Chapter XIV
Nad Nowym Jorkiem rozpływały się różowe chmury. Słońce ledwo co przebijało się przez nie. Było kilka minut po godzinie szóstej rano. Louis akurat miał wstawać do pracy. Budzik zadzwonił, jak zwykle. Z grymasem na twarzy podniósł się z kanapy i rozejrzał po pokoju. Ku jego zdziwieniu wyspał się wyjątkowo dobrze. Dzień poprzedni jednak wciąż go martwił. Nie chciał powtórzyć go już nigdy więcej. Ktoś mógłby powiedzieć, że szatyn dramatyzował, jednak on naprawdę nie chciał wracać do przeszłości. Był w niej inny, walczył z kompleksami, własną, nieukształtowaną osobowością, burzliwym usposobieniem. W miarę upływu lat wszystko to ustawało. Wtedy właśnie poznał Eleanor. Była ona jego pierwszą dziewczyną, która okazała się być dla niego ostoją. Chłopak to przed nią po raz pierwszy tak naprawdę się otworzył, ośmielił do zrobienia czegokolwiek, przeżył swój pierwszy pocałunek... Ale nie pierwsze zbliżenie. Co do tego Louis zawsze miał wątpliwości. We wczesnych latach szkoły średniej one się pojawiły. Chłopiec miał je wobec swojego ciała, kondycji fizycznej i psychicznej. Nie chciał tego robić tak wcześnie. Nie chodzi o to, że nie chciał robić tego z Eleanor... Nie chciał tego robić z nikim. Bał się, martwił czymś w głębi duszy. Nie chodziło też o to, że nie kochał swojej dziewczyny. Wręcz przeciwnie, był dla niej najlepszy, jaki tylko mógł być. Kochany, czuły, uczynny, oddany to tylko niektóre przymiotniki, którymi można to określić.
Nawet teraz, w wieku 22 lat na karku, Louis wciąż szuka swojego ja. Pomaga mu w tym jego najdroższy przyjaciel od serca - Niall. Blond postać, bez której Louis byłby niemal nikim. Cichym, zamkniętym, pełnym lęku i kompleksów.
I Harry... Osoba, która była jak ten cios w twarz, który wbrew wszystkiemu był przyjemny. Osoba, która po pierwszym spotkaniu wywróciła życie Louis'a do góry nogami. Jego myśli się ukierunkowały, zmienił się sposób patrzenia na pewne rzeczy. Czy to nie absurd, że stało się to po jednym dniu? Pewnie tak, ale Louis od dawna wiedział, że jego życie jest i będzie pełne absurdów. To czyniło je na swój sposób wyjatkowym... Wyjątkowo dziwnym.
Jak i dziwne było to, że tak szybko przeszedł z zauroczenia do zakochania. Dał jednak swojemu losowi kierować. Szatyn wciąż po cichu sobie powtarzał, że ten, kto nie ma nic, nie ma nic do stracenia.
Z myślenia wyrwał go dzwonek do drzwi. Wciąż przymknięte po śnie oczy przetarł lekko i wstał z kanapy. Leniwym krokiem poczłapał do wejścia. Nawet nie spojrzał przez wizjer. Za drzwiami stała jego sąsiadka. Przemiła pani na emeryturze - Pani Margaret. Urocza staruszka, miłująca roślinki i papugi. Mieszkała naprzeciwko Louisa, więc balkon również miała obok niego. Często zatem chłopak słyszał skrzeczenie tych uroczych skrzydlatych stworzeń, które lubiły robić różne dziwne rzeczy. Roślinki jej również były nieobliczalne. Egzotyczny bluszcz, który hodowała często zaglądał na balkon do Louisa, mimo że Pani Margaret przycinała i wiązała roślinę, ta żyła własnym życiem. Szatyn bardzo ją lubił. Była jedną z tych starszych pań, która bez problemu bawiłaby się koncercie rockowym, jak i w ciszy robiła sweter na drutach.
Szatyn, mimo że zaspany, to uśmiechnął się na jej widok.
- Dzień dobry, Pani Margaret... - wymruczał Louis poranną chrypą. Otworzył szerzej drzwi. - Jak mogę pomóc?
- Dzień dobry, słońce. - odpowiedziała z radością, jakoś dziwnie rozbudzona. Chłopaka zastanawiało, o której ona musi wstawać i co brać na pobudzenie. Uśmiechnął się lekko na tę myśl.
- Jest taka sprawa, widzisz. Moja córka wraca dziś z Meksyku. - zaczęła spokojnie sąsiadka. - Wyleciała w nocy i za jakąś godzinę będzie na lotnisku. Stąd też moja prośba... Czy nie zawiózłbyś mnie tam? - zapytała bardzo nieśmiało. Uśmiechnęła się na zachętę.
Louis wysłuchał każdego jej słowa i kiwnął twierdząco głową. - Oczywiście, moja droga. I tak jadę do pracy, więc z przyjemnością zahaczę też o lotnisko. - zgodził się i oparł o futrynę.
- Ale przecież to kawał drogi stąd. Po drugiej stronie rzeki! - odpowiedziała mu, jakby chciała odwołać prośbę.
- Ale to żaden problem. Lubię jeździć autem, a zatankować i tak dziś muszę, więc za godzinę możemy ruszać. - uśmiech szatyna poszerzył się, co też trochę go rozbudziło. - I miło, że przychodzi z tym Pani do mnie. Czuję się doceniony.
- Tylko do Ciebie mogłam z tym przyjść. Niezłe z Ciebie ciacho, a do tego spoko ziom! - dała popis swojej młodej duszy, na co Louis roześmiał się serdecznie.
- Dobra, laska, git. To widzimy się za godzinę! - odpowiedział jej w stylu. Z nią rozmowa jak z rówieśniczką. Louis uwielbiał to.
- To elo! - rzuciła i wróciła do siebie zadowolona.
Szatyn pokręcił głową i cofnął się do mieszkania. Skierował się do łazienki, gdzie wziął szybki prysznic w nowym cytrusowym żelu. Ogolił się zwinnie i ułożył włosy. Były już bardzo długie, ale nie chciał ich ścinać. Chłopak nieco bał się fryzjerów. Nawet bardziej niż dentystów.
W salonie ubrał się w siwe dresy, czarny t-shirt i białe skarpetki. Na chwilę spojrzał przez okno, ujrzał ogromną mgłę. Nic dziwnego, wczesny ranek i zbliżała się jesień. Ale takiej jeszcze nie widział. Już nastawił się na ostrożną jazdę.
Poszedł za chwilę do kuchni, by zaparzyć nieco kawy i wrzucić coś na ząb.
Wstawił wodę i zabrał się na przygotowanie swojej ulubionej śniadaniowej propozycji - kanapki z serem, sałatą i ogórkiem.
Zalał kawę, zabrał talerz z posiłkiem i poszedł do salonu. Zasiadł na kanapie, po czym zaczął jeść. Wyjął w między czasie telefon, by zrobić, wszystkim wiadomo, co.
Do: Harold
Dzień dobry, Harry!
Jak się miewasz dziś rano?
5:28 AM
Zagryzł lekko wargę po wysłaniu wiadomości. Zajrzał po tym na swoje media społecznościowe. Nie spieszył się zbytnio, śniadanie zjadł z apetytem, a słodka kawa tylko poprawiła mu humor.
Nie zauważył nawet, kiedy minęła ta godzina. Za chwilę usłyszał dzwonek do drzwi. Wiedział, że to Margaret. Wstał z kanapy i poszedł otworzyć.
- Już? Dobra, ja też się zbieram. - uśmiechnął się do emerytki, a ta weszła na chwilę do mieszkania chłopaka.
- Dawaj, stary, zbieraj się. - rzuciła z uśmiechem i usiadła na chwilę na sofie.
Louis zostawił naczynia w kuchni, zarzucił na siebie swoją ulubioną dżinsową kurtkę, zgarnął klucze, portfel i telefon, a na koniec wzuł Vansy. - Lecimy! - uśmiechnął się do Pani M., a po chwili oboje już szli do czerwonej strzały Louisa.
- No, w końcu przejadę się tą czadową bryką. Codziennie się za nią oglądam! - zawołała kobieta, zapinając dokładnie pas. Louis uśmiechnął się i również się usadowił. - Och, jak mi miło! - potrzepotał rzęsami szatyn. Sekundę później wybrzmiał na całej ulicy piękny dźwięk silnika. Louis kochał to z całego serca. Po chwili ruszyli w miasto. Przed nimi była długa droga, lecz w żadnym wypadku nudna.
Harry smacznie spał, gdy Louis już pędził na lotnisko z Panią Margaret. Ten dzień zapowiadał się dla niego pracowicie. Musiał załatwić wiele spraw, więc wolał się wyspać. Po prostu lubił spać. Jego brunatne loki rozwiane były po całej białej poduszce, a nagą, mlecznej barwy skórę tylko częściowo pokrywała jedwabna, lekka kołdra. Jego oddech był harmonijny i spokojny, a wachlarze jego rzęs przenikały się.
- Aaaahh! - wyrwał go ze snu potworny ból w klatce piersiowej. Zaczął zwijać się z przeogromnego ucisku. - Kurwaaa...! - jeknął głośno i zaczął szlochać. Próbował spokojnie oddychać i uspokoić swój organizm, lecz ból nie ustawał. Nadal pozostał silny i morderczy. Harry położył się na plecach, kontynuując spokojny oddech. Po jego policzkach poplynęły łzy bezradności. Nie jest to pierwszy raz, kiedy atakuje go taki ból. Mężczyzna męczył się tak kilka minut, zwijając się w konwulsjach. Potem tortura nieco odpuściła. Spokojny oddech i opanowanie pomogły. Harry zaraz potem zerwał się z łóżka i pobiegł do kuchni. Musiał koniecznie napić się wody i zmyć łzy.
