpieczne.
Nie mogłem dać się wyprowadzić z równowagi.
– Tom – zaczął wreszcie. – Jest sposób, abym wrócił do swojego dawnego ciała w przeciągu godziny. Kosztem będzie życie Setha.
Na krótki moment świat zamazał mi się od wściekłości; w mojej piersi pojawiła się lodowata chęć sprawienia cierpienia najbliższej osobie, w uszach zaczęła mi szumieć krew. Gdy momentalnie zacisnąłem palce prawej ręki na podłokietniku, ogień w kominku gwałtownie się powiększył i zaczął strzelać iskrami.
– W takim razie idź – wycedziłem, nawet nie starając się zatrzymać skumulowanych emocji. Nie spuściłem wzroku z czerwonych, bezdusznych oczu. – I go zabij.
Nie odpowiedział. Nadal tkwił w bezruchu, z prawą nogą założoną na lewą, lekko pochyloną do przodu głową, jedną ręką na podłokietniku i drugą trzymając się za brodę. Popchnięty do działania dreszczem, który przeszedł mi po plecach, podparłem się i wstałem.
– Czarny Pan powstanie z pomocą swojego dziedzica – zacząłem chłodno recytować część przepowiedni, którą Seth usłyszał wcale nie tak dawno – jeszcze bardziej potężny i straszny niż przedtem, z nową mocą którą gdy zrozumie, stanie się całkowicie niepokonany. Rozumiesz już tą moc? – kiedy odpowiedź nie nadeszła, zrobiłem krok do przodu. – Czy jesteś już całkowicie niepokonany? Gotowy, aby zapanować nad światem? – nadal nie odpowiadał. Poruszyłem prawą ręką, różdżka Setha wysunęła mi się z rękawa i wpadła prosto w dłoń. Zacisnąłem na niej palce. – Bo z tego co widzę, nadal znajdujesz się tylko krok od śmierci. Nawet mniej niż krok, jednak doskonale udajesz, że wcale tak nie jest. Powiedz, czy ty jesteś w stanie rzucić choćby jedno skuteczne zaklęcie?
Pochyliłem się do przodu i oparłem lewą ręką o podłokietnik fotela na którym siedział. Powoli odwrócił głowę i spojrzał na mnie czerwonymi, żarzącymi się oczami. Przez jego formę nie byłem w stanie nic wyczytać z jego twarzy, ale coś czułem. Złość? Strach?
Rozbawienie?
– Oczywiście, że tak – odparł bezbarwnie. – Gdyby było inaczej, Glizdogon już dawno by uciekł.
Wpatrywałem się przez chwilę w jego całkowicie czarną twarz pochłaniającą całe światło, w tym czasie ogień w kominku przygasł nieco. Poczułem wpływający mi na twarz grymas obrzydzenia.
– Traktuj mnie poważnie – warknąłem, odsuwając się od niego. – Nie musisz mnie testować. Jestem tobą, dążę do tego samego co ty. I doskonale wiem, że kłamiesz. Nie ma sposobu na wykorzystanie Setha w ten sposób.
– Więc go bronisz.
– Oczywiście, że go bronię – odparłem lodowato. – Stworzyłeś go w jakimś celu, prawda? Nie bez powodu jest twoim synem. Nie pozbyłbyś się go tylko dlatego, żeby szybciej odzyskać fizyczne ciało. To, co teraz zrobiłeś, jest obraźliwe przede wszystkim dla ciebie. Nie ufasz już nawet sobie?
– Nie możesz jednak zaprzeczyć, że ty również nie jesteś całkowicie czysty – powiedział spokojnie. – Całkiem niedawno próbowałeś podbudzić do działania zarówno Narcyzę jak i Lucjusza. Wmawiasz Sethowi, że już zawsze wszystko będzie dobrze.
Zacisnąłem zęby. Doskonale to pamiętałem, jednak nie zapomniałem też dlaczego to zrobiłem.
– Przejąłeś wtedy nade mną kontrolę! – odwróciłem się do niego gwałtownie i zmierzyłem wściekłym spojrzeniem. – Twoje durne zachcianki prawie doprowadziły do naszego złapania! Gdybyśmy w porę się nie ukryli, nie dalibyśmy rady się obronić. Myślisz, że możesz nad wszystkim panować, zawsze wtrącać się do tego co robię... Podczas gdy sam bez żadnego bezpośredniego niebezpieczeństwa siedzisz sobie spokojnie setki kilometrów dalej!
