2. Ruszać tyłki!

Poniedziałkowy poranek 26 czerwca nie należał do najcieplejszych. Pierwsze promienie słońca przebijały się już co prawda przez gęste konary drzew, wśród których spała „Primavera", ale powietrze było jeszcze rześkie. Nad krzewami, zasadzonymi na dziedzińcu, unosiła się lekka mgła. Nie mogłam odmówić sobie przyjemności podziwiania błogiej ciszy. Zwłaszcza że nasz ośrodek powoli budził się do życia.

Otworzyłam drzwi na balkon i wyszłam na zewnątrz. Oparłam się o drewnianą balustradę i zaciągnęłam orzeźwiającym zapachem pobliskich sosen.

„Człowiek, który widzi to każdego dnia, musi być szczęściarzem" - pomyślałam.

- Monia, nie gniewaj się na mnie! Ja naprawdę nie wiedziałam, że te zajęcia są obowiązkowe! - usłyszałam zza zamkniętych drzwi łazienki.

- Akurat! - prychnęłam pod nosem.

- Ale nam numer wycięła, franca jedna! - kontynuowała nieobecna. - Sama siedzi na dupie we Wrocławiu, a my tutaj będziemy jakiś pieprzony survival uskuteczniać!

To akurat była prawda. Wpakowałyśmy się po uszy, decydując się spędzić te wakacje na letnim obozie aktywnym. Anna, trenerka naszego klubu, omamiła nas 40-procentową zniżką, wytarganą po znajomości od właściciela obiektu. Dzięki jej niewątpliwemu urokowi, nagłej rezygnacji z turnusu jakiegoś klubu sportowego z Krakowa i błyskawicznym załatwieniu formalności cała nasza grupa mogła sobie pozwolić na dwumiesięczny pobyt w „Primaverze" po cenie last minute. O jednym tylko nasza Anka wspomnieć zapomniała. Na miejscu nie czekały na nas głośne nadmorskie kluby, hektolitry Mohito i baseny z pustymi leżakami, na których gniłybyśmy całymi dniami. Czekały nas tygodnie morderczych porannych przebieżek, zajęć sportowych z trenerami i dryl, jak w wojsku pruskim. Albo „Akademii Policyjnej", biorąc pod uwagę naszą kondycję i nastawienie. Spojrzałam na zegarek i zamarłam.

- Daga, cholero! Przez ciebie się spóźnimy! - wrzasnęłam w stronę łazienki, wpadając do pokoju.

Za zamkniętymi drzwiami ktoś ewidetnie miał problemy ze spłuczką od toalety. Coś się zablokowało, coś zgrzytnęło tępo, a kilka sekund później jakiś niemały przedmiot upadł na kafle i roztrzaskał się na kawałki.

- Ja pierrrrrr! - wyrwało się kobiecie, buszującej w środku.

- Co ty tam wyrabiasz?! - Złapałam za klamkę prawie w tym samym momencie, w którym Dagmara otworzyła drzwi. - Co to było? Słyszałam...

- Kurwa, Monia, proszę powiedz, że to lusterko na półce było Twoje - powiedziała poważnie, chociaż na jej twarzy widziałam już nadchodzący wybuch śmiechu.

Złapałam Olszyńską za szmaty i wypchnęłam przez drzwi pokoju, porywając po drodze czapkę i klucze.

- Nie chcę mieć z tym nic wspólnego, rozumiesz? - warknęłam. - Jak będzie trzeba to wyjaśniać, Ty będziesz rozmawiać z tym gburem, zrozumiano?

- Było aż tak źle? - parsknęła.

Westchnęłam ciężko na samo wspomnienie wczorajszej wizyty w gabinecie szefa. Bo żadna odpowiedź nie oddałaby chyba tego, co czułam. Byłam zła i negatywnie nastawiona od pierwszego dnia pobytu na campie. To nie zwiastowało niczego dobrego. A teraz gnałam jak osioł na poranny jogging z jakimś wariatem, choć wcale nie musiałam tego robić. Popędziłyśmy na parter, gdzie nie było już żywej duszy, a potem ku wyjściu głównemu na dziedziniec.

- Może zaczęli bez nas i będziemy mogły wrócić do łóżek. - Daga ziewnęła ostentacyjnie i wciągnęła różową bejsbolówkę Nike na rozczochraną czuprynę blond włosów.

- Jesteśmy spóźnione, matołku! - założyłam swoją czapeczkę i zawiązałam sznurówkę adidasa, przez którą o mały włos nie wywróciłam się na schodach.

- Whatever! Oddałabym życie za kubek kawy.

Przystanęła na moment przed szklaną tablicą z ogłoszeniami. Wyciągnęła z kieszeni jakąś bladą pomadkę i zaczęła smarować nią usta, podziwiając w szkle swoje odbicie.

- Gonitwa po lesie o 06:30 rano. Co za sadysta wymyślił coś takiego?! Gdybym wiedziała wcześniej, co tu się dzieje...

- To co? - palnęłam coraz bardziej zdenerwowana. - Nie wpisałabyś mnie na tę cholerną listę?

- Grzałabym już dupę na Kanarach z moją mamą! - spojrzała na mnie przepraszająco. - Tak, wiem. Nie musisz mi wypominać. Wpakowałam w to i Ciebie i siebie, więc nie kłóćmy się już o to kolejny raz, dobrze?

Miałam ochotę rozszarpać ją na kawałki. Ale była moją najlepszą przyjaciółką i doskonale wiedziałam, że miała najlepsze intencje, zmuszając mnie do tego wyjazdu. Bo był mi on potrzebny, jak nigdy dotąd. Niezbędny do tego, by moje życie wróciło do normy.

- W porządku. Jedziemy na tym samym wózku, więc musimy dać radę. - Ziewnęłam kolejny raz. - Mam tylko nadzieję, że reszta personelu będzie milsza.

- Pan Jacek „eM" na pewno nie, skoro mamy z nim zajęcia o tak barbarzyńskiej porze - rzuciła od niechcenia.

- Jacek „eM"? - Spojrzałam na nią z taką miną, jakby właśnie przyłożyła mi ciężkimi drzwiami wejściowymi.

Odwróciła się zaskoczona i zobaczyła grymas na mojej twarzy. A potem parsknęła śmiechem tak głośno, że już w żaden sposób nie mogłyśmy ukryć swojego spóźnienia.

*

Grupa „T" wyglądała tego poranka trochę jak zebranie kombatantów w rocznicę wybuchu powstania. Kaśka, Paulina i Gośka kuliły się razem i telepały na zimnie, jak osiki. Agata i Hania przestępowały z nogi na nogę, ziewając nieelegancko, a grupka Sylwii Mak, niczym zombie, patrzyła bezmyślnie to na niebo, to na las, majaczący w oddali. Tylko nasza Ewelina nie zawiodła i widząc nas, wyszczerzyła się w idiotycznym uśmiechu i machnęła ponaglająco ręką.

Mężczyźni stojący przed grupą, rozmawiający do tej pory między sobą ściszonym głosem, odwrócili się teraz w naszą stronę. Pierwszy z nich - wysoki i dobrze zbudowany, miał na głowie czarną bejsbolówkę i trzymał w ręku coś w rodzaju notesu, którym nerwowo postukiwał co jakiś czas o swoją nogę. Przenikliwych, groźnie łypiących oczu nie dało się pomylić z żadnymi innymi. Drugi mężczyzna, nieco drobniejszy, miał czuprynę lekko kręconych blond włosów i uśmiech hollywoodzkiego amanta. Anielska buźka, wesołe oczy i luz, którego ewidentnie brakowało jego kumplowi. Miła odmiana, jeśli chodzi o personel tego cyrku.

- Co za szczęście, że nas panny wreszcie zaszczyciły swoją obecnością! - rzucił drwiąco mężczyzna w czarnej bejsbolówce, a ja poczułam, że robi mi się niedobrze.

- Przepraszamy za spóźnienie - rzuciłyśmy prawie jednocześnie: Daga, prawie dławiąc się ze śmiechu. Ja, modląc się, żeby wreszcie wpasować się w najmniej widoczne miejsce w drugim szeregu i odwrócić od siebie uwagę grupy.

Blondas nie przestawał się uśmiechać i zdawał się wcale nie przejmować nastrojem swojego nabuzowanego kompana. Brunet-ponurak lustrował zaś całą grupę jak terminator, posyłając mi przy okazji spojrzenie, które - gdyby tylko mogło - zabiłoby mnie na miejscu. Na sam dźwięk jego głosu skuliłam się w sobie i spuściłam głowę nisko, jak przestępca.

- Niektóre z Was miały już okazję, żeby mnie poznać... - powiedział donośnym głosem.

I chociaż obserwowałam w tej chwili swoje nowe adidasy, upaćkane poranną rosą, byłam prawie pewna, że nadal groźnie mierzy mnie wzrokiem.

- ... ale całej reszcie powinienem się przedstawić - kontynuował ponuro. - Nazywam się Jacek Maki i z zawodu jestem trenerem personalnym. Prowadzę tu zajęcia z pływania i joggingu oraz zajmuję się sprawami administracyjnymi i organizacją kompleksu. Wiem że otrzymałyście już wiadomość o planie zajęć, ale dla formalności powtórzę raz jeszcze. Widzimy się codziennie o 06:30 na joggingu i trzy razy w tygodniu o 17:00 na pływalni. Zajęcia na basenie zaczną się jednak dopiero 17 lipca, kiedy uwiniemy się ostatecznie z remontem. Dwa razy w tygodniu o 17:00 będziecie spotykać się z naszą instruktorką tańca i robić to, na co macie ochotę. Dałem jej wolną rękę pod warunkiem, że będziecie w tych zajęciach uczestniczyć...

- Niech mnie ktoś zastrzeli, please! - burknęła cicho Ewelina.

Czarny spojrzał w jej kierunku i zmarszczył groźnie brwi. Nie ostudził jego gniewu nawet wybuch śmiechu blondasa, wiernie stojącego po jego prawicy.

- Ja wiem, że jest wcześnie i zapewne najchętniej grzałyby panny teraz łóżka, ale skoro już tu jesteśmy, spróbujmy traktować poważnie i siebie nawzajem i te zajęcia, dobrze?

Zapadła grobowa cisza.

- Nikt nikogo nie zmuszał do tego, by tu przyjeżdżać. Zrobiły to panie dobrowolnie i powinny wiedzieć, co je czeka. Więc jeśli któraś z was nadal myśli, że będziemy się tutaj głaskać, ostrzegam, że się rozczaruje.

Chciałam choć na moment rozprostować kark i nagle znowu napotkałam to nieznośne spojrzenie.

- Mam wrażenie, że są panny przyzwyczajone do stereotypu głupiego wuefisty i trochę lekceważą pracę, jaką tu wykonujemy...

Kilka dziewczyn wymieniło ze sobą zaskoczone spojrzenia, a potem zerknęło w moją stronę. Ten dupek bezczelnie na mnie patrzył, nic sobie z tego nie robiąc i wcale nie przejmował się tym, że powoli zaczynało to wyglądać podejrzanie.

- Mogę Was jedynie zapewnić, że ani wuefistami nie jesteśmy ani nie mamy tutaj tyle wolnego czasu, ile wam się wydaje.

Poczułam się podle. Ta głupia ankieta to nie był wystarczający powód, żeby tak mnie traktować. I to przy całej grupie. Dagmara wyczuła w mig, co się ze mną dzieje i próbowała mnie pocieszyć, robić głupie miny za plecami stojącej przed nią Eweliny. Ale ja nie zwracałam już uwagi ani na nią ani na zarozumiałego palanta, wygłaszającego przemowy. Ignorowanie jego werbalnych zaczepek przyniosło mi ulgę. Jednak nie na długo.

- Zajęcia są obowiązkowe. A to oznacza, że będę codziennie odhaczał Waszą na nich obecność. A że wszystkie panie zaakceptowały regulamin tutaj panujący, liczę, że obejdzie się bez przykrych sytuacji i z nikim nie przyjdzie się nam żegnać przedwcześnie...

„Jezu, to jakiś koszmar! Niech mnie ktoś uszczypnie!" - wołałam w duchu, próbując skupić się na podziwianiu błękitnej bluzy Kaśki Butek.

- Z zajęć zwolnić Was mogę tylko ja i tylko w wyjątkowych okolicznościach. A takie proszę mi zgłaszać najpóźniej pół godziny przed rozpoczęciem treningu. - Umilkł wreszcie i szyderczo rozejrzał się po całęj grupie, znowu zatrzymując się na mnie i torturując mnie swoim spojrzeniem. - Wiem, jak to brzmi i mogę Was zapewnić, że nikogo nie będziemy trzymać tutaj siłą. Wymagam pewnej dyscypliny i porządku, ale mogę Was zapewnić, że jeżeli będziemy się dogadywać i szanować nawzajem, czas spędzony tutaj będzie dla was bardzo pozytywnym doświadczeniem.

