D.Prevc/K.Stoch

Mój wzrok przykuł radosny mężczyzna na stanowisku dla lidera. Stał w otoczeniu kolegów i aż promieniował szczęściem. Podszedłem do niego, by pogratulować mu udanego występu w drużynówce. Jego dwa dalekie, a przede wszystkim równe skoki tworzyły cegiełkę, która stanowiła fundament wygrania przez Polaków konkursu, bo w ich zwycięstwo nie wątpiłem. Uścisnął moją dłoń, będąc roześmiany od ucha do ucha. Popełniłem błąd, patrząc mu w oczy. Przez chwilę byłem w niebie i wznosiłem się w przestworzach, by spaść gwałtownie na ziemię, gdy uświadomiłem sobie, że nie należę do jego świata. Byłem nijaki w porównaniu do niego. Zawsze w cieniu starszego brata. Uśmiech Kamila niczym nóż zatopił się w moim nieosłoniętym przez zbroję sercu. Wbił się mocno w postrzępiony u brzegów narząd i utkwił głęboko u rdzenia. Wyrwanie groziło śmiercią z tęsknoty i żalu, śmiercią z braku miłości.
Kochać i być kochanym było moim pragnieniem ulotnym jak bańka mydlana szarpana przez wiatr, delikatnym jak poranna rosa, pięknym jak wzory na na zamarzniętej szybie, zabójczym jak niebieska toń, która zachęcała do kąpieli.

By pochłonąć.
By uwięzić pod wodą.
Na zawsze.
Na wieki.
Do końca świata i dłużej.
I dłużej.

Chciałem choć raz dotknąć jego włosów okraszonych promieniami słońca, by wiedzieć czy spalę się na popiół, czy może dostąpię łaski, by pławić się w świetle jego blasku, chwały... uśmiechu, życzliwości i...

Miłości.
Miłości do ostatniego tchu i bicia serca.
Miłości wybaczającej wszystko.
Miłości pięknej, niekoniecznie czystej.
Tak po ludzku najzwyczajniej w świecie miłości.
Najlepiej odwzajemnionej.

Ale to tylko w snach, snach, snach, snach...

Tylko pod osłoną nocy mogłem o tym marzyć.

Bo bajki spełniają się tylko w snach.

A rzeczywistość jest szara i brudna, i rządzi w niej wszechobecna statystyka reprezentowana przez numer.

Nie ma w niej miejsca na oryginalność czy spontaniczność.

Jest tylko: ena, dva, tri. Odmienane przez przypadki.

A ja chciałem być wolny jak ptak i chwycić słońce w dłonie, by je kochać i szanować.

Do końca.

Czy to zbyt wiele?
Czy nie zasłużyłem na szczęście w wieku siedemnastu lat?
Czy nie mogłem kochać starszego mężczyzny?
Czy nie mogłem być do cholery szczęśliwy?!

Mogłem, mogłem, mogłem...

Ale nie kosztem jego.

Kochał ją.

Czasami miłość to wyrwanie noża z nieopancerzonego serca i powolne umieranie, wykrwawianie się i gaśnięcie...

Bo kiedy on się uśmiechał, to i mnie było lżej, jakoś tak znośniej.

Cofnąłem, więc dłoń... Uśmiechnąłem się do niego smutno. Moje oczy zabłyszczały po raz ostatni.

I zrobiłem to.

Wyrwałem serce z piersi i schowałem do pudełka, by tam czekało na lepsze czasy.
Na czerwoną kokardę.
Na starannie wykaligrafowany napis:"Z odzysku".
Na nadzieję.

Ponoć umiera ostatnia. Oby nie umarła wraz ze mną.

Odszedłem, pozostawiając go w błogiej nieświadomości, by jego bajka trwała nadal.

-------------
Jak wrażenia?

Pozdrawiam.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top