4. Będziesz miała spokój
Piątkowa aura idealnie współgrała z moim samopoczuciem. Nad całą okolicą wisiała sina deszczowa chmura, tylko czekająca na to, aż po odprawie ruszymy do lasu. Nieprzespana noc, lekki kac i palące uczucie beznadziei, wywołane wspomnieniami, nie zachęcało do tego, by zrywać się z łóżka skoro świt. Ale nie chciałam dokładać sobie zmartwień w postaci jeszcze bardziej wkurzonego na mnie szefa. Dlatego o 06:30 grzecznie stawiłam się na zbiórce. Fakt, że czarny Ford Raptor, którego zdążyłyśmy już ochrzcić „traktorem", właśnie opuszczał parking przy budynku, przyjęłam z westchnieniem ulgi. Denis sam poprowadził zajęcia. A ja poczułam się nieco lepiej.
Ulewa złapała nas w drodze powrotnej, jakieś trzysta metrów od mety. Do ośrodka wróciłyśmy totalnie przemoczone. Ale za to chyba po raz pierwszy od czasu mojego przybycia do „Primavery" zrobiłam się naprawdę głodna. Pochłonęłam pół talerza jajecznicy i mufinkę z jagodami. Po dwóch kubkach kawy i wyrzutach sumienia z powodu obżarstwa, mój nastrój nareszcie zaczął się poprawiać.
Pogoda kompletnie się załamała i zmusiła rezydentów „Primavery" do pozostania wewnątrz jej zabytkowych wnętrz. Nasze współlokatorki oczywiście nic sobie nie robiły z tego, że za oknem leje jak z cebra i zaraz po śniadaniu czmychnęły do „dwójki". Widząc że auta naszego szefa nadal nie ma na zajeździe, zaproponowałam blondynce wycieczkę po piętrach. Ciekawość tego, jak wygląda nieuczęszczana przez mieszkańców część budynku, nie dawała mi spokoju, odkąd tu przyjechałam.
Drugie piętro budynku głównego zaskoczyło mnie kompletnie swoim wyglądem. Nie przypominało w niczym zadbanej reszty. Podłoga wyłożona była starym, zniszczonym bordowym dywanem, ciągnącym się przez cały korytarz. Od razu pomyślałam o hotelu „Panorama" z kultowego „Lśnienia" Stephena Kinga i uśmiechnęłam się pod nosem. Ściany pokrywała drewniana boazeria, pamiętająca chyba czasy Edwarda Gierka, a do sufitów przymocowane były jedynie smutnie zwisające kikuty z żarówkami. Moją uwagę zwróciły zwłaszcza czarno-białe fotografie, które wyglądały tak, jakby od zawsze wisiały w tym miejscu.
Pierwsza z nich przedstawiała nadmorskie miasteczko z górującą nad nim morską latarnią. Zdjęcie opatrzone było podpisem „Morska, 1932" i wisiało w centralnym miejscu holu - tuż nad schodami. Kolejna fotografia była jeszcze bardziej interesująca. Przedstawiała ona bowiem budynek „Primavery" tak, jak wyglądał on latem 1946 roku.
- To na pewno ten sam budynek? - Dagmara zmrużyła oczy i przyjrzała się bliżej oprawionej w ramkę fotografii.
Zaciekawiona jej słowami zaczęłam baczniej przyglądać się zdjęciu, ale w żaden sposób nie mogłam zrozumieć, o co chodzi mojej przyjaciółce. Dopiero kiedy wskazała mi dwa małe okna, znajdujące się na poddaszu budowli, zaskoczyłam.
- Nie pamiętam, żebym widziała tu jakieś poddasze - odparłam. - A już na pewno nie kojarzę tych okien...
- Strych został rozebrany po wojnie - powiedział nagle ktoś za naszymi plecami.
Prawie podskoczyłyśmy ze strachu, kiedy uśmiechnięty blondyn wparował na piętro i dołączył do nas. Na twarzy mojej przyjaciółki błyskawicznie pojawił się uśmiech. Uśmiech, który zwiastował kłopoty.
Dagmara nie bawiła się w konwenanse. Kiedy ktoś wpadł jej w oko, nie miała zahamowań, żeby wykonać pierwszy krok. Była pewna siebie i swojej atrakcyjności. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że większość mężczyzn wariuje na jej widok. Paradoksalnie jednak nieczęsto z tego przywileju korzystała. Na jej stosunki z mężczyznami rzucała bowiem cień relacja z ojcem. To on był odpowiedzialny za to, że jego śliczna córka dotąd nie zaznała prawdziwego szczęścia. Denis natomiast wyzwalał w niej reakcje, których nigdy wcześniej nie oglądałam. Pewna siebie, odważna gaduła zamieniała się błyskawicznie w grzecznego kotka, miarkując się przy każdej odpowiedzi jak na sesji egzaminacyjnej. Nie raz widziałam, jak wygląda w jej wykonaniu podryw faceta. Ale tym razem było zupełnie inaczej. Udawała ostrożną i nieufną, choć mężczyzna stojący teraz obok niej, był ucieleśnieniem jej marzeń. Blondyn natomiast, starszy od niej nawiasem mówiąc o jedenaście lat, coraz bardziej wpadał w jej sidła.
- Co to za wycieczki po naszym pałacu? - Błysnął śnieżnobiałym uzębieniem. - Trzeba było powiedzieć, że interesuje was ta buda. Oprowadziłbym was z wielką przyjemnością!
Dagmara udała, że jego obecność zupełnie nie robi na niej wrażenia i znowu zerknęła na fotografię „Primavery" z dawnych lat.
- Dlaczego go rozebrano?
- Był w kiepskim stanie. Zawaliłby się prędzej czy później.
Pożerał ją wzrokiem, a ona udawała, że jest przejęta historią budynku. Prawie parsknęłam pod nosem, kiedy obydwoje przypadkiem spojrzeli na siebie i szybko odwrócili wzrok, żeby nie wypaść z tej dziwnej gry.
- Zaraz. Chwilę - przerwałam. - Po sześćdziesięciu latach budynek był już taką ruderą? Nie mieliście tu przecież nalotów dywanowych.
Denis uśmiechnął się i bliżej przyjrzał się fotografii, jakby jeszcze nie miał dosyć oglądania jej.
- Nie. Nic z tych rzeczy. Ta okolica pozostała praktycznie nietknięta przez wojnę. Kiedy naziści wprosili się do wioski i odnaleźli „Primaverę", oszaleli na jej punkcie. Zainwestowali tu trochę hajsu, wykarczowali kawałek lasu i w zasadzie stworzyli jakieś podwaliny tego, co mamy obecnie. Ale nieważne. Wracając do rudery... Wybuchły co najmniej dwa pożary na poddaszu. Mało brakowało, a dzisiaj nie byłoby naszej starowinki.
- Obydwa na poddaszu?
- Tak.
Spojrzałyśmy na siebie z szerokimi uśmiechami. „Primavera" zaczynała mieć charakter. Historię i tajemnice, których byłam bardzo ciekawa.
- Niedogaszony papieros czy poltergeist? - parsknęła Dagmara i tym razem dała się przygwoździć spojrzeniu błękitnych oczu mężczyzny.
- Papieros. - Uśmiechnął się, stając jeszcze bliżej blondynki. - Na strychu był gabinet z drewnianymi meblami. Antykami tak na dobrą sprawę. Ogień zajął się gratami i na szczęście nie przeniósł się na budynek. Ostatni pożar był najgroźniejszy. Zapalił się dach. Ugaszono pożar, ale poddasze zostało w 80% zniszczone. Taka jest wersja oficjalna.
- A nieoficjalna? - założyłam ręce na piersiach i spojrzałam na niego z przymrużonymi oczyma.
- Nie boicie się?
Prychnęłyśmy szyderczo na znak, że nic nie jest w stanie wyprowadzić nas z równowagi i pomaszerowałyśmy za Denisem dalej w głąb korytarza. Na końcu lewego skrzydła, tuż obok drzwi z numerem 216 - „Czy naprawdę było tu aż tyle pomieszczeń?" - wśród kilku innych czarno-białych fotografii z Morskiej, wisiała jeszcze jedna, przedstawiająca kobietę, mężczyznę i dziecko. Dziewczynka, na oko pięcioletnia, siedziała na krześle i bez emocji patrzyła w obiektyw aparatu. Rodzice stali tuż obok, za jej plecami. Cały ten obrazek - mimo familijnego charakteru - sprawiał jednak wrażenie bardzo dekadenckiego.
- Co to za jedni? - zapytała Dagmara, wlepiając wzrok w fotografię.
- Niemiecka rodzinka, która dawno temu mieszkała w tym miejscu - Horst i Annegret Klimke. I ich córka Lotta.
- Matko! Wyglądają jak żywcem wyjęci z gotyckich horrorów.
Słowa blondynki sprawiły, że wybuchnęliśmy śmiechem, ale tylko na krótką chwilę. Wiedziałam, że historia tej rodziny nie może być wesoła, skoro łączy się z czymś tak paskudnym jak pożar budynku. Samo patrzenie na fotografię nie było niczym przyjemnym. I chociaż państwo Klimke - ubrani w ciemne stroje jak na pogrzeb - złowrogo spoglądali na nas zza pleców Lotty, miało się nieodparte wrażenie, że to z ich dzieckiem nie do końca wszystko jest w porządku.
- Wiesz więcej? - zapytałam poważnie. - Na temat tego dziecka? Kim ona była?
- Była chora - odparł mężczyzna. - Dość poważnie upośledzona umysłowo. Podobno nie było z nią żadnego kontaktu. Słabo reagowała na bodźcce. Jej starzy, zwłaszcza matka, byli totalnie zdruzgotani.
- Nie miała rodzeństwa? - zapytała Daga.
- Nie. Chociaż plotka mówi, że Annegret w ciążę zaszła, ale poroniła. Lotta była jedynaczką...
- Z drugiej strony może obydwoje bali się, że kolejne dziecko też będzie chore... - pomyślałam na głos.
- Nie sądzę. - Denis westchnął i kontynuował opowieść, która powoli zdawała się coraz dziwniejsza. - Z zeznań krewnych wynika, że bardzo chcieli mieć więcej dzieci. W końcu przywieźli ze schroniska psa i zatrudnili nianię, żeby mała miała jakiekolwiek towarzystwo. Kobieta zrezygnowała jednak po tygodniu pracy, a psa zastrzelił myśliwy. To znaczy, wiecie, przez przypadek...
- Tylko mi nie mów, że oni tu zginęli, w tym pożarze! - zasłoniłam dłonią usta i skrzywiłam się.
- Jezu! Serio?! - Dagmara błyskawicznie objęła się ramionami, jakby zrobiło się chłodniej i nerwowo jeszcze raz omiotła wzrokiem hol piętra, na którym się znajdowaliśmy.
- Spokojnie! - parsknął blondyn i niby w trosce przez moment objął Dagmarę ramieniem. - Nikt tu nie zginął. Przynajmniej żadne źródła o tym nie wspominają. Tak jak już mówiłem, pożar wybuchł prawdopodobnie przez niedogaszonego peta. Klimke wynieśli się do Niemiec. I to w zasadzie koniec tej historii.
- W zasadzie? - spojrzałam na niego, domagając się więcej informacji.
Blondyn parsknął pod nosem, potrzymał nas w napięciu przez dobrych kilka sekund, a potem, próbując udawać powagę, odezwał się cicho:
- Lotta sfiksowała i skończyła w psychiatryku. Ale zanim to się stało, nauczyła się jako tako komunikować i powiedziała, że to ona podpaliła gabinet.
Im bardziej moja przyjaciółka miała dość tej ponurej historii, tym bardziej ja byłam ciekawsza tego, czy opowieść Denisa ma w rzeczywistości cokolwiek wspólnego z prawdą.
- Serio? Miałaby wielokrotnie próbować sfajczyć własny dom? - Daga spojrzała jeszcze raz na fotografię przedstawiającą rodzinę Klimke. - Chociaż, biorąc pod uwagę to, że była nie do końca stabilna psychicznie...
- Nie wiedziałem, że tak was wciągnie tak historia. - Uśmiechnął się nagle. - Jacek wie więcej na ten temat. Może namówię go, żeby pokazał wam to, co znalazł...
Dreszcz przebiegł mi po plecach. I sama już nie wiem, czy z powodu tego, że miałabym grzebać w rzeczach swojego szefa, czy dlatego, że on faktycznie „coś znalazł" i wiedział więcej o tej historii niż jego przyjaciel.
- Co to znaczy „znalazł"? - Daga spojrzała na mnie z przymrużonymi oczyma.
Blondyn parsknął śmiechem i podrapał się po brodzie. Sięgnął do kieszeni spodni, gdzie jego smartfon właśnie zaczął wibrować i domagać się uwagi.
- O wilku mowa. - westchnął i oparł się o ścianę, nie spuszczając oczu z długowłosej dziewczyny, podziwiającej czarno-białą fotografię - Co tam?... Tak myślałem!... Oprowadzam dziewczyny po drugim piętrze... Zgadnij... Yhy!... No właśnie je trochę postraszyłem...
Denis spojrzał na nas enigmatycznie i wydawał się być coraz bardziej rozbawiony tym, o czym mówił mu jego rozmówca.
- ... Nie, jeszcze im nie powiedziałem. Ale są tak przejęte, że nie wiem, czy to zniosą na spokojnie...
Słychać było wyraźnie, że obydwoje wybuchnęli śmiechem, po czym ich rozmowa nabrała nagle zupełnie poważnego charakteru.
- ... Oooookej?... Gdzie?... - Blondyn zaczął mi się przyglądać i kiwać głową, po raz pierwszy chyba przybierając postawę niższego rangą pracownika tego miejsca.
Osoba po drugiej stronie coś mu tłumaczyła lub nakazywała i nie miało to już nic wspólnego z ekscytującą historią „Primavery", którą usłyszałyśmy przed momentem.
- ... Dobra, zaraz poszukam... Co? - Denis wyszczerzył się nagle w szerokim uśmiechu i znowu spojrzał na mnie. - Nie sądzę, Makos, nie sądzę. Ale możesz spróbować...
Odsunął smartfona od ucha i podszedł do mnie, prawie wręczając mi telefon. Odsunęłam się, jak oparzona i cofnęłam parę kroków w tył. „Co jest?! Czego on ode mnie chce?!" - Potrząsnęłam głową na znak, że nie zgadzam się na żadną rozmowę ze swoim szefem. Blondyn roześmiał się tylko wesoło i wrócił do rozmowy, jakby nigdy nic.
- Ona nie chce z tobą rozmawiać. Nie strasz dziewczyny. Ja to załatwię. Odezwę się później, ok?... Spoko! Pa.
Zrobiło mi się głupio, że tak gwałtownie zareagowałam. Powinnam trzymać nerwy na wodzy i nie pokazywać, że mój szef potrafi wyprowadzić mnie z równowagi. Zapewne cieszy go to niesłychanie. Delektuje się moim zakłopotaniem jak rurką z kremem. Tego byłam pewna. Nie mogłam jednak obwiniać Denisa, że wykonuje polecenia szefa i że praktycznie wcisnął mi telefon do ręki.
- Czego od niej chciał? - zapytała blondynka.
- Czemu nie wzięłaś telefonu? Nie ugryzłby cię przecież.
Skrzywiłam się, próbując ukryć swoje zmieszanie.
- Nasze relacje nie są... no wiesz. Wolę unikać kontaktu z nim.
Denis trochę się zachmurzył. Przeczesał dłonią czuprynę i westchnął ciężko.
- Słuchaj. Mam coś dla ciebie. Od Jacka. Kazał mi załatwić tę sprawę jeszcze dzisiaj. Więc błagam cię, bądź tak dobra i zrób to, o co cię proszę, ok?
*
Ewelina starała się zachować powagę, ale po jej twarzy widać było doskonale, że koniec ciszy jest bliski. Z pewnością miała ochotę skomentować to, co się stało. W tym jednak momencie większą frajdę sprawiało jej obserwowanie naszych min. A te musiały być komiczne, biorąc pod uwagę to, co leżało w tej chwili przed nami na stoliku.
Czarno-pomarańczowy starter Orange - najdroższy z możliwych - był jak nieodbyta rozmowa telefoniczna z moim szefem. - „Zmień ten cholerny numer telefonu, dziewczyno i przestań się mazać!" - słyszałam w głowie, mimo że kolorowa koperta milczała.
- Powiedzcie mi teraz, że to jest normalne, to was chyba pozabijam - parsknęła Ewelina.