– Źle kierujesz Sethem – odpowiedział, teraz już z nieco bardziej wyraźnymi emocjami. Z satysfakcją uznałem, że nie był już całkowicie spokojny. Widocznie poruszyłem dobrą strunę. – Dajesz mu zbyt wiele nadziei. Wiesz co będzie, gdy odzyskam ciało. On nie będzie do końca życia tkwił w bezpiecznej bańce. Popełniasz zbyt wiele błędów.
Zaśmiałem się. Krótko i drwiąco, bez żadnej radości.
– Ja popełniam błędy? To ty postanowiłeś gonić za rocznym dzieckiem na podstawie niepełnej przepowiedni! – wytknąłem mu. – Właśnie przez to jestem teraz tutaj, a nie w dzienniku. Właśnie dlatego masz tyle problemów!
Teraz i on wstał, jego czerwone oczy błyszczały mu ze złością. Wiedziałem, że uderzyłem w czuły punkt, w końcu mi też nie podobało się, że Voldemort podjął taką decyzję, ale to nie była moja wina, tylko jego. Wtedy jeszcze nie miałem świadomości, byłem jedynie horkruksem...
– Wiesz, Tom – zaczął zjadliwie, podchodząc do mnie. Był ode mnie wyższy, więc uniosłem lekko głowę ze zmarszczonymi brwiami. Z tak bliska poczułem również chłód, którym emanował. – Jeszcze całkiem niedawno nie różniliśmy się niczym. Mieliśmy te same myśli, odczucia, plany... Ale od kiedy zbliżyłeś się do Setha, stałeś się inny. Miękki. Żałosny. – Kominek znowu gwałtownie się rozpalił, ognie buchały na wszystkie strony, kilka płomieni dotarło do podłogi i ścian. Z każdym kolejnym słowem Voldemorta narastały jeszcze bardziej i bardziej. Wiedziałem, że powodowały to emocje zarówno jego jak i moje... Ale nie obchodziło mnie to w najmniejszym stopniu. Byłem gotów. – Nie jesteś już tym, czym kiedyś.
– To się nazywa rozwój – wycedziłem lodowato, nie opuszczając zezłoszczonego spojrzenia. – Uczenie się nowych rzeczy. Zmienianie się. Podczas gdy ja manipulowałem, rozwijałem się i zbliżałem do własnego syna, ty tkwiłeś samotnie w Albanii i żałośnie czekałeś, aż wyślę kogoś by cię uratował. I oczekiwałeś, że gdy wrócisz, przejmiesz wszystko co zrobiłem i odeślesz mnie, kawałek własnej duszy, do kolejnego przedmiotu, żebym czekał do kolejnego razu, aż uznasz, że jednak ponownie jestem potrzebny! – podczas gdy krzyczałem wściekle ostatnią część zdania, ogień w kominku wybuchnął, jak dotychczas najmocniej. Czułem z boku płomienie na nogach i fale zimna od przodu, ale nie ruszyłem się z miejsca nawet o krok. Voldemort również nie drgnął.
Patrzyliśmy po sobie w napiętej ciszy. Zaciskałem obie dłonie w pięści, różdżka Setha przestała być jak zwykle zimna i ociepliła się lekko. Byłem gotowy na wszystko – od odwrócenia się na pięcie, wzięcia Setha i wrócenia na dwór Malfoy'ów, aż po zaciekłą walkę aż do śmierci.
Nie miałem zamiaru być narzędziem, które od początku do końca uważa się za ledwie przydatne. Bolało mnie, że nie rozumiał, ale...
– Masz rację.
– Słucham?
– Masz rację – powtórzył, odsuwając się o krok. Pochylił lekko głowę. – Podczas gdy ty wykonywałeś brudną robotę, ja nie robiłem nic produktywnego. Doskonale zmanipulowałeś Setha, a z tego co widziałem, masz nad nim bardzo dobrą kontrolę. Podszedłeś do niego tak, jak ja nigdy bym nie próbował. Uważa cię za przyjaciela, co już teraz daje wyjątkowo pozytywne skutki.
