Skok w nieznane
Stałam pewnie na dachu galerii, całe pół metra od krawędzi. Ładny widok. Skuteczna opcja.
Moim pierwszym wyborem było wiekowe drzewo rosnące nad przejazdem kolejowym. Znajdowało się niedaleko zabytkowego dworca, kiedyś straszącego starością i zaniedbaniem, dzisiaj odnowionego i cieszącego oczy przechodniów swoim prostym pięknem. Wyimaginowany dźwięk kół pociągu rozjeżdżających moje dogorywające ciało wzbudził we mnie tak ogromną niechęć, że szybko porzuciłam ten pomysł.
Drugą opcję stanowiła wieża ciśnień stojąca tuż obok owego dworca. Nie została wyremontowana, więc nikt nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Pojawiło się jednak kilka problemów - wejście zostało zamurowane, ponieważ swoje przygody z alkoholem przeżywała tam młodzież, dodatkowo w pobliżu wieży nie było ani grama betonu. Upadek na miękką trawę z dość niskiej wieży prawdopodobnie nie wykończyłby mnie w takim stopniu, w jakim bym chciała.
Nie było niczego pięknego w bólu. Jedyną nadającą mu sens rzeczą był fakt, że dopiero dzięki niemu doceniało się to, co zostało utracone.
Zadrżałam na myśl, że coś mogłoby się nie udać i musiałabym żyć jeszcze marniejszą parodią życia.
Właśnie dlatego wybór padł na jedną z dwóch galerii handlowych. Naćpany chłopak, który zeskoczył z drugiej galerii niecały rok temu zniknął z tego świata szybciej niż ktokolwiek zdążyłby spróbować mu pomóc. Na to właśnie liczyłam.
Dłonią dotknęłam jasnoszarego betonu, czując jego szorstkość pod palcami. Spojrzałam przed siebie, obserwując poranne niebo. Moje ostatnie. Taka głębia błękitu była prawdziwym darem dla moich zmysłów. Kłębiaste chmury wyglądały jak z bajki. Głośno westchnęłam, upajając się widokiem. Słońce delikatnie muskało moje plecy, zakryte dżinsową kataną. Wybrałam swoje ulubione ubrania – czarne rurki, buty sportowe ze szkarłatnymi elementami oraz czerwoną bluzę z kapturem. Czerwony co prawda przyciąga wzrok, a tego nie było mi trzeba, jednak znając ludzką naturę zakładałam, że uwagę przyciągnę dopiero kiedy już mnie tu nie będzie. Jak już ze sobą kończyć, to przynajmniej z jakimś poczuciem stylu. Odruchowo poprawiłam włosy, nie przejmując się tym, że przez ten moment zdążą pożyć własnym życiem. Ha. Pożyć. Przezabawne.
Jak widać nie wykorzystałam tej wspaniałej ,,szansy", jak określają życie optymiści.
Z całego serca pragnęłam być lepsza, naprawdę. Mądrzejsza, ładniejsza, zabawniejsza, bardziej otwarta, lubiana.
Niestety świat szybko roztrzaskał moje pragnienia, zmieniając moje podejście do moich zalet i zmieniając je w rażące niedoskonałości, których nie byłam w stanie poprawić. Z każdym kolejnym dniem coraz bardziej oddalałam się od ideału, który sobie narzuciłam, z każdym kolejnym dniem chciałam ujrzeć w lustrze kogoś innego. Do pewnego momentu codziennie rano spoglądałam na siebie i szukałam choć jednej pozytywnej rzeczy, jednak każda część mnie na jaką patrzyłam, w mgnieniu oka przestawała być przeciętna, a stawała się nieznośna dla oka.
Robisz coś, co wydaje ci się normalne, naturalne, a później okazuje się, że to coś jest przez kogoś inaczej odbierane i wychodzisz na gorszą niż naprawdę jesteś. Ludzie uwielbiają zbyt gwałtownie reagować na czyjeś dostrzeżone wady, jakby odkryli kultury bakterii w jogurcie i zrezygnowali z nabiału, nie zauważając, że w swoim organizmie mogą mieć nawet dwa kilogramy bakterii i jakoś z tym żyją.