Sięgnęła po starter, ale trzasnęłam ją po łapach.
- Zostaw to. Jeszcze nie wiem, czy w ogóle z niego skorzystam.
- Jasne, że skorzystasz! - oburzyła się Dagmara. - Mało tego. Włożysz tę cholerną kartę do telefonu i w końcu zaczniesz używać WhatsApp'a jak człowiek.
- Daga, to nie jest w porządku! - jęknęłam.
Nowa karta do telefonu nijak nie pasowała do służbowych zależności pomiędzy mną a Makosem. To była ingerencja w moje życie osobiste. Fakt, kontakt ze mną był na terenie ośrodka utrudniony, bo mój telefon przez większą część dnia i nocy nie działał. Ale to nie był powód do tego, żeby mieszać się w moje sprawy osobiste i nakazywać mi zmianę numeru. Nie miał prawa tego robić. Nie prosiłam go o pomoc. Czułam się mała i upokorzona. - „Stać mnie na cholerny starter, ty arogancki dupku!".
- Naprawdę nie chciał od ciebie kasy? - zagadnęła Kaśka.
- Nie - odpowiedziała za mnie Daga. - Denis powiedział, że o żadnym zwrocie kasy nie ma mowy i że jeśli będziemy wciskać mu pieniądze, Makos się wkurzy i nam nawtyka, jak wróci.
- A tego byśmy nie chciały! - Ewelina ze śmiechem opadła na łóżko i westchnęła głośno.
Zapadła cisza. Cisza, która stawała się dla mnie coraz bardziej niekomfortowa. Czułam się źle. Jak dziecko, które trzeba wyciągać z tarapatów. Choć z drugiej strony wizja pozbycia się starego numeru stawała się coraz bardziej kusząca. Zgodnie z zaleceniami miałam natychmiast włożyć nową kartę do telefonu, pozbyć się starej, wysłać nowy numer rodzicom i na koniec zameldować szefowi na WhatsAppie wykonanie zadania. - „Postawił mnie w niezręcznej sytuacji. Jak on śmie po tym, jak mnie potraktował!".
- Wkładaj tą kartę i nie marudź - potrząsnęła mną Dagmara. - To nic takiego przecież. Będziesz miała spokój. Poza tym nie ma go w ośrodku i z tego, co mówi Denis, wraca dopiero za tydzień. Zwyczajnie mu podziękujesz i będziecie kwita.
Poczułam jak włosy jeżą mi się na całym ciele. Próbowałam wyobrazić sobie kolejną rozmowę z nadętym bucem i zrobiło mi się słabo. „Będę musiała mu podziękować!" - Chwyciłam starter i wrzuciłam go do szuflady naszej toaletki.
- Muszę się zastanowić. Nie powinnam w ogóle przyjmować od niego takiego prezentu.
Dziewczyny zrozumiały, że wiele tego dnia nie wskórają i dały mi spokój. A ja - mimo że kombinowałam na różne sposoby, jak wymigać się z tej sytuacji i zwrócić kartę - w końcu zrozumiałam, że mój szef ma rację. Powinnam włożyć kartę do telefonu. Problemów z ex miałam po dziurki w nosie, a przed sobą dwa długie miesiące nad polskim morzem. Potrzebowałam telefonu. I chciałam jak najszybciej wrócić do normalności.
Jeszcze tego samego dnia, kładąc się spać jako ostatnia z całej grupki współlokatorów, wyjęłam starą kartę z komórki i aktywowałam nowy numer. Nie chciałam zawracać głowy rodzicom, więc postanowiłam, że napiszę do nich dnia następnego. Pozostała jednak jeszcze kwestia „zameldowania" szefowi. Późna pora mogła być dobrą wymówką, ale przecież musiałam to zrobić prędzej czy później. Spędziłam godzinę, usiłując wystukać na WhatsAppie jakąś sensowną i oszczędną wiadomość pod numer, który otrzymałam - jak inni rezydenci - w dniu przyjazdu do „Primavery". Za każdym razem jednak kończyło się podobnie. Nie miałam odwagi, żeby napisać do swojego szefa nawet prostego „dziękuję". Odłożyłam telefon na bok i zaczęłam w duchu wyzywać się od najgorszych tchórzy. Musiałam mu podziękować. Ale postanowiłam, że zrobię to następnego dnia rano.
Pierwszy weekend w „Primaverze" okazał się balsamem na moją duszę. Dwa dni wolne od zajęć, bez porannego zrywania się z łóżka i oglądania wiecznie niezadowolonej miny króla tego podwórka wystarczyły w zupełności, by naładować moje baterie i pozytywnie nastroić na cały nadchodzący tydzień. A kiedy dodatkowo okazało się, że nasz szef ma zamiar wrócić dopiero za tydzień, a na nadchodzące dni zapowiadano prawdziwie letnią pogodę, poczułam się wreszcie jak na wakacjach. I tak oto nagle kawa ze stołówki zaczęła smakować wyjątkowo dobrze, poranne zajęcia z Denisem stały się całkiem do zniesienia, a zakwasy prawie zupełnie zniknęły.
Ewelina i Kaśka przepadały niemal na całe dnie, włócząc się z nowo poznaną męską ekipą z budynku nr 2, co niespecjalnie mnie zresztą interesowało. Próbowały oczywiście już na początku tygodnia zaciągnąć mnie do swojej nowej paczki i przedstawić chłopakom, ale wybroniłam się bólem głowy i telefonem do rodziców. Matusz wiedziała zresztą doskonale, że nie mam najmniejszej ochoty na jakiekolwiek swaty i wreszcie zostawiła mnie w spokoju. A ponieważ moja najlepsza przyjaciółka również znalazła towarzystwo, mogłam bez skrępowania cieszyć się upragnioną samotnością.
A tak. Tutaj należałoby się na chwilę zatrzymać i wrócić do Dagmary. Bo od czasu nieśmiałych zalotów na II piętrze, które udawały rozmowę na temat historii „Primavery", moja blondynka i kumpel szefa stawali się coraz bardziej nierozłączni. Biegali razem na joggingu, zerkali na siebie ukradkiem na stołówce, a w czasie wolnym - niby to przypadkiem - wpadali na siebie to tu to tam i godzinami rozmawiali, dostarczając reszcie materiału do plotek. Daga uznała nagle, że różnica wieku pomiędzy nimi jednak nie jest tak spora, jak myślała i - całkowicie ignorując zdrowy rozsądek i ostrzeżenia koleżanek, dotyczące wakacyjnych romansów - ślepo brnęła w znajomość z przystojnym blondynem. Pod koniec drugiego tygodnia zjedli nawet razem śniadanie w VIP-boksie, a w czwartkowy wieczór wybrali się razem na spacer, z której to przechadzki panna Olszyńska wróciła do pokoju dopiero grubo po 01:00 w nocy.
Przymykałam oko na to, co wyprawia moja przyjaciółka. Bo ani nie zdołałabym przemówić jej do rozsądku ani nie zależało mi na tym, by dotrzymywała mi w tym czasie towarzystwa. Zresztą była dorosłą kobietą i wierzyłam głęboko w to, że wie, co robi. No dobrze. Niespecjalnie w to wierzyłam, ale chciałam, żeby tak było. Bardzo tego chciałam. Widziałam, jak wystrojona biegnie codziennie na poranne zajęcia i czeka niecierpliwie na kolejne spotkanie z przyklejonym do dłoni smartfonem. Jak uśmiecha się sama do siebie, czytając wiadomości na WhatsAppie i w jakim stanie wraca do pokoju późnym wieczorem. Byłam przerażona tym, co się z nią dzieje, ale kiedy widziałam ją i Denisa razem, cholerny miód wylewał się na moje serce i miękłam. Jeśli gdziekolwiek, kiedykolwiek istniała para idealnie do siebie pasująca, to właśnie na nią patrzyłam.
Przyzwyczaiłam się do samotnych wieczorów na balkonie. Moim ulubionym momentem dnia jednak stała się krótka chwila pomiędzy wschodem słońca a dźwiękiem budzika w telefonie Dagi. Kojąca i satysfakcjonująca cisza w śpiącym jeszcze ośrodku i widok zielonych iglaków, wyłaniających się z porannej mgły. Kiedy tylko mogłam zwlekałam się z łóżka jeszcze przed pobudką i - opatulona w szlafrok - wychodziłam z pokoju, napawać się urokiem tego niezwykłego miejsca.
