Rozdział 1.
Jak zapowiadałam, zaczynamy zabawę. Tym lepiej, bo mam napisaną już całość, choć nadal obstaję przy tym, by kolejne rozdziały pojawiały się co miesiąc. Jestem jednak pewna, że będziecie bawić się równie doskonale jak ja przy pisaniu. Smacznego^^
Kolorowy tłum sprawił, że szybko stracili Shizukę i resztę dzieciaków z oczu. Jak co roku letni festiwal w Pięćdziesiątym Szóstym Okręgu Rukongai był momentem, na który wszyscy czekali z utęsknieniem. Shuuhei też dał się porwać tej magii, nie potrafiąc odmówić Corrie, gdy zaproponowała mu, by te parę letnich dni spędzali u Kurenaiów. Wiedział, że robiła to zarówno dla siebie, jak i dla Shizuki, która przecież pierwsze lata życia spędziła właśnie w tym miejscu i za nic nie odpuściłaby tej atrakcji. Teraz stało się to tradycją dla nich wszystkich.
Usadowiona bezpiecznie na jego ramionach Shuri co chwilę wskazywała na kolejne atrakcje, kierując rodziców po swojemu. Sądząc po lekkim uśmiechu na twarzy Corrie, nie miała nic przeciwko. Zresztą co jakiś czas Shizuka czy któreś z rodzeństwa Kurenai podbiegało do nich, chcąc zaskarbić sobie odrobinę uwagi.
Shizuka pojawiła się jakby znikąd pomiędzy nimi, łapiąc oboje za rękawy yukat.
– Suzu-nii znalazł stoisko z kakigori – oznajmiła. – Chcecie?
Corrie uśmiechnęła się do córki, znając jej słabość do kruszonego lodu, który stał się już stałym punktem wszelkich babskich wypadów w Seireitei, odkąd młoda Kira zadomowiła się w Seireitei.
– Zapraszasz? – zapytała.
– No chodźcie, bo zabraknie – jęknęła Shizuka. – Suzu-nii trzyma nam kolejkę.
– To chyba oznacza tak – stwierdził Shuuhei.
Bawiło go, że tak bardzo ich pogania. Oczywiście mogła pójść przodem i cieszyć się ulubionym smakołykiem już za kilka chwil, ale najwyraźniej chciała się tą chwilą podzielić z nimi. Możliwe jednak, że jej obawy były słuszne, bo przy stoisku z kakigori stało mnóstwo osób. Gdzieś mignęła im czerwona czupryna Suzuku, który zamierzał spełnić życzenie przyszywanej siostry. Zresztą Shizuka śmiało przepchnęła się do niego, znikając na kilka chwil dorosłym z oczu.
– Może powinienem im pomóc? – zaproponował Shuuhei.
– Żeby potem wszyscy gadali, że shinigami zabierają prostym duszom z Rukongai słodycze? – zażartowała Corrie.
– Kiepski pomysł – przyznał.
Niedaleko dostrzegł resztę rodzeństwa Kurenai, choć brakowało Kojiro. Ten jednak znalazł się razem z Suzuku i Shizuką obładowanymi porcjami dla wszystkich.
– Misja zakończona sukcesem – oznajmił Suzuku z szerokim uśmiechem na ustach.
Rozsiedli się na trawie tuż za granicą festiwalu. Shuuhei ściągnął sobie Shuri z ramion, ale zanim usadził ją na swoich kolanach, Shizuka wyciągnęła do niej ramiona.
– Chodź, ty mała egoistko.
Shuri zapiszczała, ale zaraz roześmiała się i pozwoliła usadzić się na kolanach siostry. W tym momencie trudno było przeoczyć, że mają takie same zielone oczy i uśmiech odziedziczone po matce. Shizuka z czułością odgarnęła kilka czarnych kosmyków z czoła młodszej dziewczynki, żeby nie wpadły jej do jedzenia. Jej własne jasne włosy w kucyku utrzymywała zielona wstążka pasująca do yukaty.
Corrie nic nie mogła poradzić, że nie potrafiła oderwać spojrzenia od córek. Wciąż trochę nie wierzyła, że Shizuka taką troskliwością otaczała Shuurien. Nigdy nie powiedziała złego słowa pod adresem siostry, choć zdawała sobie sprawę, że Corrie zachowywała się wobec młodszej zupełnie inaczej niż wobec niej samej, gdy była w tym wieku.
Z pewnością była to też zasługa Shuuheia, którego Shizu uważała za ulubionego wujka. Od pierwszego spotkania chciał być obecny w jej życiu, pomógł zaadaptować się dziewczynce w Seireitei i w nowej sytuacji. Narodziny Shuri niczego nie zmieniły. Owszem, cieszył się z bycia ojcem, ale nie pozwolił sobie potraktować Shizuki gorzej. Wciąż spędzał z nią czas, pomagał w nauce i treningach. Wysłuchiwał, gdy tego potrzebowała. Był. W życiu nie przyszłoby mu do głowy, by ją odtrącić tylko z powodu Shuri.
– Lody ci się rozpuszczą.
Shuuhei zaśmiał się, widząc, że wyrwał Corrie z myśli. Nie tylko on stracił dla tych dziewczynek głowę.
– Są całym moim światem – mruknęła.
– A ja? – zapytał z odrobiną oburzenia.
Teraz to Corrie się zaśmiała. Choć próbowała, nie potrafiła sobie przypomnieć tamtej siebie sprzed chwili, gdy się zeszli. Opuszczonej i smutnej, odgrodzonej od wszystkich lodowatym murem. Wciąż czasami łapała się na myśli, że sobie na to wszystko nie zasłużyła, ale wystarczyło jedno czułe spojrzenie Shuuheia, by nie miało to żadnego znaczenia.
– Ty też – odpowiedziała.
Skradł jej całusa, zupełnie nie przejmując się chichoczącymi dookoła dzieciakami. Wciąż był zakochany w porucznik Trójki i czasami wręcz nie wierzył, że udało mu się przebić przez wszystkie jej maski. Czuł też dumę, że udało mu się sprawić, by Corrie znów się uśmiechała jak za dawnych lat. Chciał, by była szczęśliwa. To było dla niego najważniejsze.
Niedługo później weszli na wzgórze, z którego co roku oglądali pokaz sztucznych ogni kończący festiwal. Zachwyt na widok widowiska na twarzach kobiet jego życia przykuwał jego uwagę dużo bardziej niż sam spektakl. Shuri zasłaniała uszy od huku, choć nie wydawała się przerażona. Zresztą co chwilę wskazywała na fajerwerki drobną rączką, a Corrie jej potakiwała z uśmiechem na ustach.
Stojąca obok Shizuka zaśmiała się na coś, czego Shuuhei nie usłyszał w tym hałasie. Nie było to jednak takie ważne tak długo, jak tylko mógł na nie patrzeć.
– Ciebie to już nie interesują sztuczne ognie – stwierdziła Corrie, gdy wracali do domu Kurenaiów.
– Mam piękniejsze widoki na co dzień – odparł bez skrępowania.
Zaśmiała się z ledwo widocznym rumieńcem na twarzy.
– Nawet nie mam na ciebie słów.
– Wystarczy podziękować.
Przewróciła oczami na ten zbyt pewny siebie ton. Nie potrafiła się na niego jednak złościć, gdy w żadnym geście nie krył się z uczuciami. Trochę ją to krępowało, bo w Seireitei nie pozwalali sobie na tak frywolne zachowanie pod tymi wszystkimi spojrzeniami, którymi byli obdarzani na co dzień. Najwyraźniej jednak zamierzał sobie pofolgować w czasie urlopu.
Ta myśl towarzyszyła jej, gdy potrząsnęła jego ramieniem kilka godzin później i przyłożyła palec do ust. Nie chciała nikogo obudzić. Zasłużyli na odpoczynek po dniu pełnym wrażeń.
– Chodź ze mną – szepnęła.
Shuuhei jeszcze nie do końca obudzony nie protestował, choć zupełnie nie rozumiał, co Corrie zamierzała o tej porze. Wyprowadziła go na zewnątrz, a potem kawałek dalej na niewielką łączkę w pobliskim lesie. Niestałe światło gwiazd spowiło wszystko delikatną, srebrną poświatą, nadając temu miejscu niemal magiczny wystrój.
– Coś się stało? – zapytał, spoglądając na nią uważnie.
– A musi coś się stać, żebym chciała spędzić z tobą chwilę sam na sam? – odparła.
Zrozumiał, co miała na myśli. Choć Shizuka wiosną zaczęła naukę w Akademii Shino, Shuri wciąż była zbyt mała, żeby mieli zostawiać ją samą. I choć dziewczynki miały wiele kochających cioć i wujków, którzy chętnie spędzali z nimi czas, by Corrie i Shuuhei mogli nacieszyć się sobą, wciąż wydawało się to niewiele.
Przyciągnął ją bliżej, obserwując odbijające się światło gwiazd w jej oczach. Z czułością dotknął policzka, budząc uśmiech ukochanej. Chwilami wciąż nie mógł uwierzyć, że może stać tu z nią, że pozwoliła mu się pokochać. Że wzięła go sobie za męża bez strachu i obaw, że ktoś im to szczęście odbierze.
– Pocałujesz mnie wreszcie czy będziesz się tylko gapił? – zapytała przekornie.
Wiedział, że nie potrzebuje dodatkowego przyzwolenia. Mimo to nie przeszkadzałoby mu pozostanie w tej pozycji do rana. Corrie jednak nie po to go tutaj przyprowadziła. Oboje mieli świadomość, że prosty dom rodziny Kurenai nie daje zbyt wiele prywatności, więc tam nie mogliby sobie na nic pozwolić. Tu i teraz z myślą, że dziewczynki były bezpieczne, nie musieli się tym przejmować. Mogli skupić się jedynie na sobie.
Złożył na jej ustach oczekiwany pocałunek, palce wplótł w luźno puszczone włosy. Corrie go objęła, przylgnęła do niego, jakby czekała na to cały wieczór. Shuuhei uświadomił sobie, że on też czekał. To przegoniło resztki przyzwoitości, które hamowały go do tej pory. Pociągnął żonę na trawę, odwiązując pas od jej nocnej yukaty.
– Powinniśmy zabrać koc – stwierdził.
– Mnie tam niepotrzebny – zaśmiała się.
Przewróciła go na plecy, sadowiąc się na jego biodrach. Nawet nie zauważył, kiedy rozchyliła mu poły ubrania. Nie zaprotestował też, przesuwając dłońmi po udach ukochanej. Nachyliła się nad nim do następnego pocałunku, który skwapliwie oddał. Nie pozwoliła mu jednak zmienić ich pozycji, poruszając biodrami. Mógłby, ale w tej chwili nie chciał.
Obserwował, jak odrzuca własną yukatę gdzieś za plecy. W niestałym świetle gwiazd dojrzał jej złośliwy uśmieszek, bo doskonale wiedziała, jak na niego działa. Zamierzała się z nim droczyć, a on na to droczenie przyzwalał, czując coraz większe pożądanie. Chciał się podnieść, pocałować ją znowu, ale odepchnęła go z powrotem na plecy. Zakołysała biodrami, czując efekt swoich działań. To budziło satysfakcję.
– Corrie – jęknął, chcąc ją pospieszyć.
Nie zamierzała się śpieszyć. Zdawała sobie sprawę, że Shuuhei mógł w każdej chwili zmienić ich pozycję, ale jeszcze przez parę chwil testowała jego cierpliwość. Dłońmi krążyła po ciele, powoli poruszała biodrami, słuchając coraz szybszego oddechu ukochanego.
Obserwował ją głodnym spojrzeniem. Powoli przeciągała strunę w tych zaczepkach, ale po prawdzie wiedział, że nie potrafił jej tego zabronić. Za bardzo podobał mu się ten obraz. Nie zaprotestował więc, kiedy Corrie skończyła go torturować oczekiwaniem, pozbyła się ostatnich dzielących ich warstw ubioru i opadła na niego z westchnieniem ulgi. Pociągnął ją za ramię. Pocałował, gdy się pochyliła. Był to ostatni element tej ich gry. Teraz już pozwolili działać pożądaniu. Przez tych kilka chwil nie liczyło się nic więcej.
Przyciągnął ją do siebie z leniwym uśmiechem na ustach. Wciąż czuli we krwi skrzący się żar, w powietrzu zapach żądzy. Corrie przytuliła się do niego, zamruczała, gdy wplótł palce w jej włosy.
– Mógłbym tu już zostać – szepnął.
– Akurat w to uwierzę. – Zaśmiała się. – Pewnie nie możesz już się doczekać powrotu do swoich ukochanych papierzysk.
Odpowiedział śmiechem, ale nie wytknął jej, że sama też czasami zbyt poważnie podchodziła do swoich obowiązków. Oboje nie potrafili odpuścić, choć żadne nie chciało martwić ani tego drugiego, ani swoich dowódców przepracowywaniem się. Poza tym inne rzeczy też były ważne.
– Myślę, że odpowiednie argumenty powinny mnie przekonać – odparł.
– Niby jakie?
Zanim przebrzmiały słowa, znalazła się plecami na trawie z jego dłonią pomiędzy udami.
– Zboczeniec.
– Wiedziałaś, na co się pisałaś. Za późno na skargi – oznajmił.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top