Chapter VI.
Jechał spokojnie przez miasto, myśląc nad tym, co się dzisiaj wydarzyło. Myślał o przepięknym dostawcy paczek, a w uszach Harry'ego ciągle brzmiał jego głos. Chciał go jeszcze kiedyś spotkać. Nie umiał nazwać tego stanu, tego uczucia, jakie miał w tamtej chwili. Głowę miał pełną koncepcji i sprzecznych myśli. Po tej, jakże wyczerpującej umysł wycieczce, zaparkował pod domem.
Wyszedł z samochodu lekko zmęczony i spojrzał w niebo. Chciał zobaczyć wierzchołek wieżowca, jednak chmury były tego dnia tak nisko, że nie było widać ostatnich kilku, lub kilkunastu pięter tego kolosa. Harry poczuł się w tamtej chwili, nie dość, że samotny, to bardzo mały. Wszedł do budynku i pokierował się do windy. Wsiadł, wybrał piętro i ruszył w górę. W windzie zamykały mu się oczy. Był bardzo zmęczony, właściwie nie wiadomo dlaczego, gdyż wysypiał się normalnie. Zasypiał na stojąco, niczym koń.
Gdy dotarł na swoje piętro, wyszedł i gdy podszedł do drzwi z niewiadomych powodów zapukał w nie. Zapukał raz i drugi raz, aż w końcu się ocknął - No co jest? Czemu nikt nie otwiera? - powiedział, po czym głośno ziewnął - Ahaaa... Ja tu mieszkam. Okej, rozumiem - zorientował się po chwili - Kurczę blacha, jaki to człowiek jest zakręcony, czujesz? - znowu zaczął rozmawiać ze sobą, po czym wyciągnął klucze i przekręcił je w zamku, po czym wszedł do mieszkania.
Dzień dobry, kocia rodzinko - przywitał się z kotami, które akurat hasały po schodach, ale gdy usłyszały, jak wszedł podbiegły do niego i zaczęły się łasić - No dzień dobry, dzień dobry - kucnął, omal się nie wywracając i zaczął je głaskać - Co u Was słychać? Co robiłyście, tygrysy? - obiema rękami uniósł ich pyszczki i spojrzał w oczy jednemu, potem drugiemu, po czym ucałował ich w noski - Dam Wam coś dobrego - wyprostował się - Chodźcie - zawołał i poszedł do kuchni, uprzednio zdejmując buty, a koty poszły za nim. Otworzył lodówkę, a futrzaki niespodziewanie wskoczyły na stół - Hej, hej, hej, a Wy co robicie? - zapytał i uśmiechnął się szeroko, po czym wyjął z lodówki mały kawałek szynki parmeńskiej i posiekał go na desce, i podał im na osobnych miskach - Proszę bardzo - wskazał gestem ręki, a koty zeszły ze stołu i podeszły do swoim misek - Smacznego Państwu życzę - uśmiechnął się, a one zaczęły jeść. Zamienił wodę w misce na świeże mleko, po czym wyszedł z kuchni i poszedł do łazienki. Zrzucił z siebie ciężar całego dnia wprost do kosza na brudy, i wszedł pod prysznic. Umył dokładnie i włosy, i ciało, po czym wyszedł i wytarł się. Umył zęby i wyszedł z łazienki. Po raz kolejny zupełnie nagi, bo tak było najwygodniej, poszedł sprawdzić drzwi, czy są zamknięte, pogasił światła, zobaczył, że koty już zjadły, więc uśmiechnął się do nich i rzucił krótkie - Dobranoc i do jutra - po czym wszedł na górę do sypialni, rzucił się na łóżko, tak, jak poprzednio i, tak, jak poprzednio, zwrócił głowę w stronę okna, przez które patrzył przez chwilę, obserwując miasto w godzinach popołudniowych. Nigdy nie kładł się spać tak wcześnie, ale był po prostu zbyt zmęczony, by siedzieć i czekać do wieczora. Leżał i ponownie zaczął myśleć nad tym, co się dziś działo. Nadal miał przed oczami ten piękny wizerunek. Nie mógł przestać o nim myśleć. Nie miał pojęcia, co to było za uczucie. Zasnął z tymi przemyśleniami.
