rozdział I

Ten, w którym idą do Hogwartu.


– Seth! Seth! Seth! – Draco wykrzyczał trzy razy na korytarzu moje imię, za każdym razem głośniej, zanim wreszcie wskoczył do mojego pokoju. Spojrzałem na niego z szerokim uśmiechem.

– Dopiero wstałeś?

Popatrzył na mnie z odległości kilku centymetrów, z oczami błyszczącymi czystym szczęściem.

– Lecimy po różdżki! – wykrzyczał z entuzjazmem. Pokiwałem głową wcale nie z mniejszym.

– No! Nie mogę się już doczekać, naprawdę! I jeszcze te wszystkie książki!

Przewrócił oczami, odsunął się, chwycił mnie mocno za rękę i pociągnął za sobą. Gdy wybiegliśmy z pokoju, znowu się do mnie wyszczerzył.

– A ty zawsze taki sam! Ja tam nie mogę się doczekać mioteł. – Pokiwałem głową, zaczynając biec sam. Od razu się z nim zrównałem.

– Ale wiesz, że nie można mieć mioteł na pierwszym roku? – spytałem retorycznie, tak samo, jak pytał nas wcześniej setki razy ojciec i matka.

Parsknął chichotem, zakrywając usta.

– I co z tego? – powtórzył, tak samo, jak setki razy wcześniej.

Wpadliśmy do kuchni, najpierw Draco, potem ja. Nasz skrzat domowy, Zgredek, pośpiesznie usunął się z drogi i wcisnął w ścianę, próbując zostać jak najmniej widocznym. Żałosne.

– Szybko wstaliście, chłopcy. – powiedziała mama, uśmiechając się do nas ciepło. Odłożyła na bok Proroka Codziennego i sięgnęła po parującego rogala, leżącego w koszyku niedaleko jej talerza.

Tata, siedzący naprzeciwko, spojrzał na nas i uśmiechnął się lekko.

Podskoczyłem kilka razy i podbiegłem do krzesła obok siedzącego już Draco. Fale podniecenia tak przeszywały moje ciało, że nie mogłem usiedzieć spokojnie w miejscu. Drewno jest takie twarde i niewygodne. Gdybym mógł, jadłbym na stojąco. Ale nie mogę, bo nie wypada.

Po kilkunastu sekundach na stole przede mną oraz Draco pojawił się ogromny talerz z kopą parującej jajecznicy ze szczypiorkiem i małymi grzankami, a także dwie szklanki i dzbanek pomarańczowego soku. Chciałbym powiedzieć, że nałożyłem sobie wszystkiego po trochu i zjadłem to wszystko, jak na arystokratę przystało, ale nie mogę. Na moim talerzu od razu znalazła się spora górka jajek, a szklanka wypełniła się po same brzegi. Pochłonąłem wszystko w rekordowym tempie, a gdy rozejrzałem się i nie zobaczyłem nikogo, kto by mnie obserwował, złapałem talerz i zacząłem zlizywać to, co zostało.

– Seth! – rozległ się karcący głos taty. Zerknąłem na niego kątem oka, żeby zorientować się, czy był raczej zły czy rozbawiony. Widząc, że to drugie uczucie występowało na jego twarzy, nie mogłem się nie rozpromienić. Rzadko wyglądał na takiego rozluźnionego.

Pociągnąłem językiem po raz ostatni po całej długości porcelanowego talerza i odstawiłem go ze stuknięciem na stole. Odetchnąłem głęboko i zasłoniłem usta łokciem, żeby stłumić beknięcie.

– Kiedy wychodzimy? – spytałem, prawie stając na krześle. Cały się trzęsłem z podekscytowania. Rzuciłem pośpieszne spojrzenie na brata, który właśnie kończył jajecznicę. – Zjedliśmy już!

– Jeszcze nie wypiłeś soku – zauważyła łagodnie mama. Jęknąłem i opadłem ze zrezygnowaniem na krzesło, rozglądając się bezradnie dookoła. Wziąłem szklankę w obie ręce i zacząłem pośpiesznie pić ogromnymi łykami, ale gdy poczułem, jak napój spływa mi z kącika ust, zwolniłem.

Draco właśnie odsunął od siebie wyskrobany do czysta talerz i wziął sok.

– Da–waj, da–waj, da–waj! – krzyczałem, gdy pił. W połowie stał się na twarzy tak czerwony, że musiał odsunąć od twarzy szklankę i odkaszlnąć. Zerknął na mnie z wyrzutem.

– Weź się uspokój.

Wreszcie pochłonął, co tam miał do pochłonięcia. Zerwałem się z miejsca i popatrzyłem z nadzieją na ojca, który powoli uniósł wzrok. Skierował go na mnie, a potem na mojego brata. I jeszcze raz. Po czym odstawił filiżankę na spodek, westchnął i kiwnął głową.

– Dobrze, chodźmy.

Wstałem gwałtownie od stołu, a gdy nikt nie patrzył, sięgnąłem do odstawionej filiżanki i wziąłem kilka pośpiesznych łyków. Uwielbiałem kawę, ale rodzice nie pozwalali mi jej pić, bo, jak nieustannie powtarzali, ja i kofeina to mordercza mieszanka. Na szczęście nikt teraz tego nie zauważył.

Ubraliśmy się i wyszliśmy przed dom. Przykucnąłem przy zawsze elegancko ściętej trawie i urwałem jedno źdźbło. Złączyłem dłonie i wsunąłem je pomiędzy kciuki, a następnie dmuchnąłem. Rozległ się zabawny, ostry odgłos.

– Seth, chodź tutaj! – zawołała mama, a ja, chcąc nie chcąc, podniosłem się.