- Chryste, co za koszmar... - zapłakał cicho, po czym wypił chyba pół butelki na jeden raz, wziął głębszy oddech niż kiedykolwiek i opadł na krzesło, starając się uspokoić. Był roztrzęsiony z obliczem mokrym od łez.
Po chyba 10 minutach patrzenia się w jakiś punkt w podłodze w końcu wstał. Zrobił to powoli, jeszcze na koniec upijając parę łyków wody.
Wolnym krokiem wyszedł z kuchni do salonu, tam położył się na plecach na miękkim dywanie i zamknął oczy.
- Jeśli tak wygląda namiastka śmierci... - wyszeptał, wciąż drżącym od płaczu głosem. - To ja nie chcę umierać... - dokończył i wypuścił cicho powietrze.
Wiedział, że po takim ataku już nie zaśnie.
Postanowił zatem tak leżeć, aż całkowicie ból nie odejdzie, a on sam nie będzie już spokojny. Spędził tak chyba pół godziny. Pierwsze promienie nowojorskiego słońca wpadały do apartamentu mężczyzny. Poczuł je na twarzy, spojrzał w tamtą stronę.
- Dzień dobry... - wyszeptał, zwracając głowę w stronę okna. Jego oczy nie były już mokre od płaczu, ale wciąż zaczerwienione.
Podniósł się nareszcie i podszedł do okna. Oparł czoło o szybę i westchnął już spokojny.
- Louis...? - wyszeptał niemalże samym tylko oddechem, a szyba delikatnie zaparowała.
- Jesteś tam? - zapytał i dotknął nieśmiało szklanej płaszczyzny. Zimna i gładka. Ciało Harry'ego pokryło się gęsią skórką. Podniósł delikatnie wzrok, spojrzał wprost na linię horyzontu.
- Louis...? - uśmiechnął się smutno, ponawiając pytanie. Przymknął nieco powieki i musnął subtelnie szkło swoimi wargami. Zrobił to kilka razy, niemal dla niego niewyczuwalnie. Oparł obie dłonie na szybie i nieśmiało kontynuował.
- Louis... Powiedz, że tam jesteś... - wyszeptał bardzo niespokojnie. Jego ciało drgnęło, a skóra się napięła. Nie przerywał jednak zimnego, twardego pocałunku. Po policzku mężczyzny popłynęła słona kropelka, wprost na usta, która dała upust ich suchości.
Harry nigdy w życiu nikogo nie pocałował. Jakże trudno w to uwierzyć, nieprawdaż?
Jedynie swoje koty raczył sporadycznymi buziakami. Brunet wiele, wiele lat krył się ze swoimi uczuciami, a co dopiero z celem swoich uczuć - tą samą płcią.
Tym samym nigdy nie dał im upustu. Tyle lat je dusił, zabijał w sobie, ignorował, okłamywał siebie, że jest inaczej.
Harry poczuł nagle kolejny przeszywający na wskroś ból, na co skulił się w sobie. Szyba, na której opierał swoje wargi, pękła na miliony kawałków. Mężczyzna poczuł na sobie chłód, a po chwili zorientował się, że to nie wiatr. To on właśnie spada ponad pięćdziesiąt pięter w dół, na twardy, pokryty mgłą chodnik...
- No, zaraz będziemy. - uśmiechnął się Louis zza kierownicy.
- Świetnie, Elizabeth właśnie napisała mi, że już czeka. Bezpiecznie wylądowała. - oznajmiła Pani Margaret, patrząc na Louis'a znad okularów, a w dłoni trzymając swojego smartfona.
- No i fajnie, bardzo się cieszę... - dodał jeszcze szatyn, a chwilę później byli już na parkingu. Chłopak pomógł kobiecie wysiąść, zamknął samochód i doprowadził ją do wielkiej hali lotniska. Pani Margaret już z daleka wypatrzyła swoją córkę, z którą uściskała się mocno na dzień dobry. Wzięła od niej dwie walizki i wróciła do chłopaka, który czekał przy automacie z napojami.
- Dzień dobry, Liz. - uśmiechnął się czule Louis i objął ją przyjaźnie. Znał Elizabeth dość długo. Odkąd mieszkał w tej samej kamienicy, co Pani Margaret. Czyli jakieś dwa lata. Są dobrymi sąsiadami, niemal rodziną. Dziewczyna, pięć lata starsza od szatyna, odesłała mu uśmiech.
- Cześć, sąsiedzie. Dziękuję, że przywiozłeś po mnie moją mamę. Jestem wdzięczna. Kiedyś pójdziemy na piwo, co Ty na to? - zaproponowała i cała trójka ruszyła na parking.
- A pewnie, z wielką przyjemnością! - odparł radośnie szatyn, podrzucając kluczami w dłoni.
- Liz, poczekaj... Zadzwonię po taksówkę. - Margaret zwróciła się do córki.
- Taksówkę? - wtrącił Louis. - Nie zostawię Was tu w polu. I tak muszę wracać do domu, więc jedziecie ze mną. Liz będzie mogła mi wszystko opowiedzieć. - starał się przekonać te dwójkę.
- No, widzisz, mamo? - Elizabeth objęła chłopaka ramieniem. Była od niego nieco wyższa. - Jaki dobry chłopak! - poczochrała go po włosach.
- A ile to będzie kosztować, Panie Tomlinson? - zapytała zgryźliwie, ale na uśmiechu Pani Margaret.
- Mnie wystarczy jedynie pewność, że bezpiecznie dotrzecie do domu. No, już, bez gadania. Jedziemy. - oznajmił pewnie i wszyscy ruszyli w stronę pojazdu.
Zaraz po tym, jak Louis i Elizabeth zapakowali bagaże i torby, a Pani Margaret zajęła tylne siedzenia, rozpoczynając rozgrywkę w Fruit Ninja, odjechali czym prędzej do domu. Wciąż jednak ostrożnie, gdyż mgła nie opadła. Cała trasę spędzili na rozmowie o podróży Liz.
Skórę Harry'ego owiewał zimny wiatr, gdy przyciągała go ziemia. Nie miał nawet siły krzyczeć ani zapłakać, a jedynie próbował złapać się czegokolwiek. Nie miał szans z prędkością... Nie miał szans z niczym. Był pozostawiony sam sobie. Pozostało mu tylko nie patrzeć w dół...
- Aaaaaaahhh!!! - w mieszkaniu rozległ się krzyk przerażenia. Klosze z mlecznego szkła zadygotały nad głową mężczyzny. Taki to był krzyk. Jak z najgorszych horrorów.
Harry leżał obok łóżka zaplątany w czarną kołdrę. Jego ciało było wręcz sine. Podobnie jak oczy, które za chwilę otworzył. Bicie jego serca i oddech były słyszalne chyba dwa piętra niżej. - Nieeeee!!! - krzyk po raz kolejny wypełnił apartament. Mężczyzna zaczął szlochać i uderzać pięściami w podłogę z białego marmuru. Próbował wbijać w nią paznokcie, przez co zagryzał wargi do krwi.
Mężczyzna przebudził się zaraz po tym. Szybko podniósł się do pozycji siedzącej, wyrzucił kołdrę na bok i łapał głębokie oddechy, patrząc w jeden punkt. Zaczął dotykać się po twarzy i ciele, by upewnić się że to jawa. Gdy zobaczył krew na posadzce oraz na swoim dłoniach, wiedział, że to ona. Powoli wstał na nogi, masując delikatnie rozbite nadgarstki. Przeszedł się powoli po sypialni, włączając wszystkie światła. Jego źrenice momentalnie się zmniejszyły, a powieki przymknęły.
- Do ciężkiej kurwy... - warknął Harry.
- Co to ma być? Co to jest? Co to, do chuja, ma znaczyć? - pytał sam siebie, gdy rozglądał się po pokoju. Nie miał pojęcia, jaki powód mają te koszmary. Nie chciał nawet wiedzieć. Wolał, aby nigdy już nie miały miejsca. Mężczyzna wciąż się nie uspokoił, wyszedł czym prędzej z pomieszczenia i zbiegł do kuchni. Pierwszym, co zrobił, było obłożenie nadgarstków lodem. Sterczał nad zlewem, póki ból choć trochę nie odpuścił.
- Nie idę już spać... Nie ma pierdolonej opcji... - pociągnął nosem, gdy wciąż z jego oczy leciały łzy. Otarł je zimną dłonią.
Całe jego ciało wciąż męczył dreszcz, przez co nie mógł nawet nalać wody do szklanki.
W końcu udało mu się. Wielki łyk zimnej wody sprawił, że otrzeźwiał w kilka chwil.
Pozostał jeszcze moment w kuchni, by do końca wyszły z niego emocje.
Pokierował się do salonu, gdzie usiadł na sofie. Spojrzał na wielkie okno, które przed chwilą mu się śniło. Przeszedł go ponowny dreszcz. Mężczyzna czuł, że nabawił się nowej traumy.
Gdy jego oddech był już spokojniejszy, do salonu przyszły jego koty. Jak zwykle razem. Harry spojrzał na nie smutno.
- Obudziłem Was... Przepraszam. - szepnął i pociągnął nosem, a te wskoczyły do niego na kolana. Objął je. Czuł ich bliskość, czuł się bezpieczny i chroniony. Nie bał się już. Te magiczne stworzenia skutecznie spędziły cały strach z Harry'ego.
- Dobra, jesteśmy! - oznajmił wesoło Louis, zaciągając hamulec ręczny pod domem. Wyszedł z auta i wystawił wszystkie bagaże. Od razu wyszły też obie kobiety. Wszyscy wspólnie wnieśli wszystko na górę, do mieszkania Pani Margaret.
- Louis, skarbie, nawet nie wiem, jak Ci dziękować! - oznajmiła wdzięcznym głosem starsza Pani. - Jesteś niezastąpiony!
- To w ramach pomocy międzysąsiedzkiej. - uśmiechnął się, stawiając ostatnią walizkę.
- Za jakiś czas, to Pani pomoże mi! A dla mnie to sama przyjemność. - dodał miłym tonem.
