| Rozdział XVII | Kłamstwa |

          – W takim razie powiedz nam kim jest Martha? – Wstrzymałam oddech, prosząc wzrokiem, by nie drążyła tematu. Mirabel wciąż stała mając wyciągniętą ku mnie dłoń.  – Co robiła ze mną w wizji Bruna? Czemu traktujesz ją tak jak mnie? – Wzrok Almy powędrował w moim kierunku. Szybko jednak go ze mnie spuściła, co przyniosło mi nagłą ulgę. 

          – Jest córką zdrajcy i oszusta! – Krzyknęła po raz kolejny. Podniosłam szybko wzrok. Jak to  zdrajcy?  – Nic dziwnego, że się do tego przyczyniła! To jest jej wina tak jak i twoja! – Nie przestawała krzyczeć.

          Kiedy Mirabel obdarzyła wzrokiem Abuelę, ta odpowiedziała jej równie wymownym spojrzeniem. Nagła cisza wypełniła całą salę. Wszyscy wstrzymali oddech i czekali na dalszy rozwój sytuacji. Z mojej perspektywy wyglądało to tak jakby ktoś wstrzymał czas. Jedynie drobinki kurzu unoszące się w powietrzu i delikatnie oświetlone ostatnimi promieniami zachodzącego słońca przypominały, że dalej trwamy w rzeczywistości.

          W tym momencie do mojej głowy wpadła myśl, która zmieniła wszystko. Zrozumiałam to dopiero, gdy dokładnie przetrawiłam okrutne słowa Abueli.

          – Od kiedy tylko pamiętam – niespodziewanie to ja zabrałam głos. Byłam w szoku, że przez zaciśnięte gardło udało mi się wykrztusić chociażby słowo – mówiłaś mi, że moi rodzice mnie porzucili. Że znalazłaś mnie i oddałaś pod opiekę Pani Guzman. Że nie znałaś ich. – Do tej pory opuszczony wzrok, uniosłam. Choć wciąż przestraszona, to z determinacją spojrzałam prosto w jej oczy. 

          – Nawet nie próbuj – rzekła, przez zaciśniętą szczękę. 

          – Kłamałaś. – Szepnęłam, nieświadomie bawiąc się dłońmi. – Przez ten cały czas – mój głos drżał – kłamałaś mi prosto w oczy. 

          Nim zdążyła jakkolwiek zareagować na moje słowa, znów się odezwałam. 

          – Kto jeszcze o tym wie? – przeniosłam wzrok na resztę rodziny Madrigal. Część z nich nie odwzajemniła tego spojrzenia, a byli to najstarsi jej członkowie oraz Dolores. Jedynie Pani Julieta wykazywała jakiekolwiek współczucie i empatię. Dłoń trzymała zaciśniętą na sercu, jakby chcąc pokazać, że to nie tak miało się skończyć.

          Ze łzami w oczach, cofnęłam się na kilka kroków. Chciałam stąd odejść. Jak najdalej i jak najszybciej. Moje ciało jednak już całkiem odmawiało posłuszeństwa. Poczułam na ramieniu czyjąś dłoń. Był to Camilo. Jako jedyny odważył się do mnie podejść. 

         – Przez ten cały czas tylko chciałam, żebyś była ze mnie zadowolona... – mój głos był coraz cichszy – ... i dumna.

         – Nie ważne jak bardzo się staramy. Jak bardzo stara się Martha. Ty zawsze będziesz niezadowolona. – Mirabel kontynuowała wcześniejszy temat. – Bruno odszedł z domu, bo zawsze widziałaś tylko jego wady. 

          – Jego to nie obchodzi los rodziny, ani domu!

          – Kocha nas wszystkich i dom też. Ja też tu wszystkich kocham. Wszyscy się tu kochamy! Wszyscy oprócz ciebie. – Te słowa były wyraźnie donośne, szczere i dosadnie. Można nawet powiedzieć, że bezczelne. Mało kto dałby rade tak powiedzieć do swojej własnej babci. Rozumiałam ją jednak. Doskonale.

          Ziemia się za trzęsła. Wraz z tym powrócił i ból głowy. Gdyby nie ramiona Camilo i własne samozaparcie, osunęłabym się na ziemię. Ostatkiem sił stałam na trzęsących się nogach. 

          – Martha? Co się dzieje? – zapytał, jako jedyny zainteresowany moim stanem. Doceniałam to, ale i nie rozumiałam. Dlaczego tak bardzo się o mnie martwił?

          – Ja... nie wiem – odpowiedziałam szczerze. – Naprawdę – dodałam widząc, jego wątpiące spojrzenie.

         Zmartwiony, mocniej przycisnął mnie do siebie. Jakby, bojąc się, że upadnę.

         – Chcesz stąd wyjść? – zapytał, choć doskonale znał moją odpowiedź. Oczywiście, że chcę. Dlaczego w ogóle jeszcze tu jestem. Powinnam już dawno opuścić ten przeklęty dom!

          Powoli kiwnęłam głową. On na ten znak, zarzucił sobie moją rękę za plecy, żeby łatwiej mu było mnie prowadzić. Nim oboje się odwróciliśmy, rozległ się kolejny krzyk Mirabel. 

          – To właśnie ty burzysz nasz dom! – Kobiety w centrum domu, wciąż się kłóciły. 

          – Nie waż się nawet! 

          – To, że magia zanika to twoja wina! 

          Pomiędzy nimi pojawiła się wyrwa, a od niej odeszło kilka następnych. Krzyknęłam głucho, już całkiem tracąc stabilność w nogach. Ten ból był nie do zniesienia. Chwyciłam się dłonią za głowę. 

          – Martha! – Próbował przekrzyczeć dźwięki rozrywających się cegieł i drewna oraz powstających nowych wyrw.  Przez ten cały czas mocno trzymał mnie w ramionach.

          Czułam, że bierze mnie na ręce. Słyszałam, jak zadaje mi jakieś pytania, ale moja świadomość zaczynała zanikać, a dźwięki rozmywały się w mojej głowie. Krzyki i hałasy stawały się coraz bardziej nierealne, jakby dochodziły z innego świata, albo po prostu drugiego pomieszczenia. Powoli złączyły się w jedną całość, aż w końcu całkowicie zamilkły. Ostatnim, co zobaczyłam, były gasnące płomienie, a ja zatonęłam w ciemności.

Już nawet nie będę się wam tłumaczyć. Wiem... jestem okropna, że co chwilę obiecuję, że będą rozdziały, a ich nie ma... Tym razem jednak zrobiłam sobie wyzwanie, żeby do końca maja wreszcie dokończyć tą książkę. Według moich obliczeń. zostało około 3-5 rozdziałów, więc powinnam dać radę. 

Przepraszam was i liczę na przebaczenie :<

Tym razem na prawdę to zrobię <333


          

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top