Obudził się kilka minut po godzinie trzeciej w nocy, leżąc na plecach bliżej lewej krawędzi łóżka. Jego prawa ręka była poza obrębem pościeli. Otworzył lekko oczy, przetarł je piąstkami i przeciągnął się. Usiadł po turecku i spojrzał w okno. Była, tak naprawdę, jeszcze noc. Przeczesał palcami potargane loki, po czym wstał i rozciągnął się ponownie. Wyszedł z sypialni i zszedł do salonu. W mieszkaniu, mimo tak ni to późnej, ni wczesnej pory, było dość jasno, dzięki wielkim oknom i światłu przez nie wpadającemu. Schodząc po schodach zauważył koty, które, jak to miały w zwyczaju, spały na kanapie. Nie chciał ich budzić, więc poszedł po ciuchu do kuchni. Wstawił wodę na kawę. Wyciągnął ziarna kawy i zmielił je w młynku, a cała kuchnia wypełniła się magicznym aromatem. Gdy woda się zagotowała i nieco ostygła, zalał pachnący przemiał będący w kubku. Zamieszał lekko i z kubkiem w dłoni poszedł usiąść przy jadalnym stole. Westchnął lekko patrząc przez wielkie okno na wczesnoporanną panoramę Manhattanu, po czym wziął łyk ciepłego, przyjemnie gorzkiego napoju. Posiedział przy tej bardzo wczesnej kawie około dwudziestu minut, zanim ją wypił. Nie spieszył się, gdyż lubił się delektować. Po wypiciu, opłukał kubek pod kranem i odstawił go na suszarkę. Wrócił na górę do sypialni i ubrał czyste bokserki, i czarne skarpetki, i tak wrócił na dół. Czuł, że kawa zaczyna działać. Od razu poczuł się bardziej pobudzony. W mieszkaniu było tak cicho, że słyszał, jak kawa szumi w jego żyłach. Wszedł do łazienki, aby umyć zęby i wstępnie rozczesać włosy, po czym poszedł do szafy w korytarzu, aby się ubrać. Stojąc przy szafie i patrząc w jej głębie Harry przypomniał sobie film z 1961 roku, "Śniadanie u Tiffany'ego". Jeden z jego ukochanych filmów, na którego końcu zawsze płakał, więc tego dnia postanowił zainspirować się owym filmowym przebojem. Nie założył, co prawda, ponadczasowej, małej czarnej, ale czarny strój był jak najbardziej na miejscu. Odział się w czarną, satynową koszulę, którą wpuścił w czarne spodnie od garnituru, na tors narzucił marynarkę od tegoż garnituru, co już wyglądało dobrze. Z szuflady wyjął jedną parę przeciwsłonecznych okularów, niemal identycznych, jak w filmie. Były to czarne, męskie koty. Przetarł je z kurzu i wsunął na nos, po czym przejrzał się w lustrze. Do pełnego wizerunku brakowało jeszcze legendarnego koka. Zdjął okulary na chwilę i poszedł do łazienki. Rozczesał włosy, po czym związał je w wysokiego koka. Był zadowolony z efektu. Wyszedł z łazienki i wrócił do korytarza, po czym wsunął na stopy czarne botki. Koty nadal spały, wszystko było w porządku, więc zabrał jeszcze portfel, klucze i telefon, a okulary ponownie założył na nos.
Wyszedł z mieszkania i zamknął drzwi, możliwe najciszej, jak mógł, gdyż było blisko czwartej rano. Zjechał windą na sam dół. W budynku nigdy nie było tak cicho, co lekko go zdziwiło. Wyszedł z budynku, a twarz owiał mu lekki, poranny wiatr. Na razie tylko on, gdyż słońce dopiero się budziło. Zszedł ze schodów i stanął na chodniku, i zaczął rozglądać się na taksówką. Miał własny samochód zaraz obok siebie, lecz tego ranka chciał pojechać taryfą. Chciał poczuć ten klimat. Gdy zauważył jedną, która jechała w jego kierunku, zaczął na nią machać, a ta zatrzymała się przed nim, a Harry od razu wsiadł na tylne siedzenie - Dzień dobry, Panu - przywitał się z kierowcą - Bardzo wczesny dzień dobry, proszę Pana - odwzajemnił - Dokąd mam Pana zawieść o tak wczesnej porze? - zapytał wesołym głosem - Na piątą aleję, do Tiffany'ego, bardzo proszę - podał cel i rozsiadł się obok okna - Już się robi. Jedziemy - powiedział mężczyzna i ruszył spod budynku.