– Świstoklik czy aportacja? – zapytał jakby od niechcenia Draco, ale w jego oczach wyraźnie zobaczyłem, że miał nadzieję na aportację.

W odpowiedzi tata wyjął z kieszeni srebrny naszyjnik. Oboje jęknęliśmy z zawodem, ale w identycznym geście wysunęliśmy przed siebie ręce i go dotknęliśmy razem z mamą. Zaraz po tym znaleźliśmy się w jednym z zaułków na Nokturnie. Odruchowo zbliżyłem się do brata, który widocznie pomyślał o tym samym, bo również się do mnie przycisnął. Chwyciliśmy się za ręce i podążyliśmy za ojcem. Rozejrzałem się niepewnie, wodząc wzrokiem po podejrzanych, mrocznych ludziach, z których większość miała twarze zakryte kapturami. Wreszcie, po kilku minutach sprawnego marszu, w ustawieniu tata, ja i Draco oraz mama, wyszliśmy na zatłoczoną, jasną i o wiele przyjemniejszą ulicę Pokątną.

– Dacie sobie radę sami, prawda? – zapytał tata, uważnie przesuwając po nas wzrokiem. Kiwnąłem z zapałem głową.

– No jasne!

Wyjął zza pazuchy sakiewkę z pieniędzmi i przesunął po nas wzrokiem. W końcu to ja ją dostałem. W oczach Draco błysnął zawód, ale gdy tylko zajrzeliśmy do środka, nasze oczy się rozjaśniły. Uśmiechnąłem się, nie będąc w stanie tego kontrolować.

– To więcej niż potrzebujemy – mruknąłem wymownie, patrząc kątem oka na ojca, który uśmiechnął się ledwo widocznie.

– Wierzę w wasz rozsądek – powiedział z udawaną obojętnością. – Pójdźcie po różdżki, a potem do Malkin, po nowe szaty. Ja z mamą załatwimy resztę. Spotkamy się w księgarni... – spojrzał na zegarek na lewym nadgarstku – o dwunastej.

Popatrzyliśmy po sobie z narastającą radością. Wsunąłem sakiewkę do kieszeni i upewniłem się, że nie wypadnie przy gwałtowniejszym ruchu. Usatysfakcjonowany popatrzyłem na brata.

– Nie dość, że zdążymy do sklepu ze słodyczami, to może jeszcze do tego z miotłami! – ucieszył się. Spojrzeliśmy po sobie w chwili ciszy, a potem wykrzyknęliśmy jednocześnie:

– Kto ostatni przy różdżkach ten charłak!

Niestety, Draco wystrzelił do przodu o sekundę wcześniej niż ja, a na dodatek odepchnął mnie jeszcze łokciem. Wyszczerzyłem zęby i przyśpieszyłem na tyle, ile byłem w stanie, aż wreszcie rąbek jego białej koszuli znalazł się w moim zasięgu. W pewnym momencie, gdy już myślałem, że go przegonię, pod nogi wpadło mi jakieś zapętane dziecko, najwyżej czteroletnie, całe zapłakane. Serce podskoczyło mi do gardła, w ostatnim momencie wyskoczyłem do góry, a moje stopy ominęły jego głowę o centymetry. Upadłem na wyciągnięte ręce i spróbowałem zrobić przewrót przez głowę, ale nadgarstek wpadł mi w dziurę pomiędzy dwoma kocimi łbami. Zabolało, ale zacisnąłem mocno zęby i nie pozwoliłem łzom popłynąć. Nie przy tylu ludziach, którzy zatrzymali się jak wryci i obserwowali, jak zezłoszczona matka zbłąkanego dziecka podbiega do niego i sprawdza, czy nic mu nie jest.

– Następnym razem niech pani pilnuje swojego bachora! – krzyknąłem ze złością i podniosłem się z ziemi, rozcierając nadgarstek. Świetnie, teraz przegram wyścig!

Ignorując narastające zamieszanie wokół, przepchnąłem się przez zebrany mały tłum i rozejrzałem w poszukiwaniu brata. Westchnąłem ciężko, gdy zobaczyłem, jak opierał się o wystawę przy sklepie Ollivandera z dumnym uśmieszkiem. Podszedłem do niego zrezygnowany, a gdy otworzył usta, żeby się odezwać, uniosłem dłoń.

– Nic nawet nie mów – wymamrotałem. Przewrócił oczami.

– No, ale nic ci nie jest, tak?

– Mogłeś na mnie poczekać!

– Ty byś biegł dalej!

– Wcale nie! – zaprzeczyłem od razu, ale tak naprawdę to wiedziałem, że bym tak zrobił. Pewnie gdybym zobaczył, że upadł przez jakiegoś dzieciaka, pękłbym ze śmiechu. Zacisnąłem usta i odwróciłem wzrok. – Dobra, byłeś pierwszy. Co chcesz za nagrodę?

– Chcę pierwszy dostać różdżkę.

No cóż, mogło być gorzej.

Draco popchnął drzwi i weszliśmy do środka. Gwar ulicy przycichł, zapach ludzi przytłumiony został przez zapach drewna i papieru. Wzdłuż obu ścian stały półki wypełnione pudełkami z różdżkami, każde inne, różniące się choćby jednym złotym znaczkiem na boku opakowania. Może to runy? Nie przypominały żadnych liter, które znałem.

Zza zaplecza wyszedł mężczyzna, raczej średniego wzrostu, z wodnistymi oczami i burzą siwych włosów na głowie, cały pomarszczony na twarzy i dłoniach.

– Panowie Malfoyowie, jak miło – powiedział bez jakichkolwiek uczuć, co przeczyło lekkiemu uśmiechowi. – Jak mniemam, przybyliście po różdżki?

Pokiwałem głową. Draco stał zafascynowany i patrzy się na te wszystkie pudełka. Ollivander chyba to zauważył, bo pokiwał na mnie głową, zachęcając, abym podszedł. Cofnąłem się o krok.

– On wygrał wyścig. On idzie pierwszy. – powiedziałem i szturchnąłem brata łokciem. Lekko zmarszczył brwi, wracając do rzeczywistości, i spojrzał na mnie z wdzięcznością.

– T... tak. Ja pierwszy – mruknął i podszedł do mężczyzny. Ten obejrzał go ze wszystkich stron, pokiwał głową oraz mruknął coś pod nosem. Sięgnął do jednej z licznych półek, wyciągnął z niej pudełko, stalowoszare, z kwiecistym wzorem dookoła. Otworzył je delikatnie i wyjął ze środka piękną, jasnobrązową, długą różdżkę.

– Orzech, włókno ze smoczego serca, 12 cali. 

Draco chwycił ją niepewnie, ostrożnie i machnął. Nie stało się nic. Westchnął ze złością i frustracją.

– Nie martw się, dzieciaku. Nigdy jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby komuś podpasowała pierwsza różdżka – uspokoił go Ollivander.

Udobruchany tymi słowami, pozwolił podawać i odbierać sobie kolejne i kolejne różdżki. W końcu dostał jedną, z zaplecza. Była długa, brązowa i smukła, z szarą rączką.

– Głóg, włos z ogona jednorożca, 10 cali. Odpowiednio giętka.

Chwycił ją i machnął ręką. Z jej czubka wytrysnął strumień czegoś złotego, co zmieniło się w pył i rozprysnęło na ziemi. Ollivander pokiwał z satysfakcją głową. – To ta – stwierdził tylko, a potem odebrał ją delikatnie od mojego brata i odłożył ostrożnie do pudełka. Kiwnął na mnie głową.

Podszedłem do mężczyzny i popatrzyłem na niego z ciekawością do tego, co mi przyniesie. Też zlustrował mnie od góry do dołu, obejrzał włosy, ręce, tułów. W pewnym momencie znieruchomiał. Powoli przesunął wzrokiem po mojej twarzy, szczęce, nosie, aż wreszcie spojrzał mi prosto w oczy. Choć miałem ochotę się odsunąć, wytrzymałem. Wreszcie odsunął się, całkowicie nieporuszony.

Podał mi pierwszą różdżkę. Machnąłem nią. Nie wydarzyło się nic, jedynie smuga ciemnego dymu wydostała się z jej czubka. Skrzywiłem się. Czy jakieś dziecko nie ma nadziei, że pierwsza różdżka, jaką dostanie, okaże się tą właściwą?

Dostawałem kolejne i kolejne, aż ręka zaczynała mi drętwieć od nieustannego machania. Stosik pudełek miarowo rósł, każda różdżka reagowała podobnie jak pierwsza. Zawsze coś się działo, ale nigdy nic spektakularnego. Dym, zwiędłe kwiaty, żałosne iskierki...

W pewnym momencie Ollivander zniknął na zapleczu, a ja oparłem się zmęczony o ścianę. Miałem wrażenie, jakby nie było tutaj dla mnie odpowiedniej różdżki. "Czemu to zajmuje aż tyle czasu?!"

Wrócił, trzymając w rękach eleganckie, ale bez zbędnych ozdób, ciemnobrązowe pudełko. Jego oczy zabłysły, a kąciki ust uniosły się lekko, gdy otworzył je i wyciągnął w moją stronę. Uśmiech ten nie był przyjazny, bynajmniej. Bardziej ponury.

– Ostrokrzew, pióro feniksa. Jedenaście cali. Giętka. – powiedział bezbarwnie, a w jego głosie nie było tej pasji, którą słychać było wcześniej. Spojrzałem na niego podejrzliwie, ale wyciągnąłem przed siebie dłoń i wziąłem różdżkę do ręki.

Moje palce momentalnie przeszył chłód. To było coś nowego, zaskoczyło mnie tak bardzo, aż cofnąłem się o krok. Poczułem ucisk w klatce piersiowej, przesunąłem lekko lewą dłonią po piersi. Co jest? 

– Machnij. – popędził mnie Ollivander, wyraźnie zniecierpliwiony. Dawał wrażenie naprawdę niezadowolonego.

Posłusznie poruszyłem gładko ręką, z dołu do góry. Przez sekundę nic się nie działo, ale chwilę potem różdżka rozgrzała się i wytrysnęły z niej czerwone iskry, o wiele liczniejsze niż cokolwiek co zrobiłem wcześniej. Zamrugałem z zaskoczeniem i cofnąłem się o krok. Różdżka ochłodziła się gwałtownie, a potem znowu ogrzała. Tym razem zmarszczyłem brwi i czym prędzej odłożyłem ją z powrotem do pudełka. Ollivander patrzył na to w ponurym milczeniu, jednak gdy zobaczył co robię, uniósł wysoko krzaczaste brwi.

– Nie chcę jej. – powiedziałem po krótkiej chwili wahania. Co prawda wydawała się naprawdę potężna, poza tym była pierwszą, która na mnie jakoś zareagowała, ale... Nie, to nie było to. Potrząsnąłem prawą ręką, chcąc zrzucić z niej to przedziwne uczucie, które mnie ogarnęło. 

– Nie chcesz? – zdziwił się Ollivander. Pokiwałem w milczeniu głową, podejrzliwie obserwując pudełko, które pośpiesznie zamknął. - Dlaczego? 

– Dziwna jest. – odparłem krótko, nie bardzo chcąc mu się zwierzać. "Bo co jeśli mi nie uwierzy i każe ją wziąć? Nie, nie chcę ryzykować. To nie może być moja różdżka. Jest zbyt... sam nie wiem. Trzymając ją nie czułem się dobrze."

Na twarz mężczyzny wystąpiło zmieszanie, ale czym prędzej się opanował i na powrót przybrał obojętny, może trochę zaciekawiony wyraz. Zaczął kiwać głową z zamyśleniu, po czym odwrócił się i udał z powrotem na zaplecze, mamrocząc coś pod nosem. 

Gdy zniknął za solidnymi, dębowymi drzwiami, spojrzałem z zażenowaniem na Draco, który stał obok. Bawił się skrawkiem koszuli. Uśmiechnął się do mnie pogodnie, zupełnie nie przejęty, choć może odrobinkę zdziwiony. Byłem mu wdzięczny za to, że nie dopytywał. 

Ollivander wrócił z kilkoma kolejnymi pudełkami, które znowu zaczął mi podawać. Nie było już nic tak zaskakującego jak z tą felerną różdżką z piórem feniksa. Znowu wpadłem w monotonne machanie i powoli zacząłem tracić nadzieję.

„Co, jeżeli nie ma tutaj różdżki odpowiedniej dla mnie?" – myślałem. – "Co jeśli to była ta jedyna, a ja ją tak lekceważąco odrzuciłem? Co jeśli już nigdy nie znajdę kolejnej?"

Już miałem się rozpłakać, gdy poczułem coś w kolejnej podanej mi różdżce. Przyjrzałem się jej, łzy natychmiast się cofnęły. Przekrzywiłem głowę, od razu zapominając o różdżce z ostrokrzewu. Ta była długa, dłuższa niż wszystkie, które widziałem. Biała, z brązowymi, jakby plecionymi wokół niej malutkimi gałązkami, zwężającymi się na końcu, aż w końcu wnikającymi w biel. Przyjrzałem się jej z zafascynowaniem. Ollivander kiwnął głową.

– Machnij. To cis, pióro pegaza, trzynaście cali, przyjemnie giętka. Doskonała do klątw i zaklęć. Potężniejsza, niż zwykle się zdarzają. – powiedział cicho. Wrócił mu humor.

Machnąłem. Z jej czubka wystrzeliły kwiaty, najróżniejszych kolorów i gatunków. Otworzyłem usta z fascynacją, całe ciało przeszyła mi fala energii.

– Tak, doskonale. Świetny wybór – powiedział, a ja nie do końca byłem pewny, czy mówił do różdżki, czy do mnie – to będzie razem dziesięć galeonów i cztery sykle.

Pokiwałem głową, oddałem mu różdżkę, aby mógł ją schować do pudełka i wyciągnąłem należną sumę. Podałem mu ją i odebrałem pudełko. Uśmiechnąłem się szeroko, po czym podszedłem do brata.

– Teraz do Malkin, nie? – spytałem, chowając pudełko do pojemnej kieszeni w spodniach. Pokiwał głową i podążył do wyjścia.

Popatrzyłem za nim i ruszyłem, żeby wyjść. Nagle poczułem na ramieniu dłoń. Odwróciłem głowę i zobaczyłem zatroskaną twarz Ollivandera, patrzącego na mnie z uwagą.

– Pamiętaj, dziecko, że ta różdżka może być naprawdę niebezpieczna. Musisz na nią uważać, dobrze?

Przekrzywiłem głową, nie do końca rozumiejąc.

– W jaki sposób różdżka może być niebezpieczna? Czy to nie chodzi o jego... no, posiadacza? Znaczy, czy to nie on decyduje? W sensie ja? Przecież to tylko różdżka. – zmierzyłem go niepewnym wzrokiem. Zastanawiałem się, czy Ollivander wariuje.

Mężczyzna westchnął.

– W głównej mierze tak, ale w twoim przypadku, gdy jesteś tylko dzieckiem, bez doświadczenia i wyrobionego umysłu... Ona może poprowadzić cię na nie do końca... pożądaną ścieżkę. Pamiętaj.

– No... okej.

– A teraz idź do brata. – Popchnął mnie lekko, a ja ruszyłem, powoli odwracając od niego głowę. Dziwne. Przecież ojciec i matka nie raz powtarzali mi, że nad różdżką panuje właściciel, a nie na odwrót. Ciekawe na czym to polega... Może pierwsze zaklęcie, jakie przyjdzie mi na myśl, gdy ją wezmę, będzie jakieś złe? Nie, przecież nie myślałem o niczym złym, gdy ją brałem do ręki. Za to to ciepło i energia, które mnie oblały... To było przyjemne.

Prawie uderzyłem twarzą w szybę. Pospiesznie, cały czerwony na twarzy, otworzyłem przeszklone drzwi i wyszedłem na zewnątrz. Draco stanął obok i się przeciągnął.

– Czego on chciał? – Wskazał na Ollivandera, obserwującego nas zza szyby.

Wzruszyłem ramionami.

– Mówił coś o tym, że to niebezpieczna różdżka – rzuciłem niedbale, klepiąc się po udzie, gdzie była schowana – nie traćmy czasu, chodźmy do Malkin. Nie mogę się doczekać słodyczy.

^*^*^*^

Wyszliśmy ze sklepu, każdy z trzema nowymi szatami upchniętymi w papierowe, pojemne torby. Byliśmy już w cukierni i sklepie z miotłami, popatrzyliśmy sobie, ponarzekaliśmy na przepisy Hogwarckie i napchaliśmy się słodkościami. Potem powoli ruszyliśmy w stronę księgarni, on gryząc tabliczkę czekolady, a ja podjadając kawowe cukierki z torebki.

Już z daleka było widać, że coś się działo. Weszliśmy do środka, ale metr od drzwi zaczynała się ściana ludzi. Stanąłem na palcach, ledwo wyglądając za jakąś starszą kobietę, stojącą przede mną. Skrzywiłem się. Jak by tu tych ludzi odgarnąć na bok...?

Brat szturchnął mnie w ramię, potem drugi raz, ale zareagowałem dopiero za trzecim. Wskazał głową naszego ojca, stojącego na schodach. Wodził pogardliwym wzrokiem po wszystkich osobach, które tłoczyły się na dolnym poziomie.

– O, super – mruknąłem. A już byłem w stanie tych ludzi siłą rozgarniać. Jaka szkoda. Draco złapał mnie za rękaw i pociągnął w stronę taty.

– Macie wszystko, czego potrzebujecie? – zapytał, unosząc brew. Kiwnąłem głową. – Jak różdżki?

Uśmiechnąłem się szeroko.

– Znaleźliśmy takie które nam pasują – powiedział spokojnie Draco, zachowując w świetny sposób klasę. Potem powiódł pogardliwym wzrokiem po tłumie.

– Mam już wasze książki – powiedział tata. Spojrzał na coś nad głowami wszystkich zebranych osób.

– Wiesz, co to za zbiorowisko, ojcze? – spytał Draco, również spojrzawszy w tamtą stronę.

Przekrzywiłem głowę, żeby lepiej ich słyszeć, bo gwar naprawdę przekraczał moje wszystkie oczekiwania.

Pokiwał głową.

– Harry Potter tutaj jest.

Zamrugałem kilkukrotnie.

– I to jest takie fascynujące? – mruknąłem pod nosem.

– No, właśnie – poparł moje słowa Draco. – Przecież to tylko chłopak. Spotkaliśmy go u Malkin, nie, Seth?

Skinąłem głową. Właśnie wychodziliśmy, gdy on wchodził do środka. Był niższy, niż go sobie wyobrażałem, anorektycznie chudy oraz miał kruczoczarne, potargane na wszystkie strony włosy. No i okrągłe okulary, ale był uprzejmy, to mi akurat zapadło w pamięci. Zamieniliśmy tylko kilka słów, lecz to wystarczyło, żebym mógł powiedzieć, że nie dorastał w dobrym domu pełnym jedzenia i kochających ludzi.

– Macie jak najbardziej rację. To tylko chłopak – powiedział tata, przechodząc do przodu i kierując się do wyjścia. Nie musiał się przepychać, ani nic mówić, ludzie zwyczajnie ustępowali mu miejsca.

Chciałbym, żebym też tak kiedyś potrafił.

Ruszliśmy prędko za nim, nim ludzie znowu zastąpiliby nam drogę. Na zewnątrz czekała na nas mama, wpatrująca się z niesmakiem na tłum stłoczony w księgarni. Wspólnie ruszyliśmy do punktu na używanie świstoklików, rodzice pytali nas, co robiliśmy, ale jako że miałem już w kieszeni różdżkę oraz wszystkie inne potrzebne rzeczy, potrafiłem myśleć tylko o jednym.

Nie mogłem się doczekać jutra.

^*^*^*^

Gdy tylko deportowaliśmy się na peron 9 i 3/4, zobaczyłem wielki tłum dorosłych wraz ze swoimi dziećmi, którzy tłoczyli się w każdym możliwym miejscu. Na torach, kilkanaście metrów dalej, stała wielka lokomotywa, a za nią wagony ciągnące się aż do końca platformy. Nie byłem w stanie powstrzymać szerokiego, szczerego uśmiechu cisnącego mi się na ustach. „Wreszcie tutaj jestem!" – ekscytowałem się w myślach. „ Wreszcie jadę do Hogwartu!"

Odwróciłem się i spojrzałem na moją rodzinę. Ojciec i matka stali za mną i Draco z wyniosłym wyrazem twarzy. Spróbowałem się wyprostować i przestać się uśmiechać, ale WRESZCIE JECHAŁEM DO HOGWARTU! Podskoczyłem kilka razy, żeby trochę się opanować, ale energia rozsadzała mnie od środka.

– No, idźcie do pociągu. Nie róbcie nic głupiego – powiedziała mama, rzucając mi wymowne spojrzenie. Skrzywiłem się.

– Ja nigdy bym czegoś głupiego nie zrobił! – parsknąłem niedbale.

Draco uniósł brwi.

– A wtedy, gdy... – zamilkł, gdy rzuciłem mu błagalne spojrzenie i wyrzuciłem ręce w powietrze. On się tylko zaśmiał.

– Nieważne, kto by tam Dracona słuchał – rzuciłem, machnąwszy ręką. Tym razem tata uśmiechnął się delikatnie, a jego oczy zabłysły rozbawieniem.

– Lećcie – powiedział lekko. – Nie zapominajcie do nas pisać.

Chwyciliśmy nasze kufry i pociągnęliśmy je za sobą, wchodząc w tłum ludzi. Odwróciłem się i zacząłem iść tyłem. Jeszcze zanim rodzice zniknęli mi z oczu, uniosłem rękę i pomachałem im radośnie. Nie zobaczyłem, jak zareagowali, bo widok zasłoniła mi gruba kobieta trzymająca za rękę innego pierwszaka. Ruszyłem za Draco.

Rozglądał się zafascynowany dookoła, próbując wyglądać jak arystokrata. W końcu doszliśmy do wejścia pociągu. Odetchnąłem, a potem podskoczyłem kilka razy, chcąc wyrzucić z siebie napięcie. Kilku starszych uczniów Slytherinu zobaczyło to i uśmiechnęło się dyskretnie, no ale chyba nie aż tak skutecznie, bo ja to zauważyłem. Wyszczerzyłem się do nich i ruszyłem do środka, ciągnąc za sobą kufer. W korytarzu może nie było więcej ludzi niż na peronie, ale też miejsca było mniej, więc wchodząc pomiędzy innych uczniów prawie zabrakło mi tchu. Stanąłem na palcach, szukając brata, którego zauważyłem kilkanaście kroków z przodu.