Przez moment nie odpowiadałem, próbowałem wyczuć jakiś podstęp, cokolwiek, bo nie podobało mi się, że Voldemort się poddał, ale wszystko wskazywało na to, że mówił prawdę. Schowałem różdżkę do rękawa i założyłem ręce na piersi.
– Choć różnimy się, nadal dążymy do tego samego – powiedziałem po chwili zastanowienia. – Do przywrócenia Voldemorta do życia i zawładnięcia nad czarodziejskim światem. I choć nie jest to moja wymarzona sytuacja, jestem tylko jego... twoją... częścią. Więc tak długo, jak będziesz mnie traktował jak równego sobie, a nie Śmierciożercę, którego nieustannie należy testować i sprawdzać, będę postępował zgodnie z tym, co najskuteczniej i najszybciej przywróci ci fizycznie ciało.
– Zapomnijmy o tym co było i co nas poróżniło – przytaknął. – Nie powinienem cię ani testować, ani się z tobą kłócić... Pozostawiam Setha tobie. Rób z nim co uważasz za stosowne, tak długo jak nie koliduje się to z naszymi planami.
Pokiwałem głową. Choć nie chciałem tego przyznać, w tym momencie najbardziej mi ulżyło. Mogłem być narzędziem. Mogłem wytrzymać traktowanie mnie jak kogoś gorszego, choć z trudem. Ale Seth... on był mój. Cieszyłem się, że nadal mogłem trwać w jego głowie jako idealny przyjaciel. Jeśli nie mogłem być dla niego zawsze, chciałem, by zapamiętał mnie jak najlepiej.
– Mówiąc o planach... – zacząłem i uniosłem wzrok na Voldemorta. Przekrzywił lekko głowę. – Może zaprosimy Barty'ego i Setha, abyś mógł im o nich opowiedzieć? W końcu po to przyszliśmy.
Choć jego twarz nadal była całkowicie czarna i nadal nie byłem w stanie z niej nic wyczytać, mógłbym przysiąc, że uśmiechał się lekko.
^*^*^*^*^
Zza drzwi przez cały czas nie wydobywały się żadne odgłosy, nawet przytłumione, więc uznałem, że Tom pewnie wyciszył tamten pokój. To jednak nie sprawiło, że poczułem się pewnie, bo przez cały czas miałem w piersi dziwne, nieprzyjemne uczucie przyprawiające mnie o dreszcze.
Kiedy wyszedłem, usiadłem pod ścianą i oparłem głowę na rękach położonych na kolanach. Patrzyłem po całym korytarzu, wysilając wzrok, aby przebić się nim przez ciemność. Jedynym źródłem światła były płomienie z kominka w zamkniętym pokoju, a Tom miał moją różdżkę, więc nie mogłem użyć lumos, by rozegnać mrok.
Patrzyłem trochę na Barty'ego, który wreszcie usiadł, całkiem niedaleko mnie, z plecami opartymi o ścianę i twarzą ukrytą w dłoniach. Widziałem, jak nadal się uśmiechał, nie miałem jednak pojęcia dlaczego.
Pettigrew zaś wrócił do pokoju w którym był wcześniej. Nie chciałem zaglądać głębiej, żeby nie naruszać jego wątpliwej prywatności, a jedyne co widziałem to materac i skrawek koca.
Westchnąłem cicho i poprawiłem się na i tak niewygodnej już podłodze. Nie powinienem tyle gadać... Zaczęło mnie zżerać przekonanie, że Voldemort już myśli sobie o mnie jakieś negatywne rzeczy, na przykład, że jestem dzieciakiem, który nie potrafi się opanować. Lub że jestem jakimś gadatliwym Gryfonem! Lub, co gorsza, zbyt przyjaznym Puchonem...
Nagle moje ciało przeszył ogromny dreszcz, aż gwałtownie się wyprostowałem i w ostatnim momencie zasłoniłem usta dłonią, aby nie wydostał się z nich okrzyk zdziwienia. Nie był bolesny, ale dziwnie gwałtowny... Przez krótką chwilę czułem też w piersi jakieś uczucie, ale prędko zamilkło.
Kątem oka dostrzegłem, że Barty na mnie patrzył.
– Co? – burknąłem, odwracając do niego głowę. Nie potrafiłem zapomnieć tego, co zrobił kilka dni temu. Jedynym pocieszeniem było to, że nie uległem własnemu, natarczywemu pragnieniu, bo jak patrzyłem na to z perspektywy czasu, pewnie nawet nie udałoby mi się porządnie rzucić Cruciatusa, nieważne jak bardzo tego pragnąłem.
– Coś się stało? – odpowiedział pytaniem na pytanie. Zacisnąłem palce na kolanach i pokręciłem głową.
– Nie – odparłem ostro. Dreszcz zniknął tak szybko jak się pojawił, pozostawiając po sobie tylko dziwne kłucie w piersi, jednak nie wydawało mi się w jakikolwiek sposób niebezpieczne, więc postanowiłem je ignorować.
Przez dobre pół minuty tylko siedziałem i myślałem, ale zaczęło mi się to nudzić. Próbowałem wysilać słuch, aby dowiedzieć się choć części z tego o czym rozmawiał Tom z Voldemortem, ale ani przez drzwi, ani przez ściany nie przechodził żaden odgłos. Westchnąłem ciężko i oparłem głowę na ramionach. No tak, mogłem się przecież domyślić, że pomieszczenie jest wyciszone.
– Hej, Barty? – zacząłem, zanim zdążyłem się powstrzymać. Z jednej strony nadal trochę nim gardziłem, ale z drugiej to już wolałem z nim rozmawiać niż siedzieć w ciszy i umierać z nudów.
– Tak?
– Dlaczego zostałeś Śmierciożercą?
Nawet w ciemności dostrzegłem jego uśmiech.
– Ponieważ Czarny Pan jest najlepszym, co kiedykolwiek spotka czarodziejski świat.
Przez dłuższą chwilę wpatrywałem się w jego brązowe, ludzkie, a jednocześnie tak obce oczy, a potem odwróciłem głowę w jego stronę.
– Ale dlaczego?
– Jest niewyobrażalnie potężny – wytłumaczył. – I myśli poza prostymi, wytartymi schematami. Myślał o rzeczach, które większości ludziom się nawet nie śniły.
– Ale czemu aż tyle ludzi zdecydowało się być Śmierciożercami? Przecież to... – machnąłem lekko ręką – to takie...
– Pochopne? Głupie? Czarny Pan może spojrzeć na człowieka i w jednej sekundzie dowiedzieć się o wszystkich pragnieniach człowieka, a w drugiej to wykorzystać. Każdy, kto staje przeciwko niemu, jest głupcem. Jedyną opcją by przeżyć, jest mu służyć.
Mruknąłem coś pod nosem i mocniej objąłem kolana. Nie rozumiałem. Ani trochę nie rozumiałem.
Teraz już przez prawie dwa lata Tom był moim drugim najlepszym przyjacielem. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że jest bardzo mądry i inteligentny, ale nie potrafiłem go zobaczyć jako... Voldemorta. Przerażającego czarnoksiężnika, który czternaście lat temu miał w garści całą Wielką Brytanię i który kierował dziesiątkami Śmierciożerców oraz setkami popleczników gotowych wykonać każdy jego rozkaz.
Włącznie z tatą, który nie był już moim tatą... Włącznie z Lucjuszem.
Skrzywiłem się i ukryłem twarz w przedramieniu na samą myśl. Nie byłem w stanie nazywać osoby tak dla mnie ważnej po imieniu... Ale nie mogłem już myśleć o nim jako o ojcu. Z przyzwyczajenia nadal to robiłem, jednak wiedziałem, że będę musiał coś wymyśleć, aby za każdym razem nie czuć ogarniającego zażenowania,
Po kilku sekundach zebrałem się w sobie. Nie, muszę się nauczyć! Nie wpadnę na żaden inny, lepszy pomysł. Muszę to zaakceptować, nieważne jak się czuję w związku z tym.
Już otwierałem usta, aby spytać Barty'ego dlaczego... Lucjusz... stał się Śmierciożercą, ale znowu poczułem potężny dreszcz. Zacisnąłem zęby na ułamek przed tym, jak mój kręgosłup gwałtownie się wyprostował, żeby nie odgryźć sobie języka.
