jumpsuit - fannemel

     Nie wiem jakim cudem się tutaj znajduję. Mam na sobie kombinezon. Kombinezon i buty narciarskie, narty leżą obok. Tak bardzo brakuje mi skoków, a nadal ledwo chodzę bez tych pieprzonych kul. Musisz taki być Anders? Taki słaby? Niby umiesz skakać, ale nie możesz. Zrób to, zrób. Strasznie dzisiaj wietrznie, skakanie w taką pogodę byłoby postawionym na sobie krzyżykiem. Czy nie tego właśnie chcę? Tak bardzo nienawidzę. Nienawidzę siebie, za to, że jestem tak słaby. Za to, że nie mogę stanąć do walki i choćby podnieść się z kolan. Za to, że mam tak paskudny charakter, dzięki któremu nikt nie chce się ze mną zadawać. Za to, że odrzucam każdego, kto chce mi pomóc, mimo, że cholernie potrzebuję, aby ktoś mnie przytulił i wysłuchał moich zażaleń co do wszystkiego. Za to, że aby być przy kimś, potrzebuję podduszenia czy związania i złamania mi obu rąk. Tak strasznie nienawidzę pieprzonej agresji, której stałem się symbolem.

     Kombinezon, zdecydowanie tego potrzebowałem. Ciągła presja od nowych fizjoterapeutów. Masz to zrobić, bo inaczej będziesz nikim. Zrób to Fannemel, nikogo nie obchodzi czy chcesz, oni chcą, nie chcesz chyba wszystkich zawieść?

Jeśli tego nie zrobisz, zostaniesz taki, kulawy i wyśmiany przez wszystkich.

Spójrz na siebie Fannemel, czy ty w ogóle chcesz walczyć? Masz walczyć.

Widziałeś kiedyś kulawego skoczka, który dobrze wybił się z progu, przybrał w locie nienaganną pozycję i wylądował z telemarkiem? Nie będziesz takim objawieniem Fannemel, przyłóż się do ćwiczeń, albo nigdy więcej nie założysz na nogi nart.

     To nie tak, że nie chcę wrócić do formy. Po prostu nie umiem. Nie umiem przestać nienawidzić tego co robię. Nie mogę w to uwierzyć. Prawie wszystko, co kiedyś obdarzyłem miłością, wyzwala we mnie nienawiść i ból. Treningi. Uśmiechy. Szczęście. Nie umiem żyć jak normalny człowiek. Zerknąłem na narty, które zabrałem ze sobą. Zawiewa coraz mocniej. Jak duża jest szansa, że fala nienawiści nagle zniknie, a ja nareszcie będę wolny? Może znów będę umiał znaleźć w sobie coś, co pozwoli mi zachować równowagę i odnaleźć choćby krztynę prawdziwego szczęścia. Jednak nie tutaj, a na dole. W niebie nie ma dla mnie miejsca, nie dla takiego człowieka jak ja. Powoli zsuwam się z belki. Wyciągam notatnik i długopis. Zaczynam bazgrać nic nie znaczące słowa. Chłopaki zapewne na skocznie przyjdą jutro. Możliwe, że zaczną jakieś małe treningi. Mam nadzieję, że to oni mnie znajdą. Przecież to zawsze Tande budzi się o szóstej tylko po to, żeby popatrzeć z trybun na skocznie. Notorycznie zabiera ze sobą biednego Forfanga, który wolałby zostać w łóżku i mieć spokój jak chociażby Johansson, którego nawet wybuch bomby nie jest w stanie rano wybudzić ze snu. Biedny Johann, taki młody, taki delikatny, a zapewne będzie jedną z pierwszych osób, które mnie zobaczą.

     Wiatr wieje coraz mocniej. Co chwila odgarniam włosy, które wpadają mi do oczu. Nienawidzę tego. Kończę list podpisując się niedbale. Na kilku odosobnionych, losowych stronach są moje wpisy, głównie o wyolbrzymionych pewnie trudach mojego życia. W post scriptum zapisuję mój pamiętnik Kennethowi. On chyba jako jedyny nie widzi we mnie potwora, jakim jestem. Chwilę zastanawiam się, czy to aby na pewno dobra decyzja. Nie wiem jak zniesie moją stratę. Kilka razy mówił, że jestem mu najbliższy. Niepotrzebnie zaprzątam myślami głowę. Chowam z powrotem do największej kieszeni plecaka zeszyt, długopis do mniejszej. Na dole już czeka na mnie napis, który zdążyłem wcześniej namalować czerwoną farbą w sprayu. Na tej skoczni swój ostatni skok oddał Anders Fannemel - czy nie brzmi to dumnie? Wpinam niestarannie narty, nie obchodzi mnie, czy wiązania wytrztmają choćby przez sekundę. W końcu jeśli na dole czeka mnie wieczny spokój, czy sens jest się starać, skoro to, co upragnione może przyjść szybciej?

     Biorę ostatni głęboki wdech. Odpycham się z belki. Przyjmuję pozycję. Wybijam się z progu. Wiatr rzuca mną niesamowicie. W końcu wypina mi się narta. Mogłem poszczycić się dwoma pełnymi obrotami. Boleśnie uderzam głową o ubity śnieg, gdzieś w okolicy punktu konstrukcyjnego, może nie aż tak daleko? Sam nie wiem, nie bardzo zwracam na to uwagę. Czy samobójca też myśli nad tym w co uderzy, kiedy skacze? Potem widzę już tylko upragnioną czerń. Nie czuję nic. Moje ciało okrywa kombinezon, a ja czekam, aż w końcu śmierć powita mnie i będę mógł z nią odejść, krocząc wesoło u jej boku.

←→

miałam ochotę napisać
właśnie coś takiego
do głowy wpadł mi akurat Anders.

ej w sumie nie jest źle XD

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top