Niestety wszystko, co dobre, szybko się kończy i już pod koniec drugiego tygodnia, w piątkowy poranek, zaczęły dopadać mnie przygnębiające myśli. Niemal oślepiające szczęście, bijące od mojej przyjaciółki i fakt, że spędziłam ten tydzień praktycznie w pojedynkę, sprawiły, że poczułam się beznadziejnie. Samotność przestała być ukojeniem. Nowa książka przestała mnie interesować, a na balkonowej ławce nagle zrobiło się cholernie niewygodnie. Oliwy do ognia dolał fakt, że zajęcia taneczne kolejny raz zostały odwołane i dni zaczynały dłużyć mi się niemiłosiernie. O powrocie Makosa w nadchodzący weekend nawet nie chciałam już myśleć.
Na nowo rozgorzał we mnie gniew z powodu przyjazdu tutaj. W jednej chwili rozpływałam się nad pięknem okoliczności przyrody, w których przyszło mi żyć, w drugiej przeklinałam fakt, że Dagmara zdołała przekonać mnie do tego wyjazdu. Przez całe piątkowe popołudnie psułam dziewczynom nastrój, depresyjnie snując się po pokoju i dziubiąc w sałatce, którą podano nam na kolacji. Denis próbował rozegnać tę chmurę nade mną jakimiś żartami, ale spławiłam całe towarzystwo kłamstewkiem o złym samopoczuciu i postanowiłam wrócić na górę z pustym żołądkiem. Nie miałam najmniejszej ochoty udawać, że jest mi dobrze.
Czułam się taka samotna w tym miejscu. Czułam pustkę, jakiej nie czułam nigdy wcześniej. A wszystko dlatego, że nie dane mi było do tej pory w samotności przepracować tego, jak zakończył się mój poprzedni związek. Od świąt minęło zaledwie osiem miesięcy. I przez cały ten czas - niczym psy pasterskie - czuwali przy mnie najbliźsi. Z drugiej strony czy mogłam mieć im to za złe, skoro próbowałam wywinąć im taki numer? Teraz znowu byłam sama. Poczucie winy zaczynało na nowo wkradać się do mojej głowy i niweczyć to wszystko, co udało mi się zbudować. Ciągle tkwiłam w przekonaniu, że musiałam popełnić jakiś błąd, skoro człowiek, którego znałam tyle lat, tak bardzo mnie skrzywdził. Nie ufałam sobie. Nie wierzyłam w to, że mogę wyjść na prostą. Moja przyszłość była jak ciemny korytarz, którego końca nie sposób było dostrzec. Nadawałam się na co najmniej kilkumiesięczną regularną terapię. Ale odrzucałam myśl o takim rozwiązaniu od samego początku. Cierpienie nieco zelżało i błędnie uznałam, że to koniec.
Gdzieś pod lasem odezwał się spłoszony ptak i wystrzelił w niebo, płosząc przy okazji inne, mniejsze i jeszcze bardziej krzykliwe. Poczułam chłód na skórze i jeszcze mocniej opatuliłam się balkonowym kocem. Dopiero po chwili moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności panującej na łące za budynkiem.
Pod brzózką, pod którą lubiłam czytać popołudniami, ktoś siedział. Chłopak o blond włosach kogoś mi przypominał. Widziałam go już na stołówce. Zawsze siedział sam, przy ostatnim stoliku pod oknem. Ale mimo że jego oczy wydawały mi się dziwnie znajome, nie mogłam sobie przypomnieć, dlaczego budzi we mnie takie odczucia.
Spojrzałam na ekran smartfona. Dochodziła północ.
🔹🔹🔹
Witam Cię, drogi czytelniku!
Mam nadzieję, że w „Primaverze" czujesz się już, jak u siebie ;-) W tej części dalszy wgląd w codzienne życie na campie. Czy tylko ja mam takie wrażenie, czy przypadkiem szef Jacek nie zaczyna za bardzo interesować się życiem głównej bohaterki?
Mam nadzieję, że miło spędzisz tu czas. Serdecznie zachęcam do podzielenia się opinią i kliknięcia na ⭐️, jeśli spodobał ci się dany rozdział.
Przyjemnej lektury!
Pozdrawiam
Sarah Witkac
🔹🔹🔹
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top