Miny dziewcząt zdradzały jednak, że zapewnieniom naszego trenera zupełnie nie wierzą i są mocno rozczarowane tym, czego były świadkami. Maki spojrzał na nas i machnął ręką w stronę blondasa, oddając mu głos. Sam zaś podrapał się za uchem i mogłabym przysiąc, że uśmiechnął się szyderczo pod nosem. Blondyn spojrzał na niego i nie wytrzymał. Parsknął na głos i klepnął naszego szefa w bark.

- Sorry, ale macie takie miny, jakbyście stały przed plutonem egzekucyjnym - odezwał się wesoło.

Z przodu grupy dało się słyszeć głośne westchnienie ulgi i kilka dziewcząt syknęło z dezaprobatą w stronę mężczyzn.

- Nazywam się Denis Bruska i - podobnie jak kolega - jestem trenerem. Będę z Wami biegał, zastępował Jacka podczas jego nieobecności, a także prowadził zajęcia na siłowni i lekcje tenisa dla pozostałych grup...

W odróżnieniu od szefa, Blondas wydawał się całkiem sympatyczny. Uśmiech praktycznie nie schodził mu z ust, a białe zęby lśniły w promieniach słońca jak w najnowszej reklamie Colgate. Co chwilę przeczesywał dłonią swoje rozczochrane blond-kudły i wodził wzrokiem po całej grupie. Interesujące było to, że w żaden sposób nie wydawał się być posłuszny czy podporządkowany swojemu koledze po fachu. Pan Ważny natomiast korzystał z każdej najmniejszej okazji, żeby posyłać mi nienawistne spojrzenie. To zaczynało być męczące. I już zupełnie nieadekwatne do mojej ewentualnej winy.

- Jeszcze jedna sprawa, dziewczyny - przypomniał sobie Blondas, kiedy jego kolega skanował ponuro całe towarzystwo. - Od tego momentu wszyscy bez wyjątku przechodzimy na ty. Jak usłyszę, że mówicie do mnie per pan, to... zobaczycie!

Dziewczyny uległy w końcu niewątpliwemu urokowi Denisa i trochę się rozchmurzyły. A że jego poważny kumpel zaczął czytać nazwiska z listy obecności, zyskałam trochę czasu i mogłam wreszcie napatrzeć się ważniakowi do woli.

Od wczoraj nic się nie zmieniło. Zdecydowanie był rasowym brunetem. Nawet czarna bejsbolówka firmy Adidas nie zdołała ukryć jego ciemnych włosów. Brwi miał równie gęste i czarne jak włosy, ale jego oczy były jasnoniebieskie. Nie. To nie do końca był kolor niebieski. Raczej stalowy. Pomiędzy tymi groźnymi ślepiami znajdowała się niemal zawulkanizowana zmarszczka gniewu. Niedawno musiał się golić, bo na twarzy zostały mu dwie czerwone kreski po zacięciach. Z pewnością dobiegał czterdziestki. W głowie zaczęłam szukać porównania do któregoś ze znanych aktorów hollywodzkich. Zamierzałam po zajęciach poszukać jakiejś wrednej ksywki w ramach mojej osobistej zemsty, ale pan Maki nikogo znanego mi nie przypominał.

„Chociaż gdyby się tak zastanowić..." - Mój głupi pomysł na chwilę poprawił mi samopoczucie.

- Skrawek! - Głos i groźne spojrzenie spod bejsbolówki sprowadziło mnie na ziemię błyskawicznie.

- Obecna - odpowiedziałam ciszej niż zamierzałam.

Kolejną dawka „sympatii" od mięśniaka. Ja, 25-letnia absolwentka WSB, poczułam się jak dzieciak, meldujący swoją obecność na zajęciach w szkole podstawowej. Spuściłam wzrok. Nie chciałam już do końca zajęć dawać mu satysfakcji z dręczenia mnie. Unikałam jego spojrzenia nawet wtedy, gdy - niby to przypadkiem - wyprzedzając dziewczyny w drodze do lasu, warknął w naszą stronę „Ruszać tyłki!". Zabrzęczało mi w uszach i zaklęłam okrutnie w myślach. Na szczęście miałam z głowy przez jakiś czas i Dagmarę, która zajęta była obserwowaniem blondwłosego faceta, biegnącego dwa metry przed nią, i resztę dziewczyn, które po niespełna dwóch kilometrach z trudem łapała powietrze.

