07. Między drzewami
Świstoklik się nie aktywował. Draco leciał - nie do końca wiedział ile czasu, ale na pewno minęło ponad pół godziny. Miał problem by utrzymać się na miotle. Kierowanie nią było prawie niemożliwe, bo trzymał w jednej ręce torbę i różdżkę. Pierścień, który miał założony na serdecznym palcu prawej ręki rozgrzał się mocno kilka minut temu, ale nic się nie stało. Nie przeniósł go do bezpiecznego domu Blacków tak jak mówiła Narcyza.
Draco nie zostało nic innego jak tylko lecieć prosto przed siebie. Od czasu wylotu nie obejrzał się za siebie, ani razu. Nie miał na tyle odwagi i poza tym bał się, że straci władze nad Nimbusem.
W którymś momencie obok niego przeleciała sowa, której w ogóle się nie spodziewał. Przestraszył się świstu skrzydeł i jej krzyków jakie zaczęła wydawać. Wszystko trwało kilka sekund, ale to wystarczyło, by Malfoy stracił panowanie nad miotłą. Starał się jeszcze wyrównać lot, ale mu nie wychodziło. Zaczