rozdział XXI
- Nie, nie tak. - zaprotestował Tom i odtrącił moją dłoń z pergaminu, przez co zrobiłem niewielkiego kleksa.
- Przestań trącać mi rękę! - burknąłem i sięgnąłem po różdżkę.
- To przestań robić głupie błędy. Korzeń mandragory? Nigdy nie widziałem takiego podkreślenia, że korzeń madragory pobudza człowieka, niż w zeszłym roku, gdy odwracali spetryfikowanie uczniów.
- Skąd miałem to wiedzieć? Zabrałeś mi podręcznik!
- Nie możesz wszystkiego ściągać z podręcznika, inaczej się nie nauczysz!
- Ale jak mam wiedzieć cokolwiek, jeżeli nie mam skąd się dowiedzieć??
- Na eliksirach Snape to wyraźnie podkreślał.
- Naprawdę myślisz, że Snape cokolwiek tłumaczy? On zapisuje przepis na eliksir na tablicy i męczy Gryfonów przez całą lekcję.
- Widocznie nie słuchasz tak jak powinieneś. Nie czytasz między wierszami. Gdy upomina Gryfonów, daje wskazówki.
- Albo może to ten temat jest idiotyczny.
- A może to w tobie leży problem.
- Super! Zawsze ja!
- Wolisz sam robić lekcje?
- Wolę żebyś pamiętał że nie jestem tak inteligentny jak ty.
- Ja nie myślę...
Dalszą dyskusję przerwało nam głośne pukanie do drzwi. Spojrzeliśmy po sobie, poczułem rękę Toma na ramieniu, a sekundę później poczułem drugą obecność w swojej głowie.
Wstałem z łóżka i machając rękami podszedłem do drzwi. Położyłem dłoń na klamce i uchyliłem je.
- Tak?
- Wszyscy uczniowie idą do Wielkiej Sali. - powiedział Adrian, lekceważąco machając dłonią. - Zbieram ludzi z dormitorium.
- Co? Dlaczego? - spytałem ze zdezorientowaniem. - Przecież Uczta już była.
- Wiem że była. - odparł pogardliwie. Zacisnąłem usta. - Ale to rozkaz dyrektora. Coś się podobno stało u Gryfonów.
- Ale żeby od razu całą szkołę zrywać na nogi? - jęknąłem, odwróciłem się, złapałem torbę i wyszedłem z dormitorium. - Bez sensu. Widziałeś mojego brata?
- Chyba jest w Pokoju Wspólnym. - Adrian szarpnął głową w głąb korytarza. - Idź już, chyba że chcesz mi pomóc.
- Nie, dzięki, radź sobie. - odparłem i szybko odbiegłem. Dobiegło mnie jeszcze pogardliwe parsknięcie, a potem wszystko zagłuszył gwar w Pokoju Wspólnym. - Draco?! Draaaacooo!
- Nie drzyj się, brzmisz jak dziewczyna. - słyszę głos przy uchu i od razu wiem kto to. Odwracam się na pięcie, przy okazji trącając łokciem jakiegoś starszego chłopaka i uśmiecham się szeroko.
- Blaaise! Wiesz co się tutaj dzieje? - rozkładam ramiona i rozglądam się dookoła. Po chwili wahania kiwa głową.
- Syriusz Black. Co i rusz słyszę jego nazwisko, na korytarzu wpadłem na kilku Puchonów którzy niesamowicie panikowali.
- Merlinie... - jęczę z zawodem i przecieram dłonią twarz. - Nie rozumiem ich. Czemu tak panikują? Bez sensu.
Pamiętaj że większość nadal myśli, że Black jest śmierciożercą.
Ale Ślizgoni nie powinni się bać.
Nie każdy Ślizgon jest poplecznikiem... czystej krwi. Śmierciożercy słyną z okrutności. Oczekujesz od dzieci, że nie będą się ich bać?
Oh, popatrz, jak zawsze masz rację!
Wiem.
Uśmiecham się pod nosem i wkładam dłonie do kieszeni.
Potem Snape szybko streścił o co chodzi (faktycznie o Blacka) i rozkazał żeby wszyscy w zbitej grupie poszli do Wielkiej Sali. W międzyczasie znalazłem Draco i Pansy, ale Theodore'a nadal nigdzie nie widziałem. Gdy doszliśmy na miejsce okazało się, że wszystkie pozostałe domy już tam są, tak samo jak Dumbledore i wielu innych nauczycieli.
Na początku nikt nie wiedział co robić, ale kilka minut po niezręcznych rozmowach i spekulacjach cztery stoły zniknęły, i zamiast nich na ziemi pojawiły się setki granatowych, zielonych, czerwonych i żółtych śpiworów. Nie było trudne domyślić się kto powinen jaki wziąć.
Potem powiedział, żebyśmy zachowywali się w miarę cicho i nie przeszkadzali sobie wzajemnie, oraz że światła będą zgaszone o dwudziestej drugiej, czyli za mniej więcej półtorej godziny. Czyli długo, jak na nieposiadanie żadnej rozrywki. Pozostała więc tylko rozmowa i wygłupy.
Przeszedłem się z Draco dookoła całej Sali zagadując ludzi których kojarzyłem lub którzy fajnie wyglądali.
Rozmawialiśmy z Puchonem który miał pokolorowane na jasnoniebiesko włosy i czytał cicho książkę w kącie, z ciemnowłosą Krukonką która, jak się okazało, pracowała nad własnym zaklęciem do szybkiego zmieniania koloru włosów (mam wrażenie, że znam jej obiekt testowy), z Krukonem z siódmej klasy który zgubił swoją różdżkę i któremu pomogliśmy ją szukać, a gdy znaleźliśmy ją w jego torbie poczęstował nas fasolkami Bertiego Botta. Natrafiłem na smak szpinakowy i guma balonowa. Niezbyt fortunne połączenie, wyplułem prawie od razu, ale tak żeby Krukon nie widział.