Ambitne założenie naszego trenera przewidywało, że w godzinę zrobimy tam i powrotem łącznie 10 kilometrów. Ale nasza pierwsza przebieżka zakończyła się już po 5 kilometrach, kiedy większość grupy popadała ze zmęczenia na trawę i przestała reagować na motywacyjne krzyki prowadzących.

Do „Primavery" wróciłyśmy tego dnia kompletnie przemoczone. Ale nie to było najgorsze. Wspinając się po schodach na piętro, miałam wrażenie, że każda z moich nóg waży tonę i nie chciałam nawet dopuszczać do siebie myśli, że to dopiero początek tortur.

- Wiem, że mnie nienawidzisz, stara - jęczała moja przyjaciółka - ale jeśli Cię to pocieszy, ja też się za to nienawidzę. Boże, chcę umrzeć!

- Nie dam rady tak codziennie, Daga - westchnęłam z bólem, opierając się o poręcz.

Usiadłam na schodach i skuliłam się w sobie, zakrywając twarz. Policzki paliły mnie jak ogień, a w płucach brakowało powietrza. Najbardziej jednak doskwierała mi w tej chwili pilna potrzeba zemsty. Bo czułam się nie tylko zmęczona i obolała, ale i upokorzona. Z użalania się nad sobą wyrwał mnie wesoły, znajomy już męski głos:

- I jak tam, dziewczynki? - parsknął Denis, wbiegając na piętro razem ze swoim kumplem - Żyjecie?

- Nawet nie pytaj! - rzuciła słodko Dagmara.

Obaj mężczyźni parsknęli śmiechem i pobiegli na drugie piętro budynku.

Prychnęłam wściekle i podniosłam tyłek z kamiennej posadzki.

- Nienawidzę go, Daga - szepnęłam cicho. - Już go nienawidzę.

*

To był ciężki dzień. Do wieczora zjadłam tylko kanapkę, wyniesioną w pośpiechu ze stołówki. Miałam zamiar zadzwonić do rodziców, bo jeszcze nie zdążyłam się im zameldować. Ale kiedy tylko odpaliłam komórkę i zobaczyłam na smartfonie cztery wiadomości sms ze znanego mi już numeru i krótki zwiastun tego, co może znajdować się w środku, wyłączyłam telefon i położyłam się do łóżka.

Wyglądało na to, że dziewczyny zasiedziały się na kolacji. A biorąc pod uwagę fakt, że były żądne nowych znajomości już pierwszego dnia pobytu w „Primaverze", byłam pewna, że usłyszę je dopiero za kilka godzin. Ta pokrzepiająca myśl spowodowała, że trochę się rozluźniłam i sięgnęłam po iPoda, który leżał na oknie.

Niewątpliwą zaletą spania na górnym piętrze łóżka było to, że miałam trochę więcej intymności niż śpiąca pode mną Dagmara. Nasz pokoik nie był duży, ale całkiem praktycznie urządzony. Miałyśmy tu wszystko, czego potrzebowałyśmy. Maleńki przedpokój, dający wrażenie, że przestrzeni jest więcej niż w rzeczywistości, malutka łazienka z wanną, toaletka z dużym lustrem przy wejściu do pokoju głównego i dwa całkiem spore łóżka piętrowe przy przeciwległych ścianach pomieszczenia. Była tutaj również duża podwójna szafa i stolik z krzesłami. Największą atrakcją jednak okazał się balkon, z którego zaczęłyśmy korzystać już pierwszego dnia po przybyciu do ośrodka. Chociaż balkon to za dużo powiedziane. Była to loggia, którą musiałyśmy dzielić z resztą rezydentów naszego piętra. Opadała ona po obu stronach na parter, tworząc kolejną loggię, łączącą pomieszczenia na dole. Dzięki temu do niemal każdego pomieszczenia w budynku można było wejść albo tradycyjnie przez drzwi główne i schody albo przez zewnętrzny ciąg drewnianych podestów.

Całe pierwsze piętro zostało wynajęte przyjezdnym. Nasza czwórka zajęła pokój z numerem 8, a reszta „tancerek" pokoje 9, 10 i 11. Dziewczynom z grupy gimnastycznej przydzielone zostały pokoje 6, 7 i 12. Piętro II pozostało puste. Podobno ze względu na jakiś nieukończony remont.

Parter był królestwem naszego wrednego szefa i jego świty. On i Denis urzędowali w dwóch małych dwupokojowych mieszkaniach. Maki zajmował lokum zaraz przy wejściu po lewej stronie, z oknami i balkonem wychodzącymi na dziedziniec główny, a Blondas mieszkanie z wylotem na kort. To również tutaj znajdowały się ich dwa gabinety, wspólne biuro personelu dojeżdżającego, toalety i kuchnia do wyłącznej dyspozycji trenerów.

Nieodłącznym elementem „Primavery" była jej stołówka, znajdująca się po prawej od wejścia głównego. Posiadała ona niewielki ogódek letni z widokiem na dziedziniec i trawiaste boisko. Nie była specjalnie duża. W sam raz, by pomieścić wszystkich pracowników i gości. A że rezydenci często nie przestrzegali ściśle godzin wydawania posiłków, świeciła pustkami i rzadko bywała zapełniona. Było tu bardzo przytulnie i jasno. Drewniane stoliki z krzesłami rozrzucono niezbyt regularnie po całej sali. A na samym jej końcu, tuż pod bufetem, ustawiono jeden jedyny narożny boks, obity jasną tapicerką.

„Prawdziwy „VIP-corner" - pomyślałam, kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy.

I zdążyłam się domyśleć, kto może w nim jadać. Za bufetem pracowała sympatyczna pani Ula, emerytka, pasjonatka kotów i romansów historycznych, jak się później okazało. Codziennie podczas posiłków witała gości uśmiechem dobrodusznej babci i pytała, co słychać. Tak jak gdyby w całym ośrodku codziennie działo się wiele ciekawych rzeczy.

Oczywiście nie sposób nie wspomnieć o dużej sali sportowej, znajdującej się na parterze, w prawym jej skrzydle. To tam odbywały się zajęcia z tańca i gimnastyki.

„Primavera" posiadała jeszcze jeden budynek noclegowy. Mieścił się on po lewej stronie, nieco z tyłu za budynkiem głównym. Tam zamieszkała trzecia grupa rezydentów - męska grupa sportowa „S". I tam też mieściła się siłownia, należąca do kompleksu.

Ośrodek nie powalał swoją wielkością, ale miał wszystko, co niezbędne, by przyjeżdżający goście nie zaznali nudy. Wprawdzie nie było tu jacuzzi, pomieszczeń z sauną ani spa, w którym możnaby wydać trochę pieniędzy, ale „Primavera" urzekała pięknem z zupełnie inny, zaskakujący sposób. Obcowanie z samą tylko przyrodą i przepięknym nadmorskim krajobrazem wystarczało w zupełności, by poczuć się dobrze i odetchnąć od zgiełku zatłoczonych polskich miast. A kiedy ktoś - tak jak ja - ucieka przed wspomnieniami, nie ma lepszego miejsca niż nadmorski skansen. I mimo cierpkiego powitania, które przez cały dzień psuło mi nastrój, uwierzyłam w to, że być może tutaj uda mi się przegonić demony przeszłości. Chciałam wrócić do domu silniejsza. Zwłaszcza dlatego, że czekała mnie nieunikniona konfrontacja z kimś, kto o mały włos nie zniszczył mi życia.

W mojej głowie zaczęły się przewijać obrazy kilku ostatnich dni. Wróciłam pamięcią do zajęć we wrocławskiej „Estrelli", kiedy dowiedziałyśmy się o możliwości wyjazdu na obóz. I do pewnego majowego wieczoru, w którym okazało się, że syn naszej trenerki Ani złamał rękę i będzie ona musiała zostać w domu przez prawie całe wakacje. Przypomniałam sobie kłótnię z Dagmarą, kiedy próbowałam ją przekonać, że nie mam najmniejszej ochoty na wyjazd. I to, jak Daga podstępem wpisała mnie na listę chętnych. Z jednej strony ciągle miałam do niej o to pretensje. Ale jednocześnie wiedziałam, że to mogą być nasze ostatnie wspólne wakacje.

Po studiach nasze życie zaczęło się mocno komplikować. Dagmara bardzo chciała zmienić otoczenie i wyjechać do Warszawy. Ciągnęło ją do wielkiego miasta, atrakcyjnych zarobków i wielkich możliwości. Ja nie wyobrażałam sobie życia w stolicy. Sam Wrocław wydawał mi się już zbyt wielki i przytłaczający. Pragnęłam ciszy, jakiejś samotni, w której mogłabym najlepiej funkcjonować.

Różniłyśmy się tak bardzo, jak tylko mogą się różnić od siebie przyjaciółki. Ona - przebojowa ślicznotka, odważna i skłonna do ryzyka, ja - zamknięta w sobie introwertyczka, która potrzebowała swojej silniejszej siostry, by móc funkcjonować. To dzięki niej odkryłam miłość do tańca i zapisałam się na swoje pierwsze zajęcia jeszcze w grodkowskim klubie. To ona załatwiła nam miejsce we wrocławskiej „Cubie", a potem „Estrelli". Ona ciągnęła mnie za uszy, kiedy izolowałam się od wszystkiego i wszystkich i to ona wreszcie uratowała mi życie, wpadając do mojego pokoju osiem miesięcy temu. Była mi potrzebna. Była dla mnie jak siostra. I ja byłam potrzebna jej. Jak rozsądniejsze i zrównoważone alter-ego. Jak Anioł Stróż, który czasem sprowadzał ją na ziemię.

Dagmara nie przyjmowała do wiadomości, że po wakacjach nasze drogi się rozejdą. Ciągle miała nadzieję, że zdoła namówić mnie na wyjazd do Warszawy. Ja chyba też ciągle wierzyłam w to, że dam radę odwieść ją od szalonego pomysłu i przekonam, by została we Wrocławiu. Czasem jednak, w chwilach jak ta, docierało do mnie, że ani ja nie ulegnę ani tym bardziej ona i że chwile tutaj spędzone będą naszymi ostatnimi wspólnymi chwilami.

Obrazy w mojej głowie zaczynały stawać się coraz bardziej nieostre i absurdalne. Daga machająca mi na powitanie na dworcu we Wrocławiu. Światła latarni, migające za oknem naszego przedziału, zielone kaszubskie łąki i mała stacyjka, na której wysiadłyśmy wczoraj z dziewczynami. Zniknął pociąg i dziewczyny, a ja znalazłam się w lesie. W miejscu, które znałam z dzisiejszego treningu.

Byłam sama. Robiło się coraz ciemniej i zimniej, a ja byłam boso i straszliwie marzłam. Biegłam wzdłuż ścieżki, a moje stopy coraz bardziej zapadały się w piasku. Szukałam świateł „Primavery", ale przed sobą i za sobą widziałam jedynie gęstą plątaninę drzew. Nagle potknęłam się o coś i upadłam. Moje dłonie próbowały zamortyzować upadek, ale zamiast piasku i kamieni, poczułam pod sobą drewnianą podłogę. To było ciasne, klaustrofobiczne pomieszczenie, pozbawione okien i drzwi. Nie było tam niczego prócz ciemnego zakurzonego biurka i... mojego znienawidzonego szefa. Siedział na blacie i patrzył na mnie groźnym wzrokiem. Szukałam wyjścia, ale były tam tylko ściany. Otaczały mnie zewsząd. I mogłabym przysiąc, że zaczęły się poruszać. Czułam, że pokój robi się coraz mniejszy i ciaśniejszy. Chciałam krzyknąć, ale nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Zabrakło mi powietrza. Zaczęłam się dusić.

„Niech mi ktoś pomoże! Nie chcę tu umrzeć!"

Nagle usłyszałam przeraźliwy dźwięk po mojej lewej stronie. Budzik. Otworzyłam oczy i spojrzałam na telefon. 06:00.

- Wstawajcie robaczki! - zadrwiła zaspana Dagmara. - Pora na malutką przebieżkę!


🔹🔹🔹

Witam Cię, drogi czytelniku!

Dzisiaj poznałeś trochę bliżej główych bohaterów mojej historii oraz mieszkańców campu. Czy główna bohaterka przezwycięży niechęć do porannych przebieżek z gburowatym trenerem Jackiem? Czy urażone ego mężczyzny to jedyna przyczyna jego aroganckiego zachowania wobec głównej bohaterki?

Mam nadzieję, że miło spędzisz tu czas. Serdecznie zachęcam do podzielenia się opinią i kliknięcia na ⭐️, jeśli spodobał ci się dany rozdział.

Przyjemnej lektury!

Pozdrawiam

Sarah Witkac


🔹🔹🔹

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top