– Co się dzieje? – warknąłem, patrząc na swoje dłonie. Choć były jedynie zarysem w ciemności, nie wydawało mi się, żeby drżały. – Czemu mam takie dreszcze? Nawet nie jest zimno!
Podniosłem się z ziemi, otrzepałem się i wcisnąłem dłonie do kieszeni, dziwnie podirytowany. Nigdy wcześniej tak się nie działo. Będę musiał spytać o to Toma.
Spojrzałem z ukosa na Barty'ego, który oparł głowę o ścianę i zamknął oczy.
– Kiedy zostałeś Śmierciożercą? – mruknąłem, chcąc kontynuować rozmowę.
– Dostałem Mroczny Znak krótko po tym jak skończyłem Hogwart.
Drgnąłem.
– Mroczny Znak? Taki jak ten, który wyczarowałem kiedy cię ratowaliśmy? – zdziwiłem się, nie do końca rozumiejąc.
Otworzył oczy i spojrzał na mnie, zmarszczył lekko brwi. Miałem wrażenie, że się spiął, bo nie odpowiadał.
– No? – przez chwilę rozważałem trącenie go nogą, ale zdecydowałem, że to by było zbyt dużo, tak więc tylko wlepiłem w niego intensywne spojrzenie.
– Owszem, taki znak – mruknął, ale nie zapowiadało się na to, żeby powiedział coś więcej. Jednak mi się nudziło i nie miałem nic innego żeby zająć czas... Więc będzie ze mną rozmawiać, czy tego chce, czy nie.
– I jak dostałeś? Co to znaczy? – nadal dopytywałem.
Poruszył się niespokojnie.
– Nieważne.
– Ważne. No mów, chcę wiedzieć. – Spojrzał na mnie ponuro, a ja w zamian uśmiechnąłem się krzywo. – Mogłeś nie wspominać, to bym się nie dopytywał.
Po chwili ciszy sięgnął za pazuchę i wyjął swoją różdżkę, po czym podciągnął swój lewy rękaw.
– Lumos – mruknął, a chwilę potem ciemność rozświetliło blade, białe światełko. Zmrużyłem oczy, bo już jakiś czas minął od kiedy były wystawione na światło, ale prawie od razu otworzyłem je szerzej.
Pochyliłem się z zafascynowaniem. Na wnętrzu jego przedramienia znajdowała się czarna czaszka spomiędzy której zębów wysuwał się wąż. Jego ciało ułożone było w ósemkę, a łeb z wyszczerzonymi dwoma przednimi kłami znajdował się na samym dole, niedaleko nadgarstka. Wyglądał jak naprawdę dokładny tatuaż.
– Każdy poplecznik taki ma? – przekrzywiłem głowę i spojrzałem na Barty'ego. Twarz miał kamienną, tylko światło z jego różdżki oświetlało go w dziwny sposób.
– Nie każdy.
– A jacy mają?
Jego brązowe oczy zabłysły, ale nie byłem w stanie określić czym.
– Tylko ci najbardziej zaufani. Śmierciożercy.
– I co on robi? Ten znak?
– Nox – wypowiedział zaklęcie, zamiast odpowiedzieć. Znowu zapadła ciemność, znowu musiałem się do niej przyzwyczajać. Poczułem, jak znowu zakrył rękawem przedramię.
– Dlaczego nie chcesz powiedzieć? – zirytowałem się. – Przecież to chyba żadna tajemnica, nie?
Jednak nawet gdyby chciał się odezwać, nie zdążyłby. Drzwi do pokoju obok otworzyły się i stanął w nich Tom, tak samo obojętny na świat dookoła jak zwykle. Przesunął czerwonymi, błyszczącymi oczami po pośpiesznie wstającym Bartym, po czym spojrzał na mnie. Uśmiechnął się lekko.
– Chodźcie – poruszył lekko głową. – Barty, weź Glizdogona. Coś się stało, Seth?
Uświadomiłem sobie, że prawdopodobnie nieświadomie przybrałem jakąś zezłoszczoną lub zirytowaną minę i nie zdążyłem się w porę opanować. Wzruszyłem ramionami.