Podeszliśmy też do kilku Gryfonów, ale prędko zorientowaliśmy się, że to raczej nie był najlepszy plan, bo patrzyli na nas nieprzychylnie. Zamieniłem kilka słów z Hugo który pomagał Longbottomowi w odrabianiu Astronomii, ale rozmowa ani trochę się nie kleiła, więc zbyłem to wzruszeniem ramion i odszedłem, ciągnięty przed Draco.
Jedynymi Gryfonami którzy nie patrzyli na nas spode łba byli bliźnacy Weasley'owie. Gdy kluczyliśmy pomiędzy śpiworami i ludźmi zaczepili nas i mówiąc w ten swój denerwujący sposób zaproponowali "eksperymentalnie świetne" cukierki. Grzecznie odmówiliśmy. Tom zwrócił mi uwagę, że są zdrajcami krwi, ale przecież porozmawiać nie zaszkodzi. Przecież nie mam zamiaru się z nimi zaprzyjaźniać, zdecydowanie nie. Fu.
Potem spędziliśmy jeszcze trochę czasu na graniu w grę zręcznościową do której zebrała się jedna czwarta Slytherinu, kilku Krukonów i dwóch Puchonów którzy wyglądali jak dobrzy przyjaciele, z tym że strasznie znudzeni. Powiedzieli, że nazywają się Cedrick Diggory i Wayne Hopkins. Cedrick był starszy o jakieś dwa, trzy lata. Z tego co słyszałem, opinia o nim była jasna. Najprzystojniejszy i najmilszy chłopak w szkole. Może kiedyś go pokonam w byciu najprzystojniejszym. Na byciu miłym mi nie zależy.
No ale w końcu o dwudziestej drugiej prefekcji musieli przyjść i zepsuć zabawę. Prefekt naczelny, Percy Weasley, puszył się i rzucał rozkazy na prawo i lewo, a bo to ktoś blokował przejście, a to ktoś był zbyt głośno. Popierała go druga prefekt naczelna, Penelopa Clearwater z Ravenclawu, ale łagodniej, ze zdecydowanie lepszym podejściem.
Tak więc położyłem się pod samą ścianą, z Draco po swojej prawej i Blaise'em po lewej. Dalej lewej leżał Theodore, a z prawej Pansy i jej koleżanki. Dobre kilkanaście minut po zgaszeniu świateł rozmawialiśmy przyciszonymi głosami i wymyślaliśmy własne konstelacje z gwiazd widocznych na sklepieniu. Niebo było dzisiaj wyjątkowo piękne, aż Tom się włączył do zabawy, co mnie trochę zaskoczyło. Zazwyczaj gdy spędzałem z kimś czas to siedział cicho, o ile nie było ryzyka że się zaraz upokorzę.
Niestety, raz zaśmialiśmy się zbyt głośno i podszedł do nas zdenerwowany Szanowny Prefekt Naczelny i zganił nas o wiele głośniej niż rozmawialiśmy i chichotaliśmy. Kazał nam "Natychmiast się położyć, albo odejmie nam pięćdziesiąt punktów" co uznałem za przesadę i byłem prawie pewien, że nie może nam tyle odjąć. No ale mniej mógł, więc burcząc pod nosem klątwy którymi moglibyśmy w niego strzelić zaczęliśmy przysypiać.
Kolejnego dnia okazało się, że Black zaatakował Grubą Damę, portret-przejście do Gryffindoru, gdy ta nie chciała wpuścić go do środka, bo nie był uczniem i nie znał hasła.
Przez całą noc wszyscy nauczyciele i prefekci obchodzili cały zamek dookoła trzy razy, ale nic nie znaleźli, a przynajmniej nic takiego do mnie nie dotarło. A Blaise naprawdę potrafi słuchać, więc o ile nie jest to jakaś wielka tajemnica, powinniśmy już to wiedzieć. Widocznie nic nie znaleźli. Zaczęło mnie denerwować, choć na początku było zabawne. Cała szkoła tkwi w przekonaniu, że Black chce zabić Pottera dla Voldemorta...
Zabić Pottera dla Voldemorta?
Marszczę brwi i unoszę głowę. Tak jak mówił Snape, kolejnego dnia spaliśmy już u siebie, więc teraz siedziałem w Pokoju Wspólnym i rozmyślałem, podczas gdy Draco i Blaise grali w szachy.
Zabić Pottera dla Voldemorta?
Chyba nie myślisz żeby pójść teraz do Gryfonów i uderzyć w niego Avada Kedavrą?
Czemu nie?
Naprawdę oczekujesz wytłumaczenia?
Wsuwam dłonie pod głowę i wzruszam lekko ramionami.
Tak.
Po pierwsze, Seth, gdybyś to zrobił, jak nic trafiłbyś do Azkabanu, a tego raczej nie chcesz. Po drugie, nie potrafisz rzucić Avada Kedavry. Po trzecie, nie, nie ma mowy, nie nauczę cię jak rzucać Avada Kedavrę. Po czwarte, miałbyś po tym zniszczone życie...
Chyba, że... Byłbym opętany...?
Druga taka sama karta nie zadziała, nie na Dumbledore'a.
Ale miałby uwierzyć, że trzynastolatek zabił drugiego?
Dumbledore zrobiłby wszystko żeby bronić Wybrańca. Poza tym wracamy do punktu drugiego i trzeciego. Gdybyś rzucił w kogoś Avada Kedavrą, w najlepszym miejscu dostałby krwotoku z nosa i poszedłbyś do Azkabanu. W najgorszym by cię wyśmiał, a ty tak samo poszedłbyś do Azkabanu. To nielegalne, Seth.
W Azkabanie miałbym ciebie... Pomógłbyś mi zachować czujność...