- No pewnie! Żaden problem, ziom! - rzuciła w odpowiedzi Margaret, a Louis i Elizabeth spojrzeli na siebie rozbawieni. Emerytka była niemożliwa.
- Dobra, to ja się zwijam. - szatyn cofnął się do wyjścia. - Zaraz jadę do pracy.
- Jeszcze raz wielkie dzięki, sąsiedzie. - Liz puściła mu oczko na uśmiechu. Bardzo ładny uśmiech na jeszcze ładniejszej buzi. Louis odwzajemnił to.
- Miłego! Na razie. - dodał jeszcze i wyszedł.
Zrobił tylko krok i był już u siebie.
Nie musiał się ponownie szykować do wyjścia. Napił się jeszcze soku, poprawił fryzurę, zabrał służbową czapkę i t-shirt, po czym opuścił mieszkanie. Po drodze do auta, zajrzał jeszcze w telefon. Brak odpowiedzi od Harry'ego. Może zbyt wczesna godzina?
Już chwilę później spod kamienicy ruszyła czerwona strzała, jadąc w dół Manhattanu.
Harry w tym czasie był pod prysznicem. Musiał sobie go zafundować, bo jego ciało by zwariowało. Chłodna woda obmywała jego ciało, dając błogie odprężenie. Mózg mężczyzny zwolnił obroty. Już prawie cały stres związany z tym snem spłynął wraz z wodą.
Chwilę później oszuszył się dokładnie, umył zęby i ogolił się.
Dochodziła godzina siódma na zegarze, a Harry był już gotowy na nowy dzień.
W sypialni ubrał się w luźniejsze spodnie niż zwykle i lnianą jasną koszulę.
Jego uwagę przyciągnął telefon na szafce nocnej, którego ekran cyklicznie mrugał.
Pochwycił go, a wzrok mężczyzny od razu skierował się na ikonkę wiadomości. I któżby inny mógł napisać tak wcześnie?
Najpiękniejszy kurier na świecie.
Harry z szerokim uśmiechem raz dwa odpisał:
Do: Lou
Cześć, Louis!
Mój poranek jest zwyczajny, czuję się nie najgorzej (;
A Ty?
7:00 AM
Brunet bardziej już skłamać nie mógł. Nie chciał jednak martwić swojego przyjaciela, nie chciał psuć mu dnia. Takie małe kłamstewko mogło temu zapobiec.
Schował telefon do kieszeni i zszedł na dół. Jego żołądek zaczął dopominać się o uzupełnienie. Harry posłuchał go i ruszył przygotować to, na co miał ochotę. W tamtej chwili przyszedł mu do głowy Louis, jeśli mówimy o ochocie. Mężczyzna uśmiechnął się cwaniacko i zganił za kosmate myśli o niewinnym chłopcu.
Po jakichś dziesięciu minutach w całej kuchni rozniósł się zapach omleta z pomidorami i parmezanem. Do czego oczywiście parzona kolumbijska kawa.
Harry zasiadł do śniadania w salonie, włączył telewizor i próbował spędzić normalny poranek przed wyjściem do pracy.
Posłuchał wiadomości, prognozy pogody i nowych przepisów w kuchni śniadaniowej.
Po posiłku wrócił do kuchni, by zmyć naczynia i szybko uprzątnąć niewielki bałagan. W tym czasie nakarmił również swoje koty, które tego ranka nie odstępowały go na krok. Chyba czuły, że Pan nie czuje się najlepiej, że ma za sobą trudną noc.
Chwilę później Harry już zbierał się do pracy. Rozczesał suche już włosy i związał je w luźnego koka. Na tors zarzucił czarną marynarkę, zabrał portfel, klucze i telefon, ostatni raz rzucił okiem na mieszkanie i wyszedł. Zamknął drzwi solidnie i ruszył do windy. Po kilku chwilach był już na dole.
Rzucił okiem do skrzynki, która znów była pusta. Pewnym krokiem wyszedł z budynku i wsiadł do swojego czarnego, lśniącego cudu. Z twarzą pozbawioną emocji ruszył w kierunku swojego lokalu.
Zapowiadał się dziwny dzień...
Louis w tym czasie już aktywnie wykonywał swoją pracę. Układał w furgonetce paczki do dzisiajszego dostarczenia. Jak zwykle bagażnik napełniony był cały. Przeglądając adnotacje na kartonach, jak zawsze musiał to sprawdzić, by rozlokować i zaplanować sobie trasę, dostrzegł, że kilka paczek jest adresowanych do lokalu Harry'ego. Mężczyzna uśmiechnął się lekko do siebie. Będzie mógł go dziś zobaczyć i chwilkę porozmawiać. Bardzo mu na tym zależało.
Załadował całą resztę i ruszył w trasę. Większość przesyłek była tamtego dnia do dostarczenia na dolnym Manhattanie. Poczta, na której pracował obejmowała właśnie tę część.
- Dzień dobry, Zayn... - Harry przywitał się z ewidentnie przygnębioną miną, co zdziwiło barmana.
- Cześć, Harry! - uśmiechnął się lekko, gdy jednak zauważył smutek na twarzy szefa, zapytał. - Skąd ta mina? Co się stało?
Harry spojrzał na niego, wzdychając cicho.
- Źle spałem, nawet bardzo źle... - odpowiedział po chwili, gdy usadowił się za barem. Rzucił okiem na świeżo otwarty lokal oraz na Liama, który na końcu sali ustawiał krzesła. - Cześć, Liam! - brunet uniósł do niego rękę i uśmiechnął się nieznacznie. Tamten z uśmiechem odkiwnął.
- Wiesz od czego to? Może się czymś zatrułeś... - zastanawiał się Zayn, polerując wyjęte ze zmywarki szklanki i kieliszki.
- Chyba nawet nie jadłem kolacji... Nie wiem, czy to od tego. - pustym wzrokiem patrzył w jakiś punkt za barmanem. - Posiedzę tu z wami. Nie mam, co robić w domu. Mogę się w czymś przydać... - oznajmił Harry, uśmiechając się lekko i sennie.
- Wielu przystojniaków w knajpie to najlepsza reklama. - zaśmiał się Zayn, na co Harry prychnął.
- Co u Louisa? - dopytał po chwili, ustawiając naczynia za szklaną witryną.
- Co? - brunet zamyślił się na moment.
- Co u Louisa? - powtórzył z cwanym uśmiechem chłopak za barem.
- A-aa... Chyba dobrze. - odpowiedział zmieszany. - Nie wiedziałem go wczoraj... - po tym zdaniu Harry posmutniał.
- Tęsknisz za nim, co? - zapytał sugestywnie mulat. Czytał z mężczyzny, jak z kart.
- Co?! Nie! - od razu zaprotestował. - Znaczy... Tak, znaczy nie! Znaczy tak i nie! - próbował się wytłumaczyć, co Zayn podziwiał z litościwym uśmiechem.
- Czyli tęsknisz. To chciałem usłyszeć. - dumnie rzekł.
- Kurczę, Zee. Przestań mnie na tym łapać, przecież wiesz, jak jest... - wymruczał zawstydzony i rumiany na całej twarzy brunet.
- Co jak jest? - wtrącił się ciekawski Liam, idąc do kuchni obok baru.
- Nic, słonko. Przynieś mi resztę naczyń.
- Barman uśmiechnął się i mrugnął słodko do kelnera.
- Zrobię to, co najbardziej lubię. - Harry podniósł się z miejsca. - Zajmę się roślinami. Ludziom potrafisz napoje serwować, a o nich to już zapominasz. - zaśmiał się brunet.
- O, przepraszam. To akurat działka Liama. - bronił się Zayn, na co Harry pokręcił głową i zabrał się do podlewania, urywania starych liści oraz przycinania każdej z doniczkowych piękności. Mniej więcej w tym czasie przyszli pierwsi goście na śniadanie.
Louis w tym czasie pocie czoła dostarczał odbiorcom ich paczki. Miał wrażenie, że było ich więcej niż zwykle. Co Ci ludzie tak ciągle zamawiają? Mógłby sam siebie pytać.
Nawet się nie zorientował, że teraz ma dostarczyć zamówienia do lokalu Harry'ego. Uśmiechnął się wielce i czym prędzej, lecz ostrożnie, ruszył w tamtym kierunku. Miał w planach zaprosić go na kolację czy na wieczorny spacer. Trzeba było zrekompensować tę sytuację z Eleanor.
- Harry, przypilnuj baru przez chwilę. Idę odwiedzić toaletę. - oznajmił Zayn i zniknął na zapleczu. Brunet stanął za ladą i podał kawę przybyłym gościom. Za niedługą chwilę przed restaurację podjechała biała furgonetka z logo lokalnej poczty.
Harry uniósł wzrok w tamtym kierunku i coś ścisnęło go w żołądku. Niemal zabrakło mu oddechu. Z auta wyskoczył Louis, a ten prawie osunął się na podłogę.
- Harry, ogarnij się. Przecież wyglądasz dobrze, a Louis to Twój przyjaciel! Uspokój się, mówię! - zaklinał się w głębi duszy, a na twarzy próbował ułożyć sobie w miarę normalny uśmiech, a nie chory zaciesz na widok pięknego chłopaka. Jednak zmienił zdanie. Postanowił, że będzie udawał, że coś robi.
Do środka za moment wszedł owy kurier, któremu, widząc Harry'ego za barem, niemal nie odpadły policzki od uśmiechu.
- Dzień dobry, Harry! - wesoło przywitał się z zastępczym barmanem.
- A-, eee-, Dź-dzień dobry, Louis. - ten szybko uniósł wzrok i spalił buraka. Jednak udało mi się przywitać względnie po ludzku.
- W czym mogę Ci pomóc? - zapytał grzecznie.
- Mam dla Ciebie przesyłki. Przyznam, że sporo i będziesz musiał mi pomóc je wnieść. - wyjaśnił radośnie. Szatyn nabrał dobrego humoru na resztę dnia w pracy, gdy tylko zobaczył osobę, z którą właśnie rozmawia.
