Prolog
Hiacynty. Dziwny zapach jak na takie miejsce; zacienione, jedyne światło wpada do pokoju zza ciężkich kotar, ciemnozielonych, zacięgniętych na okna. Poza tym nie widać tutaj ani jednego fioletowego kwiatu. Ściany mają kolor zielony, podłoga jest drewniana, ciemnobrązowa. Wspólnie tworzą ciekawy, prosty wystrój. Ale nadal żadnych kwiatów.
Otwierają się oczy. Brązowe, z przebłyskami bursztynu, błyszczące pomimo cienia jaki panuje w pomieszczeniu. Wydaje się, że żadna ciemność nie jest w stanie ich stłumić, udusić tej iskry, która się w nich tli. Radośnie, ale spokojnie, jakby była pewna, że nie ma jak zgasnąć. Iskra życia. Odzwierciedlenie duszy, które widać w każdym człowieku, ale najbardziej u dzieci. One są takie niewinne i spokojne. Jak otwarta księga, którą bez problemu można przeczytać.
Ręka. Zupełnie niespodziewanie pojawia się w polu widzenia dziecka, które otwiera swoje oczy nieco szerzej, a na jego twarzy formuje się uśmiech, pokazujący kilka mleczaków. Zaczyna się głośno śmiać, gdy długie, blade palce lekko muskają pulchne ramię i wodzą od szyi po czubki palców. Łaskocze.
Krzywy uśmiech pojawia się na ustach mężczyzny, który opiera się bokiem o mahoniową kołyskę i patrzy na drobne, blade dziecko, śmiejące się ile tchu w małych piersiach. W kącikach dużych, brązowych oczu pojawiają się łzy radości, śmiech wypełnia pomieszczenie. Ale mężczyźnie się to nie podoba. Przynajmniej nie wygląda, jakby mu się podobało. Uśmiech nie wygląda na przyjazny, co ani trochę nie obchodzi dziecka. Tak samo, jak nie obchodzi go chłodne spojrzenie czerwonych, znużonych oczu, uniesione lekceważąco brwi, znudzone westchnięcie.
- Rad jestem, że nie mówisz - mruczy cicho Voldemort, obserwując dziecko, które trzyma go za palec i ciągnie do siebie. - Ani nie myślisz - dodaje z ironicznym uśmiechem. Niespodziewanie zamiera, ze wzrokiem czerwonych oczu wpatrzonych pusto przed siebie, ale tylko przez krótką chwilę. Zaraz jego spojrzenie wraca do dawnego stanu, uważnego, znudzonego, choć z nowym błyskiem. - Muszę iść, ale to będzie krótkie. Potterowie... - Tym razem jego uśmiech staje się trochę okrutny - ...nie mają szans. Ich syn zginie. A wtedy będę niepokonany już do końca.
Unosi się bez wahania i zabiera swoją dłoń od dziecka, które, pomimo że go słuchało, nie zapamiętało, ani nie zrozumiało żadnego przed chwilą wypowiedzianego słowa. Wydaje się tylko trochę zawiedzione, że ten fajny, wysoki człowiek już nie mówi, bo głos ma przyjemny. Trochę głęboki, inteligentny, twardy. Dziecko chce, żeby został, więc wyciąga ku niemu ręce. Bez skutku. Mężczyzna rzuca mu jeszcze ostatnie, dziwne spojrzenie, odwraca się i wychodzi z pokoju pachnącego hiacyntami. Drzwi zamykają się z cichym kliknięciem.
*^*^*^*^*
Kroki, ostrożne, zupełnie niepodobne do tych, które powinny stąpać w tym domu, rozpraszają się cichym echem po korytarzach. Oczy dziecka, nadal brązowe, choć teraz nieco przytłumione głodem i bólem, otwierają się. Nasłuchuje przez kilka chwil, a potem jego usta bezwładnie wykrzywiają się w podkówkę. Wszystko go boli; brzuch burczy domagając się pożywienia, podrażnione dolne części ciała szczypią nieprzyjemnie, a w głowie pulsuje ból. Nie powinno tak być, przemyka mu przez myśl, a zaraz potem z oczu lecą mu pierwsze łzy. Powinien już coś dostać do jedzenia! Gdzie jest ten wysoki człowiek o przyjemnym głosie? Gdzie poszedł? Ile go już nie ma? Czemu go nie ma? Jeść! Boli! Dziecko wybucha płaczem, siada w kołysce i łapie drobnymi dłońmi za krawędź, zaciska na niej kurczowo palce. W nagłym przypływie złości zaczyna nim szarpać, w tym samym momencie w którym drzwi się uchylają. Nie mija sekunda, a kołyska przechyla się za bardzo do przodu i dziecko pędzi w stronę ziemi ogarnięte nagłym, paraliżującym strachem.
Szybki ruch, błysk światła, i cała scena zamiera. Młody chłopiec z szeroko otwartymi w przerażeniu oczami, w których błyszczą jeszcze łzy, wisi nad ziemią, oddychając głośno, ciężko i nierówno. Za nim, kołyska przechylona jest pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Biały koc i poduszki również nieruchomo wiszą w powietrzu w dziwnej parodii, jakby na zdjęciu. No i jest jeszcze mężczyzna; nie ten wysoki, czerwoonoki, który był tutaj wcześniej, ale nieco niższy, z długimi, białymi wręcz włosami odrzuconymi na plecy, skupionymi stalowoszarymi oczami, w czarnej szacie i z wyciągniętą przed siebie ręką, zaciśniętą na różdżce, którą zaczyna powoli unosić. Dziecko, razem z pościelą i meblem, wracają na swoje miejsca. Chłopiec zapomina o strachu, nawet o głodzie i bólu, wpatruje się tylko szeroko otwartymi, załzawionymi oczami w stronę jasnowłosego mężczyzny, który rusza w jego stronę.
- Seth, tak? - mruczy ten uspokajająco, choć w środku buzuje mu mnóstwo emocji, zarówno pozytywnych, jak i negatywnych. Przekrzywia głowę, wpatrując się uważnie w oczy dziecka w kołysce przed nim. Chowa różdżkę za pas jednym sprawnym ruchem, po czym wyciąga do niego ręce. Na początku, zaskoczony nieco gwałtownym gestem, chłopiec odsuwa się, ale czuje, że mężczyzna nie ma żadnych złych zamiarów, ponieważ po chwili uspokaja się i rozluźnia. Pozwolił, aby blada dłoń przesunęła po jego ramieniu i policzku. Nawet się uśmiecha. Mężczyzna nie wygląda źle. Wygląda fajnie, choć nie tak fajnie jak ten czerwonooki i wzdycha teraz ciężko ze zbolałym wyrazem twarzy. - Na Merlina... - mruczy. Chłopiec patrzy na niego z ciekawością. - Co ja mam z tobą zrobić? - Nie ma odpowiedzi. Zapada cisza, w której dziecko powoli przypomina sobie o tym, że jest głodne. Jak na zawołanie, jego brzuch burczy. Białowłosy wzdycha po raz kolejny, nieco lżej, po czym lekkim, ale stanowczym ruchem podnosi chłopca i przyciska do siebie. - Nie martw się - mruczy mu do ucha. - Będzie dobrze.
Będzie dobrze.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top