W Azkabanie są setki dementorów. Uczucie które czułeś w pociągu byłoby powielone setkę razy, i nie kończyło się nigdy. Czułbyś się przez cały czas jak Voldemort, mniej niż życie i tylko odrobina więcej niż śmierć. Chciałbyś tego? Poza tym ja wcale nie radzę sobie z nimi lepiej od ciebie, nie pamiętasz?
Zaciskam usta.
Nie. Raczej nie chciałbym. I pamiętam.
Kiedyś poznasz technikę rzucania Zaklęć Niewybaczalnych i czarnomagicznych, ale narazie może zajmij się eliksirami.
A ty znowu o tym!
Jak tak dalej pójdzie to z eliksirów dostaniesz Zadowalający! A to tylko dlatego, bo Snape cię lubi.
Sam widziałeś że po w drugiej klasie dostałem Powyżej Oczekiwań!
...widocznie Snape nie jest aż tak dobrym nauczycielem za jakiego go miałem.
Strasznie szybko zmieniasz zdanie!
Wiesz co, Seth? Po prostu na czas egzaminów się zamknę. Zostawię cię samego. I zobaczymy jak sobie poradzisz.
Ale...
Tak, to świetny plan. Nie wiem co sobie myślałem rzucając ci podpowiedzi na ostatnich egzaminach. Może to efekt mojego dobrego serca...
Powstrzymuję śmiech.
Dobrego czego?
Ha, ha, bardzo śmieszne. Lepiej się ucz, bo może się skończyć na tym że nie zdasz do kolejnej klasy.
Wzdrygam się.
Snape mi tego nie zrobi.
Tu masz niestety rację.
Niestety?? Chcesz żebym nie zdał?
Może trochę się zapędziłem. Jesteś świetny z zaklęć, transmutacji i Obrony. Tylko z eliksirów leżysz.
Nie jest aż tak źle. Ostatnio wyszedł mi prawie idealnie.
Bo Draco w ostatniej chwili powstrzymał cię od wlania całej butelki nalewki z piołunu.
Dobra, zmieniasz temat...
Nie pójdziesz zabić Pottera. Przestań o tym myśleć.
Pewnie i tak bym stchórzył.
No właśnie.
Ej!
Draco czegoś od ciebie chce.
Drgam i unoszę głowę. Nie zorientowałem się kiedy zamknąłem oczy i zacząłem bezmyślnie i głupio uśmiechać.
- C... co? Co chcesz? - pytam, przecierając dłonią oczy.
- Popatrz. - wskazał ze złością na planszę z szachami. Na fotelu naprzeciwko niego Blaise uśmiechał się z satysfakcją. - To prawie szach. Bądź dobrym bratem i mi pomóż!
- Ugh... Ee... tamten goniec. Trzy pola w bok.
- Czarnymi gra Blaise! - wykrzyknął ze złością Draco. Zachichotałem nerwowo i przeczesałem włosy.
- No to... ee...
Widzisz tamtego piona? Niech pójdzie nim do przodu. Ochroni wieżyczkę która broni króla.
- Eee... Tamtego piona widzisz? - wyciągam rękę i wskazuję chyba na dobrego. Tom nie protestuje, więc chyba się nie pomyliłem. - Pójdź nim do przodu.
Draco patrzył przez chwilę na szachownicę, a potem jego twarz rozświetliła się. Zaś Blaise'a pociemniała.
- Nie można pomagać. - powiedział ponuro.
- Nie spodziewałeś się że jestem aż tak dobry? - parskam, odchylam się w fotelu do tyłu i opieram się nogami o stół. - Cóż. Jestem.
Założył ręce na piersi i odwrócił wzrok w bok. Twarz Draco jakby zaczęła świecić.
- Dzięki, Seth! Teraz na pewno wygram.
Piętnaście minut później wygrał, a Blaise wyglądał na porządnie obrażonego.
^*^*^*^*^
- Nie, myślę, że nie mogę jeszcze zagrać. - westchnął przeciągle Draco. Powstrzymałem uśmiech cisnący mi się na twarz. - Ręka nadal mnie niesamowicie boli. - uniósł ją wymownie i skrzywił się, zupełnie jakby cokolwiek poczuł. - Albo przynajmniej gdy ją ruszam. A Slytherin nie ma zastępczego szukającego. Naprawdę mi przykro.
Wyraz twarzy może ma smutny, ale w jego oczach wyraźnie widać, że jest bardzo zadowolony.
Też w sumie byłbym gdyby dzięki mnie moja drużyna nie musiała grać w ulewie. Bo na to dokładnie się zapowiadało - ciemne, burzowe chmury na horyzoncie zdecydowanie nie wskazywały na cieplutki i przyjemny dzień.
Snape zmrużył oczy i dopiero po chwili pokiwał głową. Stojąca obok McGonagall westchnęła ze zdenewowaniem i oparła dłonie o biodra.
- Nie mogłeś tego powiedzieć wcześniej? - zapytała marszcząc brwi. - Trzeba będzie teraz wprowadzić tyle zmian...
- Przepraszam pani profesor. - powiedział gładko. - Przez pewien czas było już lepiej i myślałem że dam radę, ale potknąłem się na schodach i podparłem się złą ręką. - unosi ją i krzywi się. - Naprawdę, chciałbym zagrać, ale nie mam jak...
McGonagall przesunęła dłonią po twarzy i wyjrzała za okno. Przez chwilę stała w ciszy a potem odezwała się ze zrezygnowaniem.
- W takim razie to Puchoni zagrają z Gryfonami. Naprawdę, tak w ostatniej chwili?
Spojrzałem na Draco i zobaczyłem w jego oczach wyraźną satysfakcję. Snape zacisnął zęby.
- Wracajcie do Pokoju Wspólnego. - powiedział. Od razu się posłuchaliśmy i wyszliśmy z Pokoju Nauczycielskiego. Gdy tylko drzwi się za nami zamknęły, przybiłem piątkę Draco.
- Mamy to! Puchoni grają z Gryfonami. - wyszczerzyłem się szeroko i przybiłem kolejną piątkę Theodore'owi, a potem Flintowi. Adrian nie wyglądał jakby też chciał, więc nawet mu tego nie zaproponowałem. - Będzie lało, a oni będą grali.
- Cała reszta też będzie mokra. - zauważył Blaise unosząc głowę znad wypracowania na Wróżbiarstwo z którym nie rozstawał się od wczorajszego wieczoru. Czemu aż tak bardzo się w to zagłębiał? Nie mam pojęcia. - Znaczy, my. Nadal będziemy mokrzy.
- Ale mniej niż ci którzy będą latać. Poza tym wyobrażasz sobie złapanie znicza w ulewie? - Draco przewrócił oczami i z szerokim uśmiechem podał mi swoją torbę. - Oh, kochany bracie, możesz mi ponieść? Baardzo mnie boli...
Zabijam go spojrzeniem, ale biorę od niego torbę i zarzucam na swojej.
- Może w takim razie warto znaleźć jakieś zaklęcie kóre by nas przed deszczem ochroniło? - zaproponowałem i spojrzałem na Flinta. - Znasz coś?
Wzruszył ramionami.
- Nie jestem najlepszy z zaklęć. Może w szóstej klasie było coś o wysuszających, ale nie bardzo słuchałem.
A ty, Tom? Znasz jakieś?
Kilka. Ale ty byś ich nie znał, więc zaproponuj że pójdziesz do biblioteki i czegoś poszukasz.
Westchnąłem głęboko i przeciągle.
- Za ile będzie ten mecz?
- Godzina. - odpowiedział od razu Blaise, nawet nie unosząc głowy.
- Pójdę do biblioteki czegoś poszukać. - oznajmiłem i odwróciłem się na pięcie. - Draco, chodź.
Pokiwał głową i ruszył za mną.
- Theo, a ty? - zapytał jeszcze chłopaka.
- Ja wolę się przebrać w coś co mnie od deszczu ochroni. - powiedział ze wzruszeniem ramion. - Nie żebym w was nie wierzył, ale trzeba być ubezpieczonym.
Parsknąłem i machnąłem na niego ręką. Po chwili skręciłem z bratem za róg.
- Dobra, słuchaj, Tom powiedział że zna dobre zaklęcie które mogłoby nam się przydać. - mówię przyciszonym głosem. Draco unosi brwi i kiwa głową z uznaniem.
- Super. A zadziała?
Tak, zadziała. Głupie pytanie.
- Tom mówi że jesteś głupi.
Ty za to jesteś przezabawny.
- Ej! - Draco spojrzał na mnie z wyrzutem.
- Dobra, powiedział tylko że to głupie pytanie. - przewróciłem oczami i poprawiłem torby na ramieniu. - i że zadziała.
- No to... Nie idziemy do biblioteki?
- Ee... Tak właściwie to chyba nie musimy. Może do kuchni po coś do jedzenia? - zaproponowałem. Draco pokiwał głową z uśmiechem.
- Dobra! Mam ochotę na te eklerki z podwieczorku. - powiedział i założył ręce na głowę.
- O, to już cię nie boli? - rzuciłem drwiąco. Zreflektował się, skrzywił i opuścił ranną.
- Oh, bardzo boli, Seth... - jęknął.
Parsknąłem chichotem.
W kuchni skrzaty z radością wręczyły nam całe dwa opakowania eklerek, sam zjadłem dwie na miejscu, tak samo jak Draco. Wzięliśmy też po kilka kanapek, a potem rozmawiając i śmiejąc się na korytarzu ruszyliśmy powoli na zewnątrz, w stronę boiska. Kilkadziesiąt innych osób też już się powoli tam kierowało żeby zająć jak najlepsze miejsca.
- Pamiętasz tego Cedrika Diggory'ego z nocy w Wielkiej Sali? - spytał Draco, pochłaniając czwartą eklerkę. - Podobno dostał się na stanowisko szukającego. Myślisz że jest dobry?
- Gryfoni pierwsi się przekonają. - uśmiechnąłem się krzywo. Draco parsknął śmiechem.
- No tak. - pokiwał głową, po czym uniósł ją do nieba. - Mam wrażenie, że jeżeli teraz nie rzucimy tego zaklęcia to zmokniemy do suchej nitki.
Dobra, to jakie to zaklęcie?
Semperarida. Gdy będziesz rzucać zaklęcie, przesuwaj różdżką wzdłuż ciała osoby którą chcesz wysuszyć, z odległości jakiegoś metra.
Pokiwałem głową.
- Dobra, Draco, będziesz królikiem eksperymanetalnym. Stań prosto. - zarządziłem i wyciągnąłem różdżkę. Zaczął protestować, ale w końcu westchnął i wyprostował się.
- Tylko mnie nie zabij.
Przewróciłem oczami i wyprostowałem rękę.
O tak?
Tak. Mów zaklęcie gdy będziesz przesuwać różdżką. To ważne.
- Semperarida. - powiedziałem głośno i wyraźnie przesuwając różdżkę przez głowę, klatkę piersiową i nogi Draco, aż do jego stóp. Różdżka rozgrzała mi się w dłoni, jak zwykle gdy rzucałem zaklęcia. - I co, czujesz się jakoś inaczej?
- Tylko mi trochę zimno. - wzruszył ramionami i obejrzał swoje ręce na całej długości. - Poza tym to nic.
Efekt będzie widać gdy już zacznie padać.
- Widocznie efekt będzie widać gdy już zacznie padać. Teraz ty na mnie.
Draco wyjął swoją różdżkę i wycelował ją we mnie. Gdy skończył rzucać zaklęcie poczułem, tak jak powiedział, lekki chłód.
- Czyli chyba działa. Chodź, znajdźmy Theodore'a i Blaise'a... - mruknąłem i we dwójkę ruszyliśmy na stadion.
Gdy deszcz zaczął najpierw kropić, a potem gwałtownie lać, zaklęcie zaczęło być już naprawdę widoczne. Krople zatrzymywały się przy nas i spływały w dół, zupełnie jakbyśmy znajdowali się pod jakimś szklanym kloszem. Wadą była potrzeba żeby co i rusz ocierać oczy, bo przez spływające krople absolutnie nic nie było widać, jeszcze gorzej niż normalnie w deszczu.
Znaleźliśmy wszystkich których chcieliśmy, już siedzieli na trybunach i ściskali się pod dwoma parasolkami które i tak niewiele dawały. Wzajemnie zaczęli rzucać na siebie zaklęcia, kilkanaście innych Ślizgonów też to podpatrzyło i po kilkunastu minutach nawet zmoknięci Gryfoni po drugiej stronie boiska wstawali i rzucali na siebie zaklęcie utrzymujące suchość.
Mecz długo się zaczynał, drużyna Gryfonów narzekała przed McGonagall, ale ta pozostała nieugięta i zaczęła mecz. Puchoni wykorzystali ich zdezorientowanie i zaczęli szybką, sprawną grę. Gdy zdobyli pierwsze dziesięć punktów w pierwszych trzech minutach, żółte trybuny wręcz zatrzęsły się z radosnego krzyku. Ślizgoni zawtórowali im, bo przecież komu mielibyśmy kibicować? Gryfonom?
Puchoni korzystali z nieszczęścia Gryfonów jeszcze przez kilkanaście minut, ale czerwoni wreszcie zebrali się w sobie i zaczęli porządnie walczyć. Po krótkim czasie wyrównali punkty, Czterdzieści do czterdziestu. Ledwie było widać latających przez boisko graczy, ale kafle i tłuczki jakby prześwitywały przez deszcz, przez co i tak było wiadomo kto gdzie leci.
Jakie szczęście że Draco ma tą kontuzję. Nie chcę sobie nawet wyobrażać co by było gdybym musiał zdobywać punkty w takiej ulewie. A unikanie tłuczków?
Tak, zdecydowanie się cieszę że Draco ma tą... "kontuzję".
Emocje, pomimo przeszkadzającego deszczu, były tak samo ogromne i radosne jak zwykle. Ze wszystkich trybun dało się słyszeć krzyki zachęcające do działania obie drużyny.
Zaczęło się robić zimniej, nawet ci którzy mieli płaszcze przeciwdeszczowe chowali się w nie po brodę. Wiatru nie było, przynajmniej tyle, po prostu ściana wody. Może to po prostu przez listopad?
Podgłośniony głos komentatora rozlegał się po całym boisku, tak że każdy bez problemu go słyszał. Nie wiem jakiego zaklęcia na nim użyli, ale chyba widział lepiej niż większość uczniów, bo opisywał podania z dużym przekonaniem. Albo po prostu improwizował i nikt nie mógł tego skontrolować.
- Ej, patrz, chyba zobaczyli znicza! - wykrzyknąłem i wskazałem palcem na dwie smugi, czerwoną i żółtą, które pędziły jedna obok drugiej wzdłuż boiska.
- Tylko żeby Potter go nie złapał! - krzyknął jakiś Ślizgon daleko z lewej.
- Zgadzam się z tobą całym sercem! - odkrzyknąłem i wróciłem do oglądania meczu. Zacząłem przy okazji pocierać ramiona dłońmi, bo choć nie byłem mokry, to cały zmarzłem. Wzdrygnąłem się, na moment zrobiło mi się ciemno przed oczami.
Seth! głos Toma nagle odezwał się głośno w mojej głowie.
Co?
Dementorzy!
Poczułem jakby serce opadło mi do żołądka.
- Seth, co ci jest? Zbladłeś... - spytał Draco patrząc na mnie. Przełknąłem ślinę.
- Dementorzy. - wymamrotałem i zerwałem się z siedzenia. Nikt nie zwrócił na to uwagi, kilka innych osób też stało. Wychyliłem się za barierkę i rozejrzałem pośpiesznie dookoła.
Uważaj, jeżeli stracisz przytomność to wylecisz na dół...
Zobaczyłem ich. Czarne, długie, postrzępione szaty na samym skraju boiska od strony Gryfonów. Jeden, dwa... Pięć...
Nie ma, nie istnieję...
- Dementorzy! - krzyknęła chyba ta sama osoba która wcześniej nie chciała żeby znicza złapał Potter. - Tam!
Podekscytowanie meczem trochę przygasło, zastąpione strachem i niepokojem.
Opadłem na krzesło i zacisnąłem palce na siedzeniu.
- Tyle ich jest... - wymamrotałem, wodząc wzrokiem. Zesztywniałem ze strachu. Draco złapał mnie za ramię i potrząsnął lekko. Spiąłem się gwałtownie.
Ciemność, nic nie ma.
Nic nie istnieje.
Ja nie istnieję...
Są coraz bliżej. Wchodzą na boisko, wzlatują do góry... Szukają emocji graczy... Rozlegają się krzyki przerażenia, wielu wstaje i próbuje zejść z trybun, ale nie może, bo są całkiem zapchane.
Nic nie ma.
Zaciskam palce na różdżce.
Radosne wspomnienia. Radosne wspomnienia. Jakie jest moje radosne wspomnienie?
Dziennik, od razu pojawia mi się w myślach. Pamiętasz jak znalazłeś dziennik?
Pamiętam. Wtedy poznałem Toma...
Ciemność która ogarnęła mnie na moment uleciała, zostając tylko na samym skraju pola widzenia.
Przypomniałem sobie sytuację w pociągu. Jakie zaklęcie rzucił wtedy Tom...?
Expecto Patronum.
Przypomniałem sobie jak obiecywałem mu że nauczę się odpychać dementorów. Nauczę się ich pokonywać. Obiecałem to Tomowi.
Expecto Patronum. Expecto... Patronum...
Wstaję, nogi uginają się pod moim ciężarem. Ale myślę tylko o jednym; dziennik. Dziennik. Łapię się tego wspomnienia jak ostatniej deski ratunku, różdżka rozgrzewa mi się w dłoni.
Expecto Patronum.
Prostuję rękę.
Ciemno. Nic nie ma.
- Expecto... - zakrztuszam się własną śliną, łapię się lewą ręką za gardło, do oczu podchodzą mi łzy.
Nie mogę rzucić zaklęcia. Ja nie istnieję. Nic nie istnieje. Nie ma na co rzucić zaklęcia, nie ma kto rzucić zaklęcia.
Nie ma Magii.
Mniej niż życie, tylko trochę więcej niż śmierć.
Dziennik. Dziennik.
- Expecto... - zaczynam znowu, ale znowu nie kończę. Po policzkach spływają mi łzy. - Expecto...
Nic nie ma.
Nic, kompletnie nic nie ma.
Nic nie ma.
Dziennik.
- Expecto... P... Patronum... - szepczę.
Nic się nie dzieje.
A potem następuje ciemność.
^*^*^*^*^
Mniej niż życie, tylko trochę więcej niż śmierć.
^*^*^*^*^
- Pij, chłopcze. - ciepły głos, a potem dotyk czegoś chłodnego na ustach. Zimny płyn spływa mi do gardła, połykam go łapczywie. Chcę unieść ręce, ale nie mogę. Znaczy, mogę, ale tylko na kilka centymetrów. Na nic więcej mnie nie stać. - Jesteś osłabiony. Ci dementorzy naprawdę dają ci w kość... Tak niestety jest, delikatne osoby najbardziej od nich dostają.
- Nie jestem słaby. - chcę zaprotestować, ale z ust wydostaje mi się tylko niezrozumiałe mamrotanie.
- Rozluźnij się i śpij dalej.
Fala ciepła.
I znowu ciemno.
^*^*^*^*^
Krzywię się i podpieram rękami o materac.
Częstotliwość w jakiej znajduję się w Skrzydle Szpitalnym absolutnie mi się nie podoba.
Siadam na łóżku i rozglądam się. Prawie wszystkie są zajęte przez uczniów ze wszystkich domów, tyle samo z młodszych i starszych klas.
Przecieram spocone czoło dłonią i odgarniam z siebie kołdrę. Staram się zrobić to jak najciszej, bo wiele osób ma zamknięte oczy, zupełnie jakby spało.
Tom?
Tym razem poszło ci lepiej. Dłużej zachowywałeś przytomność umysłu.
Zaciskam zęby.
I co z tego? Nadal zemdlałem.
- Cholera! - wyrywa mi się przy uderzeniu pięścią w materac. Krzywię się ze złością i opadam na poduszkę. - Wszystko zrobiłem dobrze! - szepczę zdenerwowany. - Powiedziałem zaklęcie! Pomyślałem o szczęśliwym wspomnieniu! Wszystko zrobiłem dobrze!
Ciszej.
- Sam bądź cicho!
- Oh, już się obudziłeś? - dobiega mnie głos pani Pomfrey. - Bądź trochę ciszej. Obudzisz tych, którzy potrzebują snu.
- Ile spałem? Mogę już wyjść?
- Jest szósta rano. Nie, nie możesz. Wyjdziesz o dziesiątej. Teraz możesz wrócić do snu.
- Nie chce mi się spać. - warczę i ukrywam twarz w dłoniach.
Pomfrey wzruszyła ramionami i wróciła do swojego gabinetu. Odetchnąłem kilka razy chcąc się uspokoić.
- Ty też zemdlałeś? - dobiega mnie trochę znudzony, zaciekawiony głos.
Odejmuję dłonie od twarzy i patrzę w bok.
Potter.
- Nie, leżę tutaj sobie dla rozrywki. - warczę z niesmakiem i pozwalam głowie opaść na poduszkę.
- Zachowujesz się jakbyś jako jedyny stracił przytomność.
Patrzę na niego wilkiem i zaciskam usta w wąską kreskę. Nie odpowiadam, tylko zakładam ręce na piersi.
- Uwierz mi, nie tylko ty jesteś tym faktem niezadowolony.
Twarz mi trochę łagodnieje. No, tak. Faktycznie, nie tylko ja straciłem przytomność. Dużo innych osób też na pewno osłabło. To nie robi ze mnie nikogo specjalnego, nikt nie będzie na mnie zwracać uwagi.
- A ty? Przecież byłeś na miotle. Spadłeś z niej?
Kiwa głową.
- Podobno Dumbledore w ostatniej chwili zatrzymał moje ciało nad ziemią. - przyznał. - A potem zanieśli mnie tutaj.
- Pomfrey ci powiedziała?
- Obudziłem się kilka minut po tym jak mnie tutaj przynieśli. - wytłumaczył spokojnie. - Dookoła zebrała się cała moja drużyna.
- Kto wygrał?
Spojrzał na mnie z bólem.
- Puchoni. - mruknął.
Prawie powiedziałem, że właśnie na nich liczyłem, ale jego smutny wyraz twarzy odciągnął mnie od tego pomysłu. Drgnąłem i uznałem, że to chyba jego pierwszy przegrany mecz Quidditcha.
- Cedrik złapał znicza? - zapytałem cicho. Pokiwał głową z wyraźnym zawodem.
- Podobno złapał go już po tym jak zacząłem spadać. Nie widział co się ze mną stało przez deszcz. Chciał powtórzyć zagrywkę, ale zasady wyraźnie mówią, że wygrywa osoba która pierwsze złapie znicza. I to był on.
Spojrzałem na swoje dłonie i westchnąłem.
- Przykro mi. - mruknąłem, nawet nie wiem czy szczerze. Ale to jedyne co przyszło mi do głowy.