- Dobrze, ale nie wniesiemy ich tędy. - mężczyzn wyszedł zza baru.
- Musisz wjechać od tyłu. - pewnie, nie myśląc nad drugim dnem tego zdania, wypalił Harry. Strzelił sobie mentalnego plaskacza w czoło. Louis natomiast uśmiechnął się cwaniacko i seksownie zagryzł wargę, na co Harry normalnie by padł, ale nie wypadało. - Z-znaczy, wjedź od podwórka. - szybko poprawił się brunet i zarumienił jeszcze bardziej, co bardzo szatyna nakręciło. Myślał już o mężczyźnie w kontekście erotycznym, ale teraz miał jeszcze lepsze podwaliny do tego.
- Dobrze, zatem otwórz przede mną swoją bramę. - odrzekł uwodzicielsko Louis i puścił starszemu oczko. Harry'emu podobała się śmiałość młodszego. Działała mu na wyobraźnię.
Wymienili jeszcze między sobą dwuznaczne spojrzenia i wyszli z lokalu. Harry poprowadził Louisa do bramy, gdzie ten miał zaparkować.
- Co to właściwie jest, Harry? - zapytał młodszy, wnosząc jedną z paczek do środka, a starszy za nim kolejną.
- Spodobały mi się nowe zestawy szklanek, sztućce oraz niektóre narzędzia kuchenne. Postanowiłem, że muszę je mieć u siebie.
- Cieszę się, że to ja mam zaszczyt Ci je dostarczyć. - spojrzał nań z uśmiechem. - Ale dobra, wnieśmy to wszystko. Trochę czas mnie goni. - rzucił Louis i zabrał się za następną paczkę. Starszy podążył za nim.
- W porządku. Podpisz tutaj i załatwione. - szatyn podsunął mu potwierdzenie odbioru, a ten złożył tam podpis.
- Słuchaj, Harry... - zaczął niepewnie Louis, co przykuło spojrzenie starszego.
- Tak? - uniósł brew.
- Jesteś wolny wieczorem? - zapytał młodszy po chwili zastanowienia.
Gdy Harry usłyszał to pytanie, od razu wszystkie motyle w jego brzuchu dostały histerii. Nie mógł powstrzymać uśmiechu.
- Tak, jestem. Nie mam planów, ale przeczuwam, że zaraz mogę mieć. - uśmiechnął się zadziornie brunet.
- Zatem... Czy chciałbyś pójść ze mną wieczorem na miasto? Myślałem o kolacji, spacerze czy czymś takim... - Louis cały się zarumienił. W końcu uniósł wzrok ja starszego, a ten stał bliżej niż się tego spodziewał. Aż go zatkało. Miał przed oczami wtedy tylko ten cudowny uśmiech.
- Moja odpowiedź nie może być inna, jak po prostu - Tak.
Harry nie zawahał się ani sekundy. - Tak, pójdę z Tobą. - potwierdził jeszcze raz, a twarz Louisa rozluźniła się znacznie. W środku skakał i piszczał ze szczęścia, lecz na zewnątrz zachował męską powagę.
- Dziękuję, Harry, bardzo dziękuję. - uśmiechnął się szerzej młodszy. - Dobrze, to będziemy w kontakcie, okej? Teraz naprawdę muszę zmykać. Mam jeszcze sporo pracy. - oznajmił, wsiadając do samochodu.
- Pewnie, do zobaczenia. - Harry kiwnął głową. - Wyjedź, ja zamknę za Tobą.
Po tych słowach Louis wycofał autem z podwórka, a brunet zamknął bramę, po czym wrócił do lokalu.
Nie mógł przestać się uśmiechać. Dostawał skurczów w policzkach, wiedząc tylko, z kim spędzi wieczór.
Uradowany wrócił na salę, gdzie za barem stał już Zayn.
- Gdzie byłeś? - zapytał mulat Harry'ego, po którego minie patrzeć, chyba był w innym świecie. - Halo, Harry? - pomachał do niego.
- Haaarryyy... - wzruszył jego ramieniem.
- Szefie! - tupnął nogą, a ten nareszcie się ocknął.
- Co? - zmarszczył brwi.
- Gdzie byłeś?
- Odebrać dostawę. Zaraz pomożesz mi ją rozpakować. - Harry usiadł za barem i sięgnął sobie butelkę wody.
- O, co znowu zamówiłeś?
- A, spodoba Ci się. Znaczy, pewnie nie będziesz zadowolony, ale spodoba Ci się.
Harry uśmiechnął się głupio, na co Zayn tylko przewrócił oczami.
Louis i Harry do końca swoich godzin w pracy myśleli tylko o ich wspólnym wieczorze. Obaj mieli nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z planem...
O godzinie czwartej, gdy ulice Nowego Jorku przypomniały układ krwionośny, w którym, jak ta krew pędząca, jeździły samochody i wędrowali ludzie, Louis skończył pracę. To był naprawdę pracowity dzień. Był cały spocony i jedyne, o czym teraz marzył to drzemka. Postanowił, że pozwoli sobie na nią. Chciał być wypoczęty przed spotkaniem z Harry'm. Musiał wypaść najlepiej, jak to tylko możliwe.
Zebrał się zatem do domu. Po przejechaniu najkrótszej z możliwych tras, Louis był już pod domem. Powolnym krokiem przekroczył próg i upadł na kanapę, głośno wzdychając. Przeczesał palcami włosy i sięgnął po telefon. Ze sprytnym uśmiechem napisał wiadomość do Harry'ego.
Do: Harold
Cześć, Harry!
Właśnie skończyłem pracę, jestem w domu.
O której chcesz się spotkać i gdzie? (;
4:20 PM
Starszy w tym czasie również był już w domu. Dziś cały dzień spędził w swojej restauracji, pomagając przyjaciołom. Świetnie się bawił, co pomogło mu zapomnieć o koszmarach, które nawiedziły go zeszłej nocy. Wciąż jednak miał obawy, czy się to nie powtórzy. Bardziej oczywiście, niż o koszmarach myślał o Louisie. Nie mógł się doczekać spotkania wieczorem. Ciekawość go męczyła, co będą robić czy dokąd pójdą.
W czasie, gdy właśnie wylegiwał się na kanapie z kotami, sączył sok ze szklanki i przeglądał sieć na swoim laptopie, przyszedł SMS. Nie odrywając wzroku od ekranu, sięgnął po telefon. Spojrzał na ekran i uśmiech zagościł na jego twarzy. Mimowolnie zagryzł wargę i odczytał.
Spojrzał za okno w celu zastanowienia się.
Do: Lou
Dzień dobry, Lou!
Właśnie się zastanawiałem...
Może Ty coś zaproponujesz? Zdam się na Ciebie (;
4:21 PM
Takiego obrotu spraw Louis się nie spodziewał. Zawsze to jemu mówiono, gdzie i kiedy ma być. Myślał chwilę nad ostateczną decyzją. Z lekkim uśmiechem powrócił wzrokiem na ekran i odpisał:
Do: Harold
Zatem proponuję, abyśmy spotkali się o 7.00. Przyjdę po Ciebie, a reszta się okaże ;)
Co Ty na to? (;
4:23 PM
Harry wyszedł na moment do kuchni po dolewkę soku. W tym czasie przyszła odpowiedź od młodszego.
Odczytał ją i pokiwał do siebie lekko głową. Ten plan był dobry. Nie chciał za dużo planować na ten wieczór. Wolał, żeby wszystko stało się spontanicznie.
Do: Lou
Bardzo dobry pomysł! (;
Mi odpowiada. W takim razie, ja lecę się przygotować.
Do zobaczenia! ;*
4:25 PM
Jak postanowili, tak się stało. Godzina ich spotkania zbliżała się dużymi krokami...
Przygotowany w najdrobniejszych szczegółach Louis opuścił swoje mieszkanie kilka minut przed siódmą. Spacerem powędrował pod apartamentowiec Harry'ego. Na dużym parkingu stał również jego Cadillac. Louis stanął obok niego, patrząc z uśmiechem. Przypomniało mu się, jak starszy pozwolił mu prowadzić. Cudne uczucie. Po chwili oderwał wzrok od klasyka i zadarł wzrok w górę, w niemal samo niebo, pięćdziesiąt pięter w górę, gdzie właśnie Harry zbierał się do wyjścia.
Do kieszeni marynarki schował portfel oraz telefon. Przed lustrem w hallu poprawił jeszcze włosy, kołnierz koszuli oraz skorygował błysk na swoich butach. Pochwycił klucze i wyszedł z mieszkania, zamykając za sobą drzwi.
Po podróży windą był już na dole. Czuł w brzuchu takie motyle, jakich jeszcze chyba nigdy. Czuł również, że to nie będzie zwykły wieczór. Znał siebie, ale nie znał Louisa. I to było w tym najbardziej fascynujące.
Opuścił marmurowo-szklany hall budynku i znalazł się przed drzwiami. Rozejrzał dyskretnie i spokojnym krokiem zszedł ze schodów na poziom ulicy. Młodszego jeszcze chyba nie było, więc postanowił zaczekać. Patrzył wzdłuż ulicy, w stronę Central Parku, bo zaraz przy nim stała kamienica Louisa.
Za chwilę jednak zwrócił wzrok na parking. Przy jego samochodzie stał, nie kto inny, jak Louis Tomlinson. Harry aż zdębiał, próbował wziąć głęboki wdech. Szczęśliwie, udało się. Zrobił krok w stronę mężczyzny, następny i potem następny. Z każdym przemierzonym metrem uśmiech Harry'ego poszerzał się i stawał jaśniejszy.
- Dobry wieczór, Louis. - straszy odezwał się głębokim głosem, a ten zarumienił się mocno. Zeskanował wzrokiem całą sylwetkę bruneta. Wyglądał doskonale. Lou nie byłby sobą, gdy nie zagryzł wargi i nie miał w tamtym momencie kosmatej myśli.