– Ej, uważaj – rzucił z niesmakiem jakiś uczeń z czwartego roku, chyba Gryfon, gdy przejechałem mu po palcach. Odwróciłem się i przekrzywiłem głowę, zastanawiając się, czy jeśli się zaśmieję, to czy coś mi zrobi.

– Przepraszam – rzuciłem jednak obojętnie i wróciłem do podążania za bratem.

Zobaczyłem, jak skręca do jakiegoś przedziału. Uśmiechnąłem się szeroko i też tam wszedłem. W środku była tylko jedna osoba, chyba jakiś pierwszoroczniak. Popatrzył na nas niepewnie i zamknął książkę. Mugolskie ubranie, które miał na sobie, raczej mnie nie zachęciło, ale przemogłem się i popchnąłem Draco głębiej.

– Cześć... – wymamrotał, wodząc po nas wzrokiem.

– Siema.

– Chyba musimy zostać tutaj, dalej pewnie nie ma już miejsca – odezwał się Draco, zabierając się do podniesienia bagażu.

– Hej – rzuciłem i podszedłem do fotela, stanąłem na nim i przejąłem kufer. Wsadziłem go na górę, a potem chłopak podał mi mój, którego też tam usadowiłem. Zeskoczyłem na podłogę i otarłem pot z czoła. – No, jak się nazywasz? – popatrzyłem w stronę chłopaka. Zamrugał.

– Eee.. Ja?

– Przecież nie będę pytał brata, jak się nazywa, nie?

– J... jestem Hugo – wymamrotał niepewnie.

– Hmm... Spoko – popatrzyłem za okno i zobaczyłem stojących w oddali rodziców. Uchyliłem je i wychyliłem głowę. – Wyślijcie nam słodycze! – krzyknąłem, a po karcącym spojrzeniu taty wywnioskowałem, że mnie usłyszał. Zachichotałem i cofnąłem się z powrotem do wagonu. Opadłem ciężko na siedzenie, wyciągnąłem nogi przed siebie i założyłem ręce za głowę. Hugo wcisnął się w drzwi.

– Ciekawe, kiedy ruszymy – westchnął ciężko Draco i usiadł na jednym miejscu, a nogi położył na drugim.

– Pewnie jeszcze trochę – odpowiedziałem i zapadła cisza. Bardzo niezręczna. Ponownie wyjrzałem za okno, spojrzałem na kufer i jeszcze raz w stronę okna. – Będziemy chodzić po przedziałach, Draco?

Pokiwał z zapałem głową.

– Może nawet wpadniemy na Pottera.

– Kim jest Potter? – mruknął Hugo, wodząc po nas wzrokiem. Uniosłem wysoko brwi.

– Wielkim bohaterem czarodziejskiego świata! – wyszeptałem z czcią, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.

– Nie wiedziałeś? – podłapał Draco, pochylając się nieco z niedowierzaniem. Choć nasze spojrzenia skrzyżowały się tylko na chwilę, wiedziałem już, że miał zamiar go wkręcać.

– To wielka szycha!

– Ma tyle pieniędzy, że mógłby kupić całe Ministerstwo i nadal by mu starczyło!

– A jak coś powie, to lepiej go słuchaj...

– Albo pokona cię w mgnieniu oka, tak jak pokonał Czarnego Pana! – dodał Draco z udawanym przerażeniem. – A Czarny Pan to najpotężniejszy czarodziej, jaki kiedykolwiek istniał!

– Zmiatał góry jednym słowem!

– Zabijał wzrokiem!

– A Potter... – usiadłem normalnie i spojrzałem najpierw na Draco, a potem wlepiłem poważny wzrok w Hugo. Zniżyłem głos do ledwie słyszalnego szeptu. – A Potter pokonał go jak miał roczek...

– Więc wyobraź sobie, jak bardzo jest potężny! – wykrzyknął Draco, zrywając się z siedzenia. Hugo podskoczył. Wybuchnąłem śmiechem.

– O, pociąg chyba rusza! – zauważyłem, ignorując pełne wyrzutów spojrzenie Hugo. – Draco, przejdziemy się po przedziałach?

– Jasne. Hugo, chcesz iść z nami? – spojrzał wyczekująco na chłopaka, który zamrugał, zerknął na książkę zamkniętą na kolanach, potem na mnie oraz jeszcze raz na książkę.

– Chyba... Chyba zostanę i poczytam... – wymamrotał. Wzruszyłem ramionami.

– Okej, to widzimy się potem. Jeśli ktoś chciałby tu usiąść, to powiedz, że zajęte! – machnąłem mu jeszcze ręką i zamknąłem za mną i Draco drzwi do przedziału. Spojrzeliśmy po sobie i parsknęliśmy chichotem. – Ale dał się nabrać.

– Jak można nie wiedzieć, kim jest Potter?

– Co nie? Może jeszcze nie wie jak różdżki używać? Myślisz, że trafił chociaż na Pokątną?

– Myślę, że nie.

Znowu się zaśmialiśmy, i ruszyliśmy w głąb pociągu w poszukiwaniu znajomych twarzy.

^*^*^*^

Wreszcie, dojechaliśmy. W czasie naszej wycieczki przez pociąg wydarzyło się sporo ciekawych rzeczy, ale tylko jedną zapamiętałem dokładnie. Po pierwsze, weszliśmy do przedziału w którym siedział Potter i Weasley. Przez chwilę rozmawialiśmy, a Draco nawet zaproponował Harry'emu, żeby przyszedł do nas do przedziału, ale ten odpowiedział chłodno, że woli zostać z Weasleyem. Nie potrafiłem tego zrozumieć, Draco widocznie też nie, bo zabrakło mu na słów. Tylko odwrócił się i wyszedł. Rzuciłem jeszcze pośpieszne: „Weź się zastanów, nie chcę, żebyś potem tego żałował", po czym popędziłem za bratem. Do przedziału wróciliśmy akurat na czas przybycia wózka z przekąskami. Wykupiliśmy niezłą część i podzieliliśmy się z Hugo, który chyba przez czas naszej nieobecności wybaczył nam żartowanie.