Jechali wprost na piątą aleję, kiedy mijając jedną z ulubionych kawiarni Harry'ego, ten powiedział - Mógłby Pan zatrzymać się tutaj na chwilę? - zapytał wskazując na mały lokal - Bardzo proszę - powiedział i zatrzymał się, a Harry wysiadł i wszedł do budynku. Kupił tam niewielką drożdżówkę oraz małą kawę w kartonowym kubeczku. Poprosił o spakowanie do papierowej torebki, zapłacił i wyszedł, po czym szybko wsiadł do taksówki - Już jestem, możemy jechać - powiedział, po czym zamknął za sobą i drzwi i rozsiadł się wygodnie - Jedziemy, jedziemy - ruszyli. Teraz już prosto do Tiffany'ego.
Harry podziwiał miasto i dziwił się, że za chwilę wybije piąta godzina, a Manhattan jeszcze śpi. Aż dziw, że za dosłownie kilka godzin wszystko ożyje.
Gdy byli już na piątej alei, Harry, z papierową torebką na kolanach, zaczął nucić pod nosem piosenkę "Moon River". Czuł się wtedy naprawdę jak w filmie. Chwilę później zaczęli zwalniać przed budynkiem jubilera. Zatrzymali się, Harry'emu mimowolnie uśmiechnęła się buzia, gdy wyjrzał przez okno i zobaczył płaskorzeźbiony szyld "Tiffany & CO." - Ile się Panu należy? - zapytał nadal podziwiając widok z okna - A z resztą, co ja będę pytał - rzucił nagle, nie czekając na odpowiedź kierowcy i wyjął z portfela sto dolarów, i rzucił kierowcy na kolana - Proszę bardzo. Za to, że był Pan bardzo miły - uśmiechnął się, gdy chował portfel do kieszeni - Reszty nie trzeba, oczywiście. Do widzenia i miłego dnia - pożegnał i wyszedł z taksówki. Kierowca podniósł banknot z kolan, chuchnął na niego i schował do kieszonki koszuli, i kiwnął Harry'emu, czego tamten już nie widział. I taryfa odjechała.
Harry stał przed budynkiem i podziwiał go, po chwili podszedł do prawej, wielkiej szklanej gabloty i przez ciemne okulary podziwiał wystawione tam najdroższe bransoletki świata. Westchnął lekko na ten widok, po czym wyciągnął z torebki drożdżówkę i wsadził ją w usta, aby wyjąć również kubek z kawą. Zmiął torebkę i schował do kieszeni marynarki. Wziął gryza drożdżówki, a potem łyka kawy, nadal podziwiając piękną, złotą wystawę. Po chwili podszedł do drugiej gabloty, gdzie były wystawione naszyjniki, jedne z najpiękniejszych, jakie Harry widział. Jedząc drożdżówkę i popijając ją kawą okrążył budynek i powolnym krokiem szedł dalej. Po zjedzonej słodkiej bułce i wypitej kawie, wyrzucił kubeczek i zmiętą torbę do kosza.
Przez cały poranek chodził po ulicach Manhattanu. Podziwiał każdy budynek. Z minuty na minutę ulice zapełniały się ludźmi i samochodami. Miasto się budziło. Harry był bardzo zadowolony ze spaceru, gdyż wreszcie porządnie się dotlenił i, tak naprawdę, odpoczął. Nawet nie zauważył, kiedy znalazł się na swojej ulicy. Krążył po mieście i krążył, aż trafił. Było około godziny ósmej rano, albo nawet kilka minut po. Na ulicach było już pełno ludzi i samochodów. Kierował się do swojego domu, co zajęło mu dosłownie kilka minut. Wszedł do środka, zdjął okulary, które schował do kieszonki na poszetkę i skierował się do windy. Wybrał piętro i ruszył.