- Dobry wieczór, Harry. - uśmiech Louisa poszerzył się znacznie, a gdy Harry rozłożył ramiona do uścisku, ten niemal nie eksplodował od motyli w brzuchu.
Czule i delikatnie, ale stanowczo i zachłannie oddał uścisk. Harry objął go całą długością swoich ramion. Pochylił się również nad nim, dzięki czemu młodszy nie musiał stawać na palcach. Uśmiechy obojga były spokojne i lekkie. Delektowali się dłużej tą chwilą. Żaden nie chciał przerywać.
- Jak się czujesz? - zapytał Harry, gdy bardzo niechętnie odpuścił uścisk. Spojrzał na Louisa uważnie.
- Wspaniale. Dziękuję. - z pewnością odpowiedział szatyn, odwzajemniając spojrzenie. - A Ty?
- Również dziękuję. I równie cudownie, jak Ty. - uwodzicielsko odpowiedział i westchnął cicho. Patrzył na młodszego nawet bez mrugnięcia. Nie chciał nic przeoczyć, co dzieje się w oczach chłopca.
- To jak? Dokąd idziemy? - zapytał jeszcze Harry.
- Jako pierwszą proponuję kolację. Niedaleko mojego domu jest bardzo przytulna, mała restauracja. Niezwykle klimatyczna i ciepła. Zabieram Cię właśnie tam. - odpowiedział pewnie Louis, nieprzerwanie obserwując twarz starszego.
- Brzmi świetnie! - mężczyzna rozświetlił swoim uśmiechem chyba pół ulicy.
- Chętnie odwiedzę inny lokal. Swojego naoglądałem się już za dużo.
- No, to idziemy go pozwiedzać. - Lou uśmiechnął się lekko i tryknął Harry'ego w dłoń. Przeszedł go bardzo przyjemny prąd, a policzki pokryły się różem. Najchętniej, to złapałby go za tę dłoń, ale czy to nie za wcześnie?
Po wymianie seksownego spojrzenia ruszyli blisko siebie w stronę celu. Rozmowę toczyli nieprzerwanie, idąc wolnym spacerem.
- To tutaj. Spójrz, jakie urokliwe miejsce. - uśmiechnął się Louis, gdy byli już w ogródku tejże małej restauracji. - Zupełnie nie wygląda jak centrum miasta.
- Przyznam, że jestem zaskoczony. Podobne miejsca widziałem jedynie w małych francuskich i włoskich miasteczkach. - potwierdził Harry, spoglądając na Louisa z aprobatą. - Dziękuję za zaproszenie, Lou. - dodał jeszcze i zasiadł do jednego z wiklinowych stolików. Delektował się zapachem róż z krzewu, który rósł tuż obok. Drewniane kolumienki, delikatnie rzeźbione owinięte były drobnym bluszczem oraz winoroślą.
Gdy obaj siedzieli już wygodnie, wymieniając się wrażeniami z miejsca oraz arcysugestywnymi spojrzeniami i znakami, podszedł kelner - elegancki mężczyzna w średnim wieku. Lekka siwizna w połączeniu z białą koszula i czarną muchą dawała niesamowity efekt. Widać, że pracował tu od lat.
- Oto państwa menu. Za chwilkę wrócę przyjąć zamówienie. - mężczyzna oznajmił miło, skłonił się i odszedł. Przybyła para uśmiechnęła się w podziękowaniu.
- Na co masz ochotę, Lou? - zapytał Harry, spuszczając wzrok na kartę.
Louis uniósł spojrzenie na starszego i uśmiechnął się lekko.
- Mam nadzieję, że to pytanie retoryczne. - pomyślał Louis. - Gdyż ja mam ochotę na wiele... - jego uśmiech odsłonił rząd zębów.
- Myślałem nad sernikiem i latte. - rzekł powoli, czytając po kolei propozycje w menu. - A Ty?
- Szarlotka z lodami, a do tego cappuccino. Wziąłbym espresso, ale miałbym problem z zaśnięciem. - oznajmił brunet i odłożył kartę.
- Jak się czujesz? - zapytał po chwili starszy.
Spoglądał na Louis'a kątem oka z cisnącym się na usta uśmiechem.
- Ja? Umm... Bardzo dobrze. Czuję się zrelaksowany. - udzielił odpowiedzi, lecz trochę jednak skłamał. Myślał o czymś. A bardziej denerwował się. Był wieczór, życie miasta w pełni. Odganiał od siebie myśli, że gdzieś w okolicy może być Eleanor. Z koleżankami czy bez, była tak samo niebezpieczna i mogła popsuć wieczór jego i Harry'ego. - Dziękuję. A Ty? - oddał uśmiech.
- Ja wspaniale. - odpowiedział pewnie.
- Wielki zaszczyt mi przypadł, że dzielę z Tobą stolik w ten wyjątkowy wieczór. W końcu mamy ku temu okazję. - Harry uwiódł Louis'a spojrzeniem, a ten spuścił zawstydzony wzrok. Bawił się rogiem karty.
- Dziękuję... - wyszeptał szatyn.
- Ja również jestem zaszczycony, Harry. Chcę Cię też przeprosić, że wtedy to się nie udało. Nie spodziewałem się, że coś pokrzyżuje nam plany. - westchnął, opierając łokcie na blacie.
- W porządku, Lou. Wszystko wyjaśniłeś mi tego samego dnia. Rekompensujesz mi to dziś. - Harry uśmiechnął się szerzej, a zalotne oczko pofrunęło w kierunku jego rozmówcy.
Urocza dwójka zamieniła jeszcze kilka słów, po czym wrócił do nich kelner z zamówieniem. Uśmiechnął się uprzejmie, ukłonił lekko i odszedł, życząc smacznego.
- Ale Twoje smakowicie wygląda. - oznajmił Louis, spoglądając na deser bruneta.
- Chcesz skosztować? - ten zapytał zaskoczony. Chwycił widelec i nabrał kawałek. Pokierował go wprost do ust Louis'a.
- Am! - roześmiał się Harry, a Louis zrobił zeza na widelcu, co rozczuliło starszego.
- Harold, no co Ty? - mruknął rozbawiony.
- Wcinaj! - pogonił go długowłosy, a szatyn rozchylił wargi, by skosztować szarlotki.
Obaj czuli się nieco dziwnie. Ich relacja szła w naprawdę ciekawym kierunku. Wiele rzeczy w niej było naprawdę spontanicznych i nieprzemyślanych. I może to i lepiej, bo mogło to nie wyglądać tak, jak wyglądało. Czuli się ze sobą fantastycznie, choć ani jeden tego nie okazywał, by nie wyjść na desperata. Przeżywali wzajemne zauroczenie potajemnie. Dało się jednak odczuć, że potrzebują sobie coś powiedzieć. Po krótkim czasie, jakim się znali, mogło być to niemądre. Zarówno jeden, jak i drugi wolał poczekać. W tamtej jednak chwili delektowali się deserem, a przede wszystkim własnym towarzystwem.
- Później w Central Parku są ogniska. Idziemy? - zaczął Harry, zaczepiając młodszego nogą pod stołem.
- Właśnie słyszałem. Pewnie, możemy iść. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem na ognisku. - zgodził się Louis i pociągnął ostatni łyk swojego latte. Harry uśmiechnął się do niego czule.
- Zatem dziś mamy piękną okazję. - westchnął zrelaksowany brunet i oparł się wygodnie na krześle, które klimatycznie zaskrzypiało.
- Posiedźmy tu. Bardzo mi się tu podoba. - dodał jeszcze, wodząc zielonym wzrokiem wokół. Louis obserwował dokładnie jego usta i resztę twarzy.
- A, chętnie... - młodszy również westchnął szczęśliwie i zrób to, co brunet.
- Jak u Ciebie w pracy, przyjacielu? - zapytał po chwili nieśmiałych spojrzeń Harry.
- Noo... Dość zwyczajnie. Dziś miałem dość sporo do zrobienia. Zjeździłem całą okolicę kilka razy. - odpowiedział spokojnie, cały czas patrząc Harry'emu w oczy. Nie mógł tego powstrzymać. - Całe szczęście nie ja płacę za benzynę... - dodał i zaśmiał się cicho. - A u Ciebie?
- Ja też dziś cały dzień byłem w lokalu. Lubię tam być. Dobrze, że dziś gości było wielu. Bardzo lubię, gdy jest tam taki ul. - uniósł brunet kącik ust w półuśmiechu.
- Czuję się spełniony. Może nawet pozwolę im wcześniej zamknąć. Dziś tak świetnie pracowali, że zasługują na wczesne wyjście do domu. - dodał jeszcze i przeczesał włosy w tył. Chwycił w dłoń serwetkę i składał ją w dziwne figury.
- Już skończyłeś? - odezwał się po chwili Harry, widząc że filiżanka Louis'a była już pusta.
- Tak, bardzo lubię tę kawę. - przytaknął lekko i uśmiechnął się nieznacznie.
- Nie dziwię się. Jak ja skończę, to pójdziemy, dobrze? - upewnił się brunet.
- Jasne. - krótka odpowiedź szatyna zakończyła na chwilę ich rozmowę.
- Zawsze mnie zastanawiało, Lou... - zaczął Harry po kilku minutach, patrząc na złożonego z serwetki żurawia. Szatyn podniósł wzrok znad pustej filiżanki.
- Czy Ty, jako kurier, masz zaplanowaną trasę dostarczania paczek czy zerkasz na każdą kolejną i jedziesz pod ten adres? - powoli dokończył pytanie i uśmiechnął się lekko.
- Przez moment tak było, zwłaszcza, gdy zaczynałem. Nie wiedziałem, jak się do tego zabrać i jechałem wszędzie losowo. - zaczął ożywiony młodszy. - Teraz, przed każdą podróżą, nazwijmy to, sprawdzam każdy adres, rozpisuje kolejność pod względem logistycznym i tak dalej... A potem wyjeżdżam. Nie ma sprawdzania przesyłek podczas drogi. To było nudne. - uśmiechnął się szerzej i chwycił żurawia, którego zrobił starszy.
- No, nareszcie ktoś mi to wyjaśnił. - ucieszył się Harry i spojrzał, jak Louis bawi się... ptakiem. Brunet zaciąsnął dłoń na oparciu krzesła i zagryzł wargę.
- Gdzie się tego nauczyłeś? - zapytał szatyn, wybijając Harry'ego z brudnych myśli.
- Origami?
- Tak.
- W restauracji. Gdy byłem młodszy, to rodzice zabierali mnie do pracy. Tam często pomagałem, ale i nudziłem się czasem. Siedziałem wtedy na sali albo w gabinecie taty i składałem różne dziwy w papieru czy serwetek. Potrafiłem spędzić całe godziny nad tym. Pamiętam do dziś jeszcze kilka sekwencji. Dlatego, gdy mam pod ręką kawałek papieru czy serwetkę, to nie waham się składać. - opowiedział Harry kojącym dla Louis'a głosem. Młodszy zasłuchał się w jego tonie i zapatrzył w oczy. - Intrygujesz mnie. - oznajmił głębokim głosem szatyn i przybliżył się do Harry'ego, opierając łokcie na stole.
- Intryguje mnie to, że Cię intryguję. - uśmiechnął się w odpowiedzi brunet i powtórzył ruch młodszego.
- Hmm... - westchnął głośno Harry.
- Hmm... - przedrzeźnił go Louis.
- Chyba myślimy o tym samym... - brunet rzucił myślą. Oj, gdyby tylko mógł powiedzieć, o czym w tamtej chwili myślał, ich wspólne spotkanie zakończyłoby się oburzeniem młodszej strony albo głośnym jękiem przyjemności.
- Istotnie, o tym samym. - uśmiechnął się cwaniacko Lou. Widział w oczach Harry'ego ten piękny i uwodzicielski błysk. Chyba czuł, o czym w tamtym momencie myśli brunet. Młodszy wolał jednak nie rozgryzać go od razu. Małe podchody i elegancka niedostępność jeszcze nikomu nie zaszkodziły.
- Idziemy do mnie. - powiedzieli stanowczo obaj w tej samej chwili. Żaden z nich się tego nie spodziewał. Chłopcy zaskoczyli sami siebie, siebie nawzajem również, a może nawet bardziej. Ich twarze zaczerwieniły się znacznie, a wzrok powędrował w dół.
- Umm... - Harry próbował rozpocząć zdanie. Podniósł wzrok z niewinnym uśmiechem i zagryzł wargę.
- Mam czuć się zaproszony? - zrobiło się dziwnie, gdyż znów razem powiedzieli to samo. Louis, podnosząc wzrok na Harry'ego z uśmiechem, a Harry przeczesując włosy.
- Louis! - zaśmiał się brunet.
- Harry! - zawtórował mu szatyn.
- Co?
- Co, co?
- Ale co, co co?
- No co, że co?
Ich jakże ciekawą debatę zakończyli śmiechem i rozczuleniem. Wspaniale się dogadali.
- Chodźmy lepiej do parku. - postanowił Harry. - Bo przegapimy imprezę ogniskową.
- Jak mówisz, Haroldzie. - uśmiechnął się zadziornie Louis i wywrócił oczami.
- Ty, mały. - Harry wycelował palcem z niższego i nie mógł powstrzymać uśmiechu.
- Co, duży? - zaczął droczyć się szatyn, podchodząc do kolegi tak blisko, że czubki ich butów stykały się.
- Chodź już i nie dyskutuj z Tatą. - brunet starał się udawać poważnego.
- Dobrze, Tatusiu, już dobrze. - młodszy uniósł dłonie w geście poddania i zaśmiał się cicho. Przez chwilę jeszcze utrzymywali kontakt wzrokowy. Naprawdę krótką chwilę, na tyle długą jednak, że słońce zdążyło zajść za horyzont, a ich serca niemal nie wyskoczyły z piersi.
- I idziesz obok mnie. - Harry zwrócił się do Louis'a, który, nie wiedzieć, czemu, szedł za nim.
- Ja wiem, że tamta strona mnie też Cię interesuje, ale bądź cierpliwy. - uśmiechnął się sugestywnie.
- Yyy? Nie. - skłamał szatyn z cwanym uśmiechem.
- Bardzo podoba mi się... Podoba mi się... Szew na Twojej marynarce, o! - Louis starał się wytłumaczyć. Z jakim skutkiem, to wiadomo. Harry pokręcił głową z politowaniem i zaprosił młodszego do swojego boku.
- Ta, jasne. Jeśli Ty patrzyłeś na szew, to ja wzrostem sięgam Ci do pasa. - prychnął zadziornie brunet.
- W sumie, nie narzekałbym, jeśli byś tam sięgał... - Louis puścił starszemu oczko i przygryzł dolną wargę.
- Oj, zamknij się... - westchnął głośno Harry, uśmiechając się szeroko. Szatyn zaśmiał się szczerze.
- Wygrałem! - oznajmił wesołym głosem i już do samego parku szedł przy boku Harry'ego. Znowu nie szli w ciszy. Drogę spędzili na rozmowie. Trudno było o chwilę milczenia między nimi, usta im się nie zamykały.
- O, patrz, Harry. Tam nikt nie siedzi. - Louis wskazał na ognisko, przy którym nie było nikogo. Ogień oświetlał przestrzeń pod dużym dębem. Szatynowi bardzo spodobało się to miejsce. Harry uśmiechnął się lekko i poszedł za młodszym. Jemu również podobało się to miejsce. Było z dala od głównej imprezy. Przyjemna muzyka dobiegała z pewnej odległości od dwójki przyjaciół.
- Iść po jedzenie, Lou? - zaproponował Harry z serdecznym uśmiechem, gdy szturchał palenisko pogrzebaczem.
- Albo może chociaż po coś do picia? Piwo czy sok? - dodał jeszcze i przeczesał włosy, na których ogień tworzył piękne, złote refleksy.
- A wiesz, że chętnie napiłbym się piwa? Z pół roku chyba nie piłem. - zastanowił się szatyn i przytaknął.
- Okej, a coś na ząb chcesz? - dopytał starszy, gdy wstał.
- Nie, słońce, nie chcę. - pokręcił głową i uśmiechnął się lekko. Powiedział do Harry'ego "słońce". Czy to aby nie za szybko? Może tak, ale Harry nie protestował, a jedynie szeroko się uśmiechnął, po czym poszedł w stronę budek z napojami i jedzeniem. Na to wydarzenie przyszło naprawdę sporo ludzi. Około 500 na oko. Większość skupiła się wokół małej sceny, na której był występ lokalnej kapeli, oraz właśnie tych budek.
Harry rozejrzał się po krótce i ruszył do celu.
Louis rozsiadł się przy ognisku, oparty na łokciu, wzrokiem skupionym na płomieniach, które nieco piekły w oczy. Twarz i zarost mężczyzny lśniły łagodnym blaskiem, a włosy lekko muskał wiatr.
Spojrzał w stronę sceny i stoisk, gdzie był w stanie dostrzec Harry'ego. To nie było daleko. Uśmiechnął się delikatnie pod nosem i zarumienił. Nie potrafił opanować większych uczuć do Harry'ego. Szalał za nim, interesował go, intrygował go, chciał go słuchać, oglądać, rozmawiać z nim, brnąć dalej w relację. Zależało mu na tym bardziej, niż na czymkolwiek innym w jego dotychczasowym życiu. Niby Harry to tylko człowiek poznany przez próg, przy dostarczeniu paczki, przy wymienieniu się raptem "Dzień dobry" i "Do widzenia", ale czuł do niego coś więcej, coś bardzo gorącego, coś niesamowicie fascynującego, coś motywującego. Harry był jak życzenie, które właśnie się spełnia. Piękne życzenie...
- Louis?! Czeeeść! - szatyna z wpatrywania się w ogień wyrwał głos, głos, którego nie chciał już w życiu usłyszeć. Zacisnął mocno powieki i pięści. Wstrzymał na chwilę oddech, by zachować spokój. Podniósł powoli wzrok i jego cudowny humor, który zapewnił mu tylko i wyłącznie Harry, legł w gruzach.
- Cześć, Eleanor... - mruknął mężczyzna i wrócił wzrokiem na płomienie.
- Sam tu jesteś? To do Ciebie niepodobne! - dopytywała dziewczyna, której głos i przesadzony entuzjazm zaczął irytować Louis'a.
- Otóż nie, nie jestem sam. Mój towarzysz poszedł po piwo. - wyjaśnił ze spokojem szatyn. Nie chciał się niepotrzebnie denerwować.
- O! Z kim przyszedłeś? - zapytała i kucnęła przy nim.
- Na takie imprezy przychodzi mnóstwo par. - dodała.
Lou spojrzał na nią, a potem na ognisko i chyba nie trzeba długo główkować, co mu przyszło na myśl. Odrzucił jednak ten straszny pomysł i wyprostował się nieco.
- To tajemnica. - oznajmił pewnie Louis i spojrzał w stronę sceny. Wypatrywał obiektu swoich westchnień.
- Tajemnica? - zdziwiła się Eleanor.
- Istotnie. Nie spieszysz się? - zapytał chłopak, może nieco niemiło, ale cóż.
- Koleżanki czekają na mnie pod sceną, ale przecież nie muszę być punktualnie, nieprawdaż? - wyjaśniła i uśmiechnęła się dziwnie.
- Wypadałoby... - mruknął szatyn i wciąż patrzył w stronę miejsca, gdzie Harry poszedł. Wyprostował się, opierając łokcie na kolanach.
- Co u Ciebie? - zapytała żywo brunetka. Usiadła obok.
- Co widać. Czuję się dobrze. A Ty? - mruknął w odpowiedzi.
