Kraft/Stoch

Śpi. Dokładnie widziałem jak jego klatka piersiowa nieustannie podnosi się i opada. Jeszcze. Jego oddech jest szybki i urywany.

Przyłożyłem dłoń do jego serca. Biło. Lab-dab.  Lab-dab. Stetoskop nie był mi potrzebny, by słyszeć rytm jego — już — zmęczonego serca. Jeden ton był dla mnie.

Wiedziałem to. Przecież nie okłamałby mnie. Nigdy. Te piękne — dogasające — oczy nie mogły kłamać, zwłaszcza teraz gdy życie umykało mu przez palce.

Odgarnąłem mu włosy z czoła. Pocił się. Ścisnęło mnie coś za serce. Odchodził? Chryste Panie na bananie, nein!

Chwycił moją dłoń. Zimna, wręcz lodowata. Uśmiechnął się słabo przez sen.

Pożegnanie. Łzy zaczęły płynąć po moich policzkach.

— Kochanie — szeptałem, chcąc desperacko ogrzać dłońmi jego dłoń.

Za późno.

Śpi.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top