Gdy tylko mogłem, wyskoczyłem na zewnątrz. Niebo szybko zaczynało się ściemniać. Nagle, nad głowami wszystkich, wyrosła ogromna postać hogwarckiego gajowego i klucznika, Hagrida. Tata opowiadał nam o nim. Podobno był niegroźny, ale na pewno na takiego nie wyglądał.

– Chodźcie tu! Pirwszoroczni, do mnie! Pirwszoroczni, do mnie! – krzyczał basem, a kilka osób zasłoniło odruchowo uszy.

Chwytając brata za ramię, ruszyłem do majaczącej w górze postaci. Żeby zobaczyć jego twarz pokrytą brodą, musiałem porządnie zadrzeć głowę, a i wtedy nie widziałem jej całej.

– Już, zaraz! – wymamrotał mi do ucha. Pokiwałem energicznie głową.

– A żebyś wiedział!

Gajowy zaprowadził nas do łódek chyboczących się na wielkim jeziorze. Jeszcze nigdy w życiu nie byłem aż tak podekscytowany. Nawet nie myśląc, uniosłem palce do ust i zacząłem gryźć kciuk. Drugą zacisnąłem na skrawku szaty. Draco podskakiwał w miejscu, gdy wreszcie wgramoliliśmy się do łódki razem z Hugo i jakąś cichą blondynką.

Przez kilka chwil nie było nic widać, ale po chwili wypłynęliśmy na pełne jezioro. Przed nami zamajaczyła sylwetka wielkiego, starodawnego zamku. Odetchnąłem nierówno.

– O Merlinie... – wymamrotałem.

To było cudowne.

Popatrzyłem z zachwytem na brata, który też wydawał się wszystkim zafascynowany. Wyszczerzyłem się do niego, a potem znowu spojrzałem na wielki, ogromny, przewspaniały Hogwart. Tak długo chciałem tu trafić, uczyć się zaklęć, eliksirów, dostać się do Slytherinu...

Zaśmiałem się pod nosem. Dookoła rozlegały się dźwięki ulgi, zachwytu. Wcale im się nie dziwiłem. Wreszcie dopłynęliśmy do brzegu, Hagrid pomógł wyjść tym, którzy mieli kłopot, i ruszyliśmy do zamku. Grupa trzymała się blisko siebie wzajemnie, bo podczas podróży mocno wiało, i teraz wszyscy drżeli z zimna. Wreszcie wkroczyliśmy do zamku, wielkiego, wspaniałego zamku. A potem ruszyliśmy w stronę Wielkiej Sali.

Gdy tylko weszliśmy do środka, rozejrzałem się dookoła, chcąc zachować ten obraz w głowie na zawsze. Wysokie sklepienie z błyszczącymi gwiazdami, jeszcze lepszymi od tych na prawdziwym niebie. Świece wisiały pod sufitem, ale porozrzucane były na całej długości i szerokości sali. Pięć stołów, cztery długie wzdłuż pomieszczenia, oraz jeden pod przeciwległą ścianą, najwyraźniej dla nauczycieli. Na samym środku siedział Dumbledore z długą srebrną brodą.

Nagle ze ściany wystrzeliła trochę rozmyta, przejrzysta sylwetka. Cofnąłem się gwałtownie, bo poczułem tuż nad głową powiew lodowatego powietrza. Prawie krzyknąłem.

– Ohohohoho! – wykrzyknął duch, wywijając kozła w powietrzu. – Czyżby pierwszoroczniaczki? Nowe osoby do płatania figli, ha,ha! – zawirował i przeleciał przez Weasleya. Zaśmiałem się.

– Aaa! Zimne! – wykrzyczał, zginając się wpół.

– Iryt! Wracaj do siebie! – zawołała wysoka kobieta, która nie mogła być nikim innym a profesor McGonagall, zastępczynią dyrektora.

– Ależ pani profeeeeesoooor!

– Już!

Duch wykrzywił się paskudnie, pokazał długaśny język i zrobił w powietrzu beczkę. Zaśmiał się, przeleciał jeszcze przez kilka osób i zniknął z powrotem za ścianą.

– Trafimy do Slytherinu, nie? – zapytał nagle Draco. Klepnąłem go w plecy.

– A masz wątpliwości?

Przez moment się zawahał, ale potem też uśmiechnął.

– Chyba... chyba nie, ale...

– Daj spokój, trafimy do Slytherinu. Pod żadnym pozorem nie myśl, że jeśli trafisz do Gryffindoru, to tata cię wydziedziczy...

Spojrzał na mnie z wyrzutem i nerwowo wcisnął ręce do kieszeni.

Gwar powoli zaczął opadać, wszyscy zamilkli. Zarówno uczniowie siedzący przy stołach, jak i nauczyciele. Nagle poczułem się obserwowany. Co, jeśli naprawdę nie trafię do Slytherinu?

– A mówili mi, że będzie walka z trollem... – dosłyszałem zza siebie i nie mogłem powstrzymać się od parsknięcia niekontrolowanym śmiechem.

Troll! Wysłaliby dzieci do walki z trollem! Tak, Dumbledore na pewno by się zgodził... McGonagall wygłosiła swoje przemówienie w którym zaznaczyła, że kiedy wyczyta dane imię i nazwisko, uczeń ma podejść i usiąść na stołku, a tiara przydzieli go do jednego z domów: Gryffindoru, Hufflepuffu, Ravenclawu lub Slytherinu.