- Zdążyłem się już z tym pogodzić. - rzucił sucho.
Wpatrzyłem się w wysokie okno zza którego świeciło poranne słońce.
- Myślisz że każą nam iść na lekcje? - spytałem. Parsknął śmiechem.
- Myślę że tak. - westchnął i zaczął mielić w palcach kołdrę pod którą leżał.
Przesunąłem po nim wzrokiem. Czarne włosy miał jak zawsze potargane na wszystkie strony, a zielone oczy były nadzwyczaj bystre i pełne życia. Na nosie miał okrągłe, posklejane kilkanaście razy okulary. Pamiętam że gdy pierwszy raz go zobaczyłem sprawiał anorektyczne wrażenie. Teraz wygląda po prostu na szczupłego.
Odwróciłem wzrok i wpatrzyłem się w swoje dłonie.
Jak mam się nauczyć bronić przed dementorami?
Dementorzy zabierają szczęśliwe wspomnienia i nasilają te negatywne kilkakrotnie. Głównym sposobem na obronę przed dementorami jest utrzymanie pogody ducha.
To wiem! Dobre wspomnienia. Ale myślałem o dobrym wspomnieniu i nic się nie stało! Nadal nie potrafiłem rzucić zaklęcia!
Pogoda ducha to tylko pierwszy krok. Ważna jest samoświadomość i silna wola.
Mam silną wolę.
Wiem, że masz.
Więc co dalej?
Myślę, że powinieneś pójść do kogoś kto ma większe doświadczenie w byciu szczęśliwym ode mnie.
- Straciłem też swoją miotłę. - dobiegł mnie szept. Drgnąłem i otrząsnąłem się, spojrzałem w bok na Pottera.
- C... co? - patrzę na niego ze zdezorientowaniem.
- Gdy z niej spadłem, odleciała. Na błonia. Trafiła w Wierzbę Bijącą. Zostały z niej drzazgi. - wskazał brodą na podłogę obok swojego łóżka. Wychyliłem się i spojrzałem w tą stronę. Gardło zacisnęło mi się gwałtownie.
Na lekko rozłożonym kawałku tkaniny leżały bez życia podłużne, drewniane kawałki, kilka witek i dużo drzazg. Przełknąłem ślinę.
To mogła być moja miotła gdybyśmy grali.
Wzdrygnąłem się. Naprawdę zrobiło mi się go żal.
- Przykro mi. - powtórzyłem i wróciłem na swoje miejsce. Udałem, że nie widzę jak ociera łzy z kącików oczu.
Nie chcę sam iść do Lupina i prosić go o pomoc w bronieniu się przed dementorami.
Hmm... Powiedz, jakie masz zdanie o Potterze?
Co to ma do rzeczy?
Odpowiesz?
Podrapałem się po karku.
Jest okej. Czasem mnie denerwuje swoim gryfonizmem, ale... jest okej. Gdyby nie był Wybrańcem to nawet mógłbym się z nim zaprzyjaźnić.
Co ci przeszkadza że jest Wybrańcem?
No... tak szczerze to ty. W sensie, czy wy przypadkiem nie jesteście swoimi wrogami?
Jesteśmy. Konkretniej to Voldemort jest, ja nie mam do niego aż takiego uprzedzenia.
Okej... do czego zmierzasz...?
Przyjaciół trzymaj blisko, wrogów jeszcze bliżej.
Otworzyłem oczy.
Czy ty chcesz żebym się z nim... zaprzyjaźnił, czy coś?
Do ciebie należy wybór, ale tak, mniej więcej.
Więc... sugerujesz, że miałbym go zapytać czy razem ze mną pójdzie się uczyć jak bronić się przed dementorami...? A co jeżeli się nie zgodzi?
To pójdziesz do Lupina sam. Chyba że odpuścisz.
Nie chcę odpuszczać.
I nie chcesz też iść tam samemu. Więc zapytaj. Nic ci się nie stanie od zapytania.
Odetchnąłęm.
Skoro tak mówisz...
Odwracam głowę w stronę Pottera i przeczesuję włosy palcami.
- Hej, Harry...
Patrzy na mnie uważnie, trochę z dystansem. Waham się tylko przez krótki moment.
- Czy... czy ty też czujesz się tak niesamowicie niezręcznie gdy pojawiają się dementorzy? Tak... bezsilnie. Jakbyś nic nie potrafił zrobić.
- Do czego zmierzasz?
Uciekam wzrokiem do okien.
- Bo ja tak. Czuję się okropnie gdy nie mogę nic zrobić.
- Ja trochę też. - przyznaje po chwili i przygląda mi się uważnie. - I co dalej?
- Bo... może warto by było coś z tym zrobić? - wyrzuciłem z siebie wreszcie.
- Kto miałby nas tego nauczyć?
Poczułem się trochę zachęcony tym że powiedział "nas" zamiast "mnie". Uśmiechnąłem się nerwowo.
- Na myśl przychodzi mi jedynie Lupin, wiesz. Jedyny kompetentny nauczyciel Obrony jakiego kiedykolwiek mieliśmy.
Potter uśmiechnął się z rozbawieniem.
- Quirrell nie byłby tak zły gdyby nie miał Voldemorta z tyłu głowy.
Unoszę wysoko brwi z zaskoczeniem.
- Wymawiasz jego imię?
- Em... Tak. Nie boję się tego. A ty? Nie przestraszyłeś się, jak większość.
Cóż, dziwnie byłoby bać się imienia osoby którą mam w głowie.
Jestem tylko jego częścią.
Ważniejsza była część że jesteś w mojej głowie.
Wzruszam ramionami.
- Nie boję się kogoś kogo nawet nie widziałem.
Bo prawdziwego Voldemorta nigdy przecież nie widziałem.
Ja jestem prawdziwym Voldemortem. Znaczy, jego częścią. Ale jestem prawdziwy.
Przestań.
Co mam przestać?