– Barty nie chciał mi powiedzieć co robi Mroczny Znak który ma na przedramieniu – odparłem obojętnie, choć w środku czułem narastającą satysfakcję.
Czerwone oczy skierowały się na mężczyznę, który właśnie kierował się do pokoju, w którym chyba był Glizdogon, jednak zaraz potem wróciły do mnie.
– Śmierciożerca dotykając swojego Mrocznego Znaku może porozumieć się z Voldemortem, a gdy Voldemort dotknie jakiegoś, może porozumieć się z wybranymi Śmierciożercami – wytłumaczył Tom. – Można... przesyłać... głównie intencje, jednak jeśli się skupić, można również przekazywać słowa.
– A co by się stało gdybym ja go dotknął?
Zamrugał kilka razy.
– Nie mam pojęcia. Kiedyś spróbujesz. Teraz chodź.
Westchnąłem cicho i ruszyłem do przodu, wchodząc do pokoju z trzema fotelami. Gdy tylko zrobiłem pierwszy krok, a mój wzrok na powrót przyzwyczaił się do światła, zatrzymałem się gwałtownie.
– Co tu się stało? – zdziwiłem się, patrząc z niedowierzaniem na kominek. Pozostały w nim tylko dwa małe płomienie, po jednym z każdego końca kłody spopielonej pośrodku. Dywan, a także zabudowa dookoła były usmalone na czarno, zupełnie jakby coś wybuchło, w powietrzu zaś unosił się zapach spalonej tkaniny.
– Hm... – Tom popchnął mnie lekko w stronę fotela na którym siedziałem wcześniej. – Powiedzmy, że lekko poniosły nas emocje.
Zerknąłem niepewnie na całkowicie czarną postać, która nadal siedziała w fotelu i patrzyła na mnie wzrokiem czerwonych oczu. Podejrzewałem, że gdybym zapytał o co się kłócili to by mi odpowiedział, ale jakoś mnie do tego nie ciągnęło. Będę musiał poczekać aż znajdę się z Tomem sam na sam, albo przynajmniej z dala od Voldemorta... Podobnie postanowiłem z tymi dreszczami, które czułem wcześniej, bo zacząłem podejrzewać, że miały z tym związek.
Potem do pokoju weszli też Glizdogon i Barty. Ten drugi podszedł ostrożnie do cienia, po czym uklęknął przed nim i pochylił głowę. Nie bardzo miałem ochotę na to patrzeć, więc odwróciłem głowę w bok i zmusiłem się do myślenia o czymkolwiek innym. Kiedy ponownie spojrzałem w ich stronę, Barty już stał obok fotela Voldemorta.
Potem dowiedziałem się, jaki był dalszy plan.
Już jakiś czas temu... Narcyza... dowiedziała się, że w przyszłym roku nauczycielem Obrony miał zostać Alastor Moody Szalonooki. Nie bardzo wiedziałem, w czym taka informacja mogła się komukolwiek przydać, więc nie przykładałem do niej większej wagi, zapominając, że Tom nie chciałby tego wiedzieć, gdyby nie miało znaczenia.
Barty miał zająć jego miejsce.
Przez sekundę nie rozumiałem i prawie się odezwałem, ale całe szczęście Voldemort mówił dalej
Eliksir Wielosokowy.
Podobno tata... Lucjusz... i Tom warzyli go u nas w domu już od dłuższego czasu, bo cały proces trwał podobno ponad miesiąc. Barty miał przemienić się w Moody'ego.
Przez całą rozmowę czułem się dziwnie, jakby coś mi w ostatniej chwili umykało, wysuwało się spomiędzy palców... Jednak to uczucie szybko było stłumione fascynacją całą sytuacją. Czułem narastające z każdym momentem podekscytowanie.
Pozostawała jednak jeszcze dwie kwestie. Po pierwsze, aby prawidłowo wykorzystać Eliksir Wielosokowy, należy mieć część osoby w którą chce się przemienić. Po drugie, prawdziwy Moody oczywiście nie mógł sobie normalnie egzystować, jeśli mieliśmy podstawić drugiego.
Więc nasuwała się tylko jedna opcja.
Trzeba było go złapać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top