– Abbott, Anna!

Z grupy dzieci wystąpiła dziewczynka o różowej twarzy, jasnych mysich włosach i nałożyła na głowę tiarę, która opadła jej prawie na nos, i usiadła. Zobaczyłem, że jej ręce drżały. Też nie chciałbym być pierwszy.

Chwilę później szew tiary się rozwarł.

– HUFFLEPUFF!

Rozległy się szczęśliwe okrzyki przy stole po prawej stronie.

– Bones, Susan!

– HUFFLEPUFF!

– Boot, Terry!

– RAVENCLAW!

Tym razem wiwaty rozległy się przy drugim stole na lewo. Popatrzyłem na brata i uśmiechnąłem się.

– Na pewno trafimy do Slytherinu. – zapewniłem go, jednocześnie zapewniając samego siebie.

Jeszcze chwila. Jeszcze tylko kilka osób.

Wzdrygnąłem się, nie wiem, dlaczego. Poczułem słodki smak na języku i popatrzyłem na swój kciuk. Widocznie przegryzłem sobie skórę. Jęknąłem cicho. Jak ja teraz wyjdę na ludzi?

– Malfoy, Draco!

Popchnąłem go lewą ręką, bo po prawej powoli spływała mi mała stróżka krwi. Zlizałem ją czym prędzej, ale nie mając żadnej chusteczki do zatamowania, nie mogłem nic zrobić. Mój brat ruszył do taboretu, pewnie odruchowo przybierając arystokratyczną pozę. Usiadł, a tiara opadła mu na czoło. Przekrzywiłem głowę z oczekiwaniem na wynik.

– SLYTHERIN! – wykrzyknęła tiara po krótkiej chwili, głośniej, niż przedtem.

Gdy McGonagall uniosła ją, szczęśliwa twarz Dracona się odsłoniła. Wyszukał mój wzrok i uśmiechnął się szeroko. Uniosłem kciuk, ale znowu zaczął krwawić, więc z powrotem wsadziłem go do ust.

– Malfoy, Seth!

Westchnąłem. Chyba musiałem tam pójść w taki sposób, jak bobas.

Wszedłem po schodach i usiadłem na stołku. Wiele twarzy na widok mojego palca w ustach parsknęło śmiechem. Zaczerwieniłem się trochę, ale przewróciłem oczami i uśmiechnąłem się z rozbawieniem, choć w środku wszystkie moje wnętrzności skręcały się ze stresu.

Tiara opadła mi na czoło. Przekrzywiłem głowę. Zastanawiałem się, jak ten proces przebiega.

Nagle, zupełnie niespodziewanie, w mojej głowie rozległ się cichy głosik.

– Seth... Malfoy...

Już miałem odruchowo odpowiedzieć, gdy to coś znowu się odezwało.

– Widzę twoje myśli, chłopcze. Nie musisz mówić na głos.

Zamrugałem.

„Okej...?"

– Hmmm... ciekawy przypadek tutaj mamy – wymamrotała – Dużo w twoim życiu tajemnic... Masz charakter... Ale jednocześnie kochasz swojego brata ponad wszystko. Nie zostawiłbyś go. Hmm... Lucjusz Malfoy, tak? Odważny człowiek, choć niektórzy powiedzieliby, że tchórzliwy, że zawsze zasłania się pieniędzmi. Po tym, co zrobił...

Zmarszczyłem brwi. „To nie sprawa tej głupiej czapki, kim jest mój tata!" — pomyślałem.

– Tak, tak, masz rację, Seth. To ty powinieneś być obiektem mojego zainteresowania. Masz odwagę, jak na Gryfona przystało... Ślizgoński spryt i braterstwo... Jesteś pracowity jak Puchon... Ale ta głowa, kreatywność, inteligencja... Ten talent do zaklęć! Och, tyle w tobie magii... Najlepiej wykorzystasz ją w Ravenclawie, mój drogi. Tak więc niech będzie...!

– Nie! – pisnąłem, zdecydowanie wyższym głosem, niż zwykle. Poczułem, jak krew odpływa mi z twarzy i rąk, a różdżka, która powinna spokojnie leżeć w kieszen,i zadrżała i zaczęła emanować ciepłem.

– ... Nie?

Pokręciłem gwatłownie głową z nikłą nadzieją, że to strąci ze mnie tę idiotyczną czapkę

– Ach, widzę... twój brat... ojciec... bardzo chcesz trafić do Slyth... – Nagle tiara zamilkła.

Zamarłem.

– Widzę w twojej głowie... Och, jak mogłem tego wcześniej nie zauważyć... Mrok... Czający się w zakątkach mrok... Różdżka, myślisz o różdżce? Cis i pióro pegaza? Hmm... Nie, to nie jest główny powód twojego mroku. Jest inny... Och, nie...

– Co nie? – Traciłem powoli cierpliwość. Draconowi zajęło to zdecydowanie krócej! – Proszę cię, chcę tylko tam, gdzie mój br...

– To więzy krwi, Seth, krew będzie twoim przekleństwem... albo źródłem szczęścia. To będzie zależało od ciebie.

Przełknąłem nerwowo ślinę. Więzy krwi? Jakie więzy krwi? Co mi może zrobić bycie Malfoyem?

W mojej głowie zapadła cisza na długie sekundy. Może mnie wywali ze szkoły? Może powie, że skoro nie chcę do Ravenclawu, to mam się wypchać? Zacisnąłem dłonie na stołku i już byłem gotowy wstać, gdy wreszcie tiara krzyknęła na cały głos:

– SLYTHERIN!

Odetchnąłem z ulgą.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top