To, co stało się chwilę później przerosło wszystkie domysły Harry'ego. Na jednym z pięter do windy wsiadł znajomy i zajmujący jego myśli kurier.
Harry był zszokowany i tak podekscytowany jednocześnie, jednak starał się tego nie okazać, co chyba nie do końca mu się udało. Nagle zobaczył jego plakietkę, którą miał na firmowej koszulce. Louis. To było jedno z najpiękniejszych imion, bo korzenie miało francuskie. Harry wiedział chociaż to o tym intrygującym mężczyźnie. Odsunął się lekko, żeby zrobić dla niego miejsce, gdyż miał kilka paczek na takim specjalnym wózku. Oboje byli osłupiali, co było po nich widać, aż za dobrze. Jechali chwilę w zupełnej ciszy, kiedy nagle Harry'ego coś uderzyło, oczywiście mentalnie. Coś kazało mu się odezwać. Czas nastał, aby się przełamać - Dzień dobry, Louis - niepewnie wyciągnął do niego rękę, a ten odwrócił wzrok i ich oczy się spotkały - J-jestem Harry - Louis równie niepewnie odwzajemnił ten gest i ich dłonie się złączyły, na co obojgu przeszedł przyjemny dreszcz - S-skąd znasz moje imię? - zapytał niepewnie, a Harry wręcz rozpływał się na dźwięk jego głosu - Plakietka - wskazał, a Louis opuścił wzrok i spojrzał na nią - Och, no tak, Zapomniałem - pokręcił głową, a Harry uśmiechnął się. Winda jechała zbyt długo. I to akurat w tamtej chwili? To na pewno nie był przypadek - Nie szkodzi - machnął lekko ręką i uśmiechnął się - Co u Ciebie? - zapytał Harry i był bardzo zdziwiony swoją śmiałością, ale czuł, że coś go do tego zmuszało - J-ja? Mam się dobrze, dziękuję, Harry - powiedział i znów ich oczy się spotkały - A Ty? - zapytał delikatnie, gdy winda zatrzymała się na wskazanym przez Louis'a piętrze - Oj, przepraszam, to moje piętro. Muszę tu wysiąść - uśmiechnął się do Harry'ego i wyprowadził z windy wózek z paczkami - Do zobaczenia, Louis - rzucił mu na pożegnanie - Do zobaczenia, Harry - odpowiedział Louis, a drzwi się zasunęły i winda ruszyła na piętro Harry'ego. Miał wrażenie, że w tamtym momencie wybuchnie. Wyskoczył z windy i szybkim tempem podszedł do drzwi, i równie szybko je otworzył. Wbiegł do mieszkania bardzo zestresowany i podbudzony jednocześnie. Stanął w korytarzu i nie mógł opanować uśmiechu. Zdjął buty i marynarkę, i wbiegł do salonu - Kociaki, słuchajcie mnie! - powiedział głośno do nich, które akurat leżały na dywanie przed telewizorem - Spotkałem Louis'a, czujecie to?! - zapytał z bardzo radosnym głosem. Czuł się jak nastolatka, na którą spojrzał i uśmiechnął się najprzystojniejszy chłopak w szkole, ale w tamtej chwili o tym nie myślał. Tak szczęśliwy jeszcze chyba nie był. Po tej euforii usadowił się na kanapie, oparł głowę o zagłówek, chwycił poduszkę, przytulił ją i odetchnął - Louis - powiedział do siebie - Louis, Louis, Louis... - powtarzał to imię na głos, delektując się pięknem samego imienia, jak i jego właściciela - Wiecie, co Wam powiem? - zwrócił się do kotów - Wydaje mi się, że moje życie właśnie się zmienia... - powiedział rozmarzonym i spokojnym głosem, po czym zamknął oczy.
§
Przed Wami najdłuższy, jak do tej pory, rozdział. Możliwe, że jest tym samym nudny, ale ocenę zostawiam Wam. Myślę, że dużo się w nim dzieje, ale to dopiero początek, choć już bardzo okazały. Moja nadzieja w tym, że nadal Wam się podoba i czytacie to.
Dziękuję!
It's All For L-O-V-E!
A.J.J.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top