Być denerwujący.
- A czy... - waha się przez moment i kręci po chwili głową. - Nie, dobra. Tak, myślę, że pójście do Lupina to dobry plan.
Uśmiecham się promiennie.
- Może dzisiaj do niego pójdźmy?
Kiwa głową.
- Termin dobry jak każdy inny.
Zapada cisza.
Przyjemna.
^*^*^*^*^
- Jestem! - podbiegłem do niego i uśmiechnąłem się szeroko. Ruszył powoli do przodu z ponurym wyrazem twarzy. - Co ci?
- Ronowi i Hermionie nie spodobało się, że idę z tobą gdziekolwiek.
Uśmiech spłynął mi z twarzy jak starty gąbką. Zacisnąłem mocniej dłoń na pasku torby.
- Um... Jeżeli chcesz... Mogę... Wiesz. Nie przeszkadzać mi. - mruknąłem, odwracając wzrok.
- Jest okej. Wydaje mi się, że są nadopiekuńczy... Wiesz. Najpierw Black, teraz ty. - uśmiechnął się gorzko. - Martwią się o mnie.
- Przecież nie chcę cię zabić. - parsknąłem i przewróciłem oczami. - I to nie tak, że cię nie lubię. Draco za tobą nie przepada. I większość Gryfonów. Ale dla mnie jesteś okej.
Oh, przecież nie chcę cię zabić! W mojej głowie rozległ się głos Toma, nieudolnie próbujący mnie imitować. Skrzywiłem się. Szybko zmieniasz zdanie. Po Nocy Duchów mówiłeś coś innego.
Mówiłem ci, przestań być tak denerwujący.
Jak sobie życzysz, rzucił szyderczo. Prawie przewróciłem oczami.
- Jesteśmy. - powiedziałem po kilku minutach. Stanęliśmy obok siebie przed gabinetem Lupina, na drzwiach wisiała nawet tabliczka z jego nazwiskiem. - To jak, ja pukam ty mówisz!
- Co? Nie! - drgnął i spojrzał na mnie z przestrachem.
Za późno. Już uniosłem dłoń i zastukałem w drzwi. Potter zdążył mnie zabić tylko wzrokiem, rękami nie zdążył. Drzwi uchyliły się i spojrzały na nas uważne, błyszczące oczy.
- W czym mogę pomóc?
- Przyszliśmy z prośbą, profesorze. - powiedział Potter.
- Tak? Jaką? - Lupin oparł się o framugę i uniósł brwi.
- Oboje czujemy się... bardzo niezręcznie i bezsilnie gdy w grę wchodzą dementorzy. - mówi po chwili, powoli, jakby ważąc każde słowo. - Zastanawialiśmy się... oboje... Czy... mógłby pan nam jakoś pomóc obejść strach. Lub nauczyć zaklęcie broniące przed dementorami.
- U mnie to wygląda tak że znam formułę i wiem mniej więcej co powinna robić. - wtrąciłem się, a jego oczy spoczęły na mnie. - Mimo to ani trochę mi to nie wychodzi.
Lupin milczał przez kilka chwil wędrując wzrokiem pomiędzy nami.
- I przyszliście tutaj oboje. Razem. To przypadek? Spotkaliście się pod drzwiami?
Spojrzałem na Pottera, on zerknął na mnie. Wzruszył ramionami.
- Tak właściwie to rozmawialiśmy o tym w Skrzydle Szpitalnym rano. Leżeliśmy obok siebie, wywiązała się rozmowa... Na początku było trochę sztywno, ale skończyło się miło... Umówiliśmy się, że dzisiaj przyjdziemy do pana i poprosimy o pomoc. - powiedziałem szybko. Lupin pokiwał głową dopiero po chwili.
- Zaklęcie Patronusa jest bardzo... trudne do rzucenia, szczególnie przy prawdziwych dementorach. - zaczął powoli. - Wiąże się ze samoświadomością i silną wolą. Wyrobienie obu tych rzeczy jest... czasochłonne i wyczerpujące. Zazwyczaj uczniowie poznają to zaklęcie dopiero w szóstej, siódmej klasie, a i tak niewiele osób jest w stanie je rzucić.
Znowu na siebie spojrzeliśmy.
- Myślę, panie profesorze, że damy sobie z tym radę. - powiedział Potter z przekonaniem. - Seth jest świetny z zaklęć, ja też myślę że trzymam poziom.
Lupin wzruszył ramionami.
- Jeśli tak uważasz, dobrze więc. Dajcie mi kilkanaście minut na przygotowanie się. Spotkajmy się w sali od Obrony, dobrze? - odwrócił się i już miał zamykać drzwi gdy zatrzymał się i spojrzał na nas. - Na pewno upchniecie w swoim rozkładzie dnia dodatkową lekcję tygodniowo?
Pokiwałem głową.
- Bez problemu. I tak zazwyczaj się nudzę.
- W porządku. Czekajcie na mnie pod salą.
Po czym drzwi się za nim zamknęły.
Wypuściłem gwałtownie powietrze z płuc i przeczesałem włosy. Potter również odetchnął. Uśmiechnąłem się do niego.
- Stresujące. - mruknąłem. Pokiwał głową.
- Prawda?
Przez kilka chwil staliśmy tak we dwójkę, oparci o ścianę, pogrążeni we własnych myślach.
- Nie jesteś taki zły jak myślałem. - usłyszałem po chwili. Parsknąłem.
- Dzięki za komplement.
- Nie ma sprawy.
Spojrzałem na niego z niedowierzającym rozbawieniem. W jego zielonych oczach błyszczą radosne iskierki.
Jeżeli on potrafi zlekceważyć to, że mój ojciec jest śmierciożercą, że mój brat i większość przyjaciół za nim nie przepada, i te wszystkie plotki według których przez cały zeszły rok byłem opętany...
To ja mogę zlekceważyć fakt, że jest Wybrańcem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top