,,Potrafisz na siłę odpychać ludzi" - to z pewnością nie był komplement, ale jeden z pierwszych sygnałów tego, że stałam na granicy, w skupieniu jeżdżąc po niej czubkiem buta i powinnam była coś z tym zrobić. Byłam zdania, że gdy człowiek ma się zmienić, to oznacza to porzucenie prawdziwego siebie i nałożenie możliwie najsztuczniejszej maski, na jaką go stać, więc tak naprawdę nie można się zmienić, bo ta ciemna strona i tak w nim będzie, nie ważne, gdzie pójdzie i co zrobi. Nie chciałam dręczyć samej siebie zmianą, która i tak by się nie udała, więc zignorowałam te słowa. Musiałam zacząć przyzwyczajać się do samotności powoli zapełniającej każdy pojawiający się ubytek w moim życiu, bo im bardziej wykłócałam się o bezsensowne racje, których nie miałam, tym bardziej przekraczałam granice, których się po prostu nie przekracza.
Wszystko zaczyna się od myślenia. Jeśli chcesz cokolwiek ze sobą zrobić, to musisz zacząć od zmiany myślenia, co jest niezauważalne od zewnątrz, ale naprawdę dużo daje. Trzeba dać sobie i wszystkiemu czas.
Niestety, czas to pojęcie względne, ponieważ dni mijały, ale czy były jakieś efekty? Chyba, że patrzyłam, nie widząc. Robiłam, nadal stojąc w miejscu.
Marzyłam o prawdziwym locie, wznoszeniu się do chmur niczym piękny, wolny ptak. Puszczeniu hamulców i staniu się takim metaforycznym ptakiem. Mogłabym skoczyć i... polecieć. Poddać się instynktowi, współgrać z wiatrem, czuć go w całym ciele. Ze szczerym zachwytem wpatrywać się w zachodzące słońce, stawiać czoła nawet największym niebezpieczeństwom. Szybować nad koronami drzew, być szybka niczym błyskawica i zaskakująca jak chwila, w której nadchodzi grzmot; spokojna, a zarazem nieprzewidywalna jak woda.
Być prawdziwą sobą.
Wstałam z kolan, nie pamiętając już, kiedy właściwie uklęknęłam. Otrzepałam spodnie, na których przez bliskie spotkanie z chrzęszczącym, ostrym żwirem pojawiły się lekkie przetarcia. To by było na tyle z odejścia z klasą. Przygryzłam dolną wargę prawie do krwi. Zanuciłam ostatnią słuchaną piosenkę, która oczywiście musiała utkwić mi w głowie. Uśmiechnęłam się jedną stroną twarzy, zachwiałam się podczas wchodzenia na murek, przez co moje ciało przeszedł alarmujący dreszcz. Musiałam działać szybko, bo nie wiadomo jak długo okolica będzie pusta. Nie pozbawię nikogo innego życia, ale nie pozwolę nikomu zainterweniować.
Skoczyłam.
Po prostu, jak dodanie dwóch do dwóch.
Mówi się, że w ostatnich chwilach całe życie przelatuje przed oczami.
Nie do końca tak było.
Moim ostatnim zrywem było pragnienie dowiedzenia się, jak z moim odejściem poradzą sobie bliskie mi osoby. Być może nie powinnam była zostawiać ich w taki sposób. Tak bardzo skupiłam się na sobie, swoich odczuciach i emocjach, że nie przyszło mi do głowy jaki ból sprawię innym. Chciałabym zobaczyć ich jeszcze raz. Może i nie mieliśmy najlepszych relacji, ale te kilkoro ludzi było moją kotwicą. Nie ma ideałów i chyba czas się z tym pogodzić. Każdy ma wady i niemożliwe jest znalezienie osoby, w której dosłownie wszystko będzie ci odpowiadało, więc powinno się cieszyć tą nieidealnością.
Wszystko przemija, nic nie trwa wiecznie, więc każda chwila powinna być ważna. Każda nić porozumienia, mogąca zaprowadzić nas ku pięknej, długiej przyjaźni. Pierwsza refleksja nasuwa się od razu – po co w to brnąć, skoro i tak prędzej czy później coś pójdzie nie tak i wszystko zmieni się w ruinę, jak za każdym razem, który miał być inny, lepszy od poprzednich? Dla chwil. Dla emocji. Dla uczuć. Dla siebie. Myśleniem o tym, co zrobimy tym razem, kiedy przeoczymy krytyczny moment i wszystko zaprzepaścimy sami tworzymy toksyny, za które później obwiniamy świat. Obrócić wszystko w popiół jest zaskakująco łatwo, sztuką jest cieszyć się zwykłymi chwilami, bo one już się nie powtórzą.
To jednak nie były moje ostatnie myśli.
Patrząc z perspektywy kilkunastu sekund, nie byłam do końca pewna tego, co planowałam zrobić. Oczywiście przemyślałam sobie wszystko wielokrotnie, czułam tę pewność, ale w najgłębszym zakamarku mojej poszarpanej przez życie duszy tej pewności nie było.
Zacisnęłam powieki, oczekując na niewyobrażalny ból, chrupot łamanych zderzeniem z ziemią kości, agonię trzaskanych organów narządów wewnętrznych i mój własny epilog.
Tak właśnie wyglądał ostateczny koniec Hayley Wilson... który nie nadszedł.
Jak widać nawet własną śmierć można spieprzyć.
Zaskoczona mijającymi sekundami powoli otworzyłam oczy, a z moich ust wydostał się zduszony okrzyk. Dosłownie zatraciłam się w chwili. Patrzyłam na siebie z boku, na tę siebie, która właśnie rzuciła się z dachu. Był to dla mnie jednocześnie przerażający i fascynujący widok. Ręce miałam rozpostarte niczym skrzydła, które sama sobie odebrałam. Wyraz twarzy mówił wiele o ambiwalentnych uczuciach, które mną targały, a ja nie umiałam wybrać spośród nich głównego. Dostrzegałam upór, który zawsze w sobie miałam, lęk przed nieuniknionym, dumę z postawienia na swoim, a także strach przed samą sobą, przez to, do czego byłam zdolna.
Myślałam, że tak będzie lepiej. Myliłam się.
Byłam samolubna, nie myśląc o swoim życiu w kategorii przyszłości. To naprawdę cenny dar, móc oddychać, stąpać po ziemi, przemieszczać się, zaciskać usta ze złości, marszczyć czoło z niezrozumienia, delikatnie uśmiechać się kącikiem ust, obserwując psa śpiącego na plecach, śmiać się na cały głos z najlepszego żartu pod słońcem, płakać z wszechogarniającej pustki, krzyczeć z bezsilności, wzdychać z rozpaczy.
Byłam zaślepiona łatwiejszą opcją. Powinnam walczyć o siebie z większą zaciętością.
Wiedziałam, że część mnie cały czas walczyła.
Nawet kiedy miałam ochotę pomalować świat na czarno, by dostosował się do mojego nastroju, ukradkiem wymykałam się dzięki wewnętrznej potrzebie istnienia, która cały czas gdzieś tam była, nawołując raz ciszej, raz głośniej. Czasem po prostu za bardzo ją ignorowałam. Tak jak dziś.
Oczywiście, świat powinien choć trochę żyć dla mnie, ale też ja powinnam żyć dla świata. Dopiero teraz, o ironio, na krawędzi pomiędzy życiem a śmiercią, na końcu wszystkiego, doceniłam wartość życia.
Mogłam stać się dla niej światłem w mroku.
Mogłam dać jej powód do uśmiechu.
Mogłam odmienić jej życie.
Mogłam pomóc jej spełniać marzenia.
Mogłam zapełnić jej myśli najpiękniejszymi uczuciami.
Mogłam ubarwić jej czarno-biały świat.
Mogłam podarować jej przyszłość.
A ową nią byłam ja sama.
Poczułam potężny podmuch wiatru, najwyraźniej mój moment właśnie mijał. Dlaczego nie mogłam zrozumieć tego wszystkiego zanim podjęłam taką decyzję? Czekałam z utęsknieniem na koniec tej wędrówki, koniec cierpienia, koniec zawodu... a teraz dałabym wszystko za choćby jeszcze jeden dzień.
Objęłam się ramionami i zamknęłam oczy. Tak strasznie się bałam.
~*~
Żaden z przechodniów nie usłyszał upadku, bo ten nie nadszedł. Na drewnianej ławce przycupnęła czarno-szara wrona, prezentując się na tyle majestatycznie, na ile wrona może się prezentować. Z zainteresowaniem obracała niewielkim łebkiem we wszystkie strony. Po chwili namysłu otrzepała się z nieistniejącego kurzu i z błyskiem w ciemnych, inteligentnych oczach wzbiła się w niebo.
Przed siebie.
W przyszłość.
___________________
Z pisaniem Wrony stoję w miejscu od roku, za co przepraszam. To opowiadanie napisałam, by w końcu przelać na papier swoje przemyślenia i wrócić do pisania.
Występująca w niej sytuacja jest całkowicie wymyślona przeze mnie i nie stanowi zachęty do podejmowania takich kroków!
Jeśli potrzebujesz pomocy, to nie wahaj się o nią poprosić!
Mam nadzieję, że się podobało!
~ Lauren Coolness
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top