- U mnie super! Poznałam fantastycznego faceta! - oznajmiła weselej niż to normalne.
- Oh, super. Ja też. - powiedział do siebie w myślach szatyn i uśmiechnął się nieznacznie.
- To bardzo się cieszę. Pozdrów go, życzę wszystkiego dobrego. - Louis chwycił pogrzebacz i szturchnął palące się w ogniu drewno.
- O, cześć, Harry! - dziewczyna wesoło przywitała się z mężczyzną, który właśnie podszedł do ogniska. Louis stanął na równe nogi w mniej jak sekundę. Rozproszył się i nie wiedział, kiedy jego przyjaciel wrócił.
- Cz-cześć, Eleanor. - uśmiechnął się lekko brunet, a Louis powoli usiadł przy jego butach. Czuł się tam bezpiecznie.
- Widziałem Twoje koleżanki pod sceną. Wyczekiwają Ciebie i zaczynają się denerwować. - oznajmił pewnie Harry, podając Louis'owi kufel piwa.
- Skąd wiesz? - zapytała podejrzliwie.
- Słychać je na pół parku, są też najbardziej widoczne. - uśmiechnął się uprzejmie, lecz bezczelnie jednocześnie.
- Jasne... Na razie, Louis! - mruknęła, po czym z uśmiechem pożegnała się z szatynem, Harry'ego nawet nie uwzględniając. Na obcasach odeszła w stronę sceny. Harry jeszcze przez chwilę stał i patrzył za nią ze zdziwionym uśmiechem. Zniecierpliwiony Louis pociągnął go lekko za nogawkę, patrząc na niego z dołu. Brunet usiadł obok.
- Lou, co to znowu było? Dlaczego ona się pojawia zawsze tam, gdzie my? - zapytał lekko zdenerwowany Harry. Jego głęboki i dotknięty gniewem głos przestraszył Louis'a.
- Nie wiem, Harry, naprawdę nie wiem. Podeszła nagle znikąd i torturowała mnie rozmową. Wypatrywałem tylko, kiedy wrócisz i ona sobie pójdzie. - wyjaśnił spokojnie szatyn, po czym wziął dużego łyka złotego trunku.
- No dobrze, dobrze... - Harry uspokoił się i wyciągnął nogi. Obaj siedzieli tak w ciszy, delektując się piwem, a przede wszystkim swoją obecnością.
Harry'ego przeszedł dreszcz.
- Brrr... Robi się chłodno. Masz, Lou, załóż ją. - brunet zdjął z siebie swoją marynarkę i rzucił Louis'owi na plecy.
- Harry, nie trzeba. - młodszy próbował protestować, lecz ten się uparł, objął chłopaka tak, by ten nie mógł jej zdjąć. Tak, objął go. Louis'a wmurowało. Nie mógł przez chwilę oddychać ani zebrać żadnej myśli.
- No dobrze, dziękuję... - uśmiechnął się lekko Louis i wsunął ramiona w rękawy.
Harry nie obejmował już młodszego, ale siedzieli bardzo blisko.
Minęło jakieś pół godziny, obaj skończyli swoje porcje piwa i długą, interesującą rozmowę o wszystkim dookoła.
Z minuty na minutę przebywania ze sobą czuli, że mogą porozmawiać o wszystkim
i powiedzieć sobie wszystko. Ich sekrety zaczęły stawać się dla nich nawzajem coraz bliższe i mniej skryte. Znali się mniej, jak miesiąc. Wychodziło na to, że ze znajomością trafili w sedno.
- Wszystko dobrze, Lou? - zapytał Harry, klepiąc młodszego po ramieniu.
- Tak, tak. Dzięki, duży. Elka tylko lekko mnie zdenerwowała. Nie chcę już o tym myśleć... - mruknął Louis i westchnął.
- No to już, spoko. Nie myśl. - brunet z uśmiechem zasłonił Louis'owi oczy swoją dłonią.
- Widzisz coś? - zapytał głupim głosem wyższy.
- No, pytanie roku, naprawdę... - prychnął Louis i zabrał dłoń Harry'ego z oczu. Mógł jej dotknąć, gdy ją zdejmował, długo nie chciał puścić. Spojrzał starszemu w oczy, ale szybko się speszył i odwrócił wzrok.
- Chodź, mały. Zapraszam Cię na kolację.
- uśmiechnął się Harry i powoli się podniósł, nie spuszczając szatyna z oczu.
- Harry, ale nie trzeba. Za dużo dziś wydałeś pieniędzy. - pokręcił głową niższy i również się podniósł.
- Ależ, zapewniam Cię, że nie zapłacę za nią ani centa. - uśmiechnął się zachęcająco brunet.
- A to brzmi intrygująco. - cwany uśmiech wkradł się na twarz Louis'a.
Zatem zgadzam się. Prowadź. - stanął ze starszym ramię w ramię, po czym spacerem ruszyli w drogę.
- Louis, mam do Ciebie prośbę. - zaczął Harry i zatrzymał się.
- Co takiego? - spojrzał nań szatyn.
- Zamknij oczy.
- Ale Harry, jesteśmy na ulicy. Nie dotrę z Tobą na miejsce.
- Dotrzesz, zaufaj mi. Tylko będę musiał Cię prowadzić. - zapewnił Harry i wziął młodszego pod rękę.
- Dooobraaa... - Louis nie wiedział, co ma o tym myśleć, ale zgodził się. Zamknął oczy i ruszył razem z brunetem.
Chwilę później byli pod apartamentowcem Harry'ego.
- Uwaga, schody. - ostrzegł Harry i powoli prowadził szatyna.
- Dokąd Ty mnie prowadzisz? - zaśmiał się Louis, ostrożnie stąpając po chodniku.
Harry szybko otworzył szklane, duże drzwi i wprowadził swojego gościa.
Powędrowali razem do windy i Harry wybrał piętro, oczywiście pięćdziesiąte.
- Czemu jedziemy windą? - zapytał Louis, marszcząc lekko brwi.
- Wiele restauracji w tym mieście jest bardzo wysoko. - odpowiedział wymijająco Harry.
- Ty coś kombinujesz, czuję to. - uśmiechnął się szerzej szatyn i stał grzecznie całą drogę na górę.
Gdy byli już na pożądanym piętrze, Harry wyprowadził młodszego z windy i podprowadził do swoich drzwi, które starał się otworzyć jak najciszej się dało. Louis wciąż trzymał oczy zamknięte, mimo wielkiej ciekawości. Podejrzewał, co się święci, ale wolał ulec niespodziance.
Harry rozchylił drzwi, wprowadził gościa, po czym zamknął je.
- Możesz otworzyć oczy, Lou. - brunet szepnął młodszemu do ucha i uśmiechnął się szerzej.
- Coś tak czułem! - zaśmiał się słodko niższy i pokręcił głową. - Długa podróż windą mi podpowiedziała. - spojrzał na Harry'ego z dołu i westchnął. Pozostali tak przez chwilę w ciszy.
- Tak dużo dla mnie robisz, Harry... - mruknął Louis z poczuciem winy w głosie.
- Nieprawda. Nie zdajesz sobie nawet sprawy, ile Ty robisz dla mnie. Nie jestem w stanie tego wycenić. Bo to po prostu bezcenne... - Harry odpowiedział mu czułym głosem i tryknął palcem w nos.
- I już się nie smuć. - dodał jeszcze.
- Chodź do kuchni, na pewno jesteś głodny! - wesoło oznajmił Harry i popędził z szatynem do kuchni.
- Ooo! Patrz, kto tu jest! - wypalił wesoło Harry.
- Cześć, skarby! - rzucił się do uścisku ze swoimi kotami - Flipem i Flapem.
- Patrzcie, kto przyszedł! Wujek Lou!
- Harry przy kotach stawał się innym człowiekiem. Absolutnie dużym dzieckiem, które by wszystkich chciało przytulić.
- Cześć, maluchy. - szatyn uśmiechnął się szeroko i zasiadł do stołu, na którym owe futrzaki właśnie przebywały.
- Czego się napijesz, mój drogi? - zapytał Harry, sięgając po czajnik.
- Może zielonej herbaty... - Louis spojrzał w okno i zmarszczył czoło.
- Już się robi. - przytaknął starszy i po chwili napar był gotowy dla niego i dla gościa.
- Chodź do salonu, Lou. Tam jest wygodniej. - brunet puścił młodszemu oczko i zabrał obie filiżanki. Chłopak poszedł za nim wraz z kotami.
Zasiedli wygodnie na kanapie, przyglądając się sobie.
- Mogę dostać Menu? - zapytał Louis z przekąsem i upił łyk herbaty. -
- Oj, cicho... - jęknął z uśmiechem Harry.
- Zaraz przygotuję coś dobrego. Powiedz, na co masz ochotę? - zapytał brunet i przychylił naczynie do ust.
- Na Ciebie. - odpowiedział bez wahania młodszy i zrobił zabawnego zeza nad herbatą. Był już o wiele bardziej śmiały, jeśli chodzi o takie wyznania.
- Wybacz, kochanie, ale nie zmieszczę się do garnka. - zaśmiał się cicho starszy i pokręcił głową. Harry podobnie, nazywał swojego przyjaciela coraz bardziej pieszczotliwie.
- Gdzie indziej też możesz się nie zmieścić... - mruknął Louis dość seksownie, z czego nawet nie zdał sobie sprawy.
- Chcesz sprawdzić, cwaniaku? - brunet zbliżył się do niego i zapytał głębokim głosem.
- Może po kolacji. Nie chcę, żebyś zapomniał, jak się nazywasz po zobaczeniu mojego tyłka. Taki to cud! - roześmiał się młodszy i zanurzył wargi w pysznej herbacie.
- Jeszcze jakiegoś przepisu byś zapomniał i co wtedy? - szepnął niewinnie i uśmiechnął się pociesznie.
- Chyba dostałem gorączki... - Harry powachlował się dłonią, udając spoconą damę, na co Louis się zaśmiał.
- Idź się napij. I przy okazji zrób coś dobrego. - szatyn klepnął go w kolano i mrugnął na zachętę.
- Jak sobie życzysz, mój drogi. - oznajmił wesoło wyższy, odstawił filiżankę i popędził do kuchni, uprzednio mierzwiąc włosy swojego przyjaciela.
- A puci, puci! - rzekł słodko podczas tego.
Louis jedynie pokręcił głową i rozsiadł się wygodnie na sofie. Po chwili przyszły do niego koty, uznając, że nogi i brzuch Louis'a są idealnymi miejscami do leżenia.
Lub dla innego mężczyzny w tym domu, do siedzenia...
Harry krzątał się po kuchni, przygotowując doskonały makaron z sosem warzywnym, a do tego grillowane pieczywo.
- Gotowe! - głos Harry'ego wybrzmiał w całym domu, a chwilę później on sam pojawił się w salonie z dwoma talerzami pełnymi pyszności.
- Ale to piękne pachnie! - wypalił żywo Louis, spoglądając w stronę gospodarza.
- Co to takiego? - zapytał, przyglądając się talerzowi, który właśnie Harry mu wręczył.
- Makaron z sosem warzywnym. Przepis kompletnie z głowy. Pod wpływem Twoich odwiedzin dostałem weny kulinarnej.
- odpowiedział z uśmiechem i usiadł obok szatyna, nieco bliżej niż poprzednio. Może za blisko, a może wciąż za daleko?
- Zatem bardzo dziękuję, Harold. Smacznego. - uśmiechnął się znacznie i nawinął na zęby widelca nieco makaronu.
Otworzył mocno oczy i przełknął.
- Jakie to jest pyszne, Harry! - zawołał głośno i uśmiechnął się szerzej.
- Ale Ty masz talent, jejku... - dodał i sięgnął po drugi kęs.
- A tam, talent... - Harry zarumienił się i sam zaczął jeść.
- Bardzo się cieszę, że ci smakuje. - uśmiechnął się kojąco, przyglądając Louis'owi nieco dłużej, na co ten odpowiedział tym samym.
- Mówił Ci ktoś, że Twoje piękno wykracza poza wszelką wyobraźnię, Lou? - wymruczał zmysłowo brunet i uśmiechnął się szerzej.
- Umm... Jeszcze nikt nie powiedział mi tego w ten sposób... - szepnął zawstydzony chłopak i poprawił włosy.
- Zatem jeszcze nieraz to usłyszysz, słonko... - starszy zagryzł wargę, wciąż patrząc na swojego gościa spod rzęs.
- Oj, Harry... - szatyn plątał się w słowach i zaczerwienił jeszcze bardziej. Obaj zajęli się kolacją, wymieniając jeszcze podczas niej kilka spojrzeń i słodkich, sugestywnych słów.
Był już późny wieczór, około 10.00. Gdy skończyli kolację, Harry pozmywał i pozamiatał, Louis zaś zajął się kotami. Podzielili się obowiązkami, jakby mieszkali razem już ładnych parę lat.
- Najedzony? - zapytał Harry, gdy Louis wszedł do kuchni.
- Tak, bardzo. Dziękuję jeszcze raz. Jesteś najlepszy. - mruknął Louis jak kotek i złożył policzek na stole, spoglądając na Harry'ego.
- Drobiazg. - machnął ręką brunet, gdy wycierał ostatni widelec.
- Posłuchamy muzyki? - zapytał starszy po chwili ciszy.
- Pewnie, bardzo chętnie. - kiwnął Louis i posłał przyjacielowi uśmiech.
- Lubisz Michaela Jacksona? - dopytał z uśmiechem wyższy. - Mam wszystkie płyty.
- Nie słuchałem nigdy jakoś namiętnie. Znam niektóre hity z radia i lubię je, jak najbardziej. - odpowiedział szczerze i podniósł głowę z potarganymi włosami.
- Spodoba Ci się, chodź. - zapewnił Harry, a chwilę później było już w salonie. W tle wybrzmiewały już rytmy Króla.
Louis zainteresowany kolekcją płyt Harry'ego, zaczął oglądać duży regał obok telewizora. Były na nim płyty nie tylko Michaela. Harry gustował w poezji śpiewanej, jazzie, bluesie, rocku, bardzo lubił country, a także muzykę klasyczną oczywiście. Szatyn uśmiechnął się szerzej, widząc również, jakie książki lubił czytać jego przyjaciel. Wiele było tam pozycji, które chłopak dobrze znał.
W pewnym momencie odwrócił się, gdyż miał jedno pytanie do Harry'ego. Jego oczom ukazał się tańczący pełen pasji brunet. Louis zaniemówił, stał jak wryty, obserwując dokładnie każdy ruch starszego. Były to ruchy sceniczne samego Michaela. Louis nie znał ich tak dobrze, ale kojarzył kilka. Harry z kolei, nawet nie spostrzegł wzroku przyjaciela na sobie. Tak był zahipnotyzowany. Szatyn nie mógł powstrzymać uśmiechu i zagryzania wargi. Według niego, ruchy wyższego były tak cholernie dobre i seksowne. Nie obyło się bez kilku kosmatych myśli...
- Jesteś niewolnikiem rytmu, Harry... - oznajmił Louis, przyglądając się jego ruchom tanecznym.
- Czemu tak uważasz? - zapytał skupiony na krokach i uważnie wsłuchany w bajeczny głos Louis'a i w rytm muzyki.
- Jesteś zahipnotyzowany, Harry... - podszedł do niego bliżej i stanął przed nim, na co ten spowolnił swoje ruchy. W końcu całkowicie się zatrzymując. Od razu po tym spojrzał w oczy Louis'a.
- Muzyka tak na mnie działa, Lou.. - powiedział, przeczesując lekko mokre od potu włosy.
- Kiedy tańczę, nie mam kontroli...
Widział, jak głęboko Louis patrzy w jego szmaragdowe oczy.
- Podobało Ci się? - zapytał z nadzieją w głosie i zrobił słodką, błagalną minę, na co oboje lekko się uśmiechnęli.
Louis właśnie wtedy uznał, że to odpowiedni moment, by to zrobić. Zrobić to, co chciał już w chwili poznania Harry'ego. Wtedy, tam, w progu, podczas wręczenia przesyłki. Kącik jego ust powędrował wyżej, a jego serce waliło jak dzwon. W końcu zebrał się w sobie, wziął głęboki oddech. Wszystkie ruchy i mimikę młodszego Harry obserwował bardzo uważnie. Jego serce również biło jak dzwon.
Szatyn powoli zbliżał się co raz bardziej, a gdy ich samych dzieliło kilka centymetrów Louis stanął lekko na palcach i, kładąc małe dłonie na szerokich ramionach Harry'ego, przyjrzał się uważnie jego twarzy.
Aż w końcu, na zamkniętych powiekach, złożył na jego malinowych ustach głęboki i pełen pasji pocałunek, który, trochę zdezorientowany Harry, oddał z taką samą pasją i zaangażowaniem.
Pozostali chwilę w bezruchu. Nie wiedzieli, co się dzieje. Świat w tamtej chwili albo zaczął szybciej wirować, albo całkowicie się zatrzymał.
Harry odważył się poruszyć swoimi wargami, napotykając wargi Louis'a, które właśnie w tamtym momencie również się poruszyły. Obaj zmrużyli swoje powieki i skupili się na całowaniu wzajemnie swoich ust. Pasowały idealnie, jak ying i yang, jak pieprz i sól, jak... Jak Harry i Louis.
To był moment, w którym stracili poczucie czasu. Nie wiedzieli, czy pocałunek trwał sekundę czy cały wiek...
W mieszkaniu, mimo przyciszonej muzyki, panowała cisza, przez którą przebijało się tylko bicie gorących serc tych zauroczonych w sobie mężczyzn...
W tamtej chwili oboje byli niewolnikami rytmu...
Trzy lata później, 31 grudnia, 11:59 PM...
„ - Szczęśliwego Nowego Roku, kochanie.
- Louis szepnął starszemu na ucho, po czym ucałował jego policzek.
- Oby spędzony razem z Tobą, najdroższy...
Wtedy będzie najszczęśliwszy. - odpowiedział Harry z szerokim uśmiechem i miłością w oczach.
Stuknęli się kieliszkami wypełnionymi najdroższym szampanem, oglądając panoramę Nowego Jorku pogrążonego w sylwestrowej euforii. Tego wieczoru między nimi unosiła się aura pewnej metafizyczności. Harry odgarnął niesforne kosmyki z czoła i uśmiechnął się nieśmiało, odsłaniając swoje urocze dołeczki. Louis objął swojego męża w talii jednym ramieniem i zostawił jeden delikatny pocałunek na jego ustach. Obaj wiedzieli, co się za chwilę wydarzy w tę magiczną noc, która stanie się jedną z najwspanialszych nocy w ich wspólnym życiu.
- Tatusiu, fajerwerki! - w salonie rozległ się radosny, chłopięcy głos, w źródła stronę którego zwrócili swoje uśmiechnięte spojrzenia Harry i Louis."
~ Aleksandra, jedna z najwspanialszych znanych mi osób.
£
Nie mam ani jednego wytłumaczenia mojej nieobecności. Myślę, że każdy człowiek potrzebuje przerwy od rzeczy, które robi.
Jednym wystarczy tydzień, innym... Rok.
Niestety ja zaliczam się do tej drugiej grupy. Mnie przerwa zajęła ponad rok...
Mogę jedynie najpokorniej przeprosić i liczyć na to, że ktoś się tu jeszcze ostał...
PS. Dziękuję kilku bardzo ważnym osobom w moim życiu. Bez nich ten rozdział zatrzymałby się na dwóch pierwszych zdaniach.
Bardzo Was kocham, dziękuję.
Dziękuję każdemu, kto choć na chwilę tu zajrzy!
It's all 4 L-O-V-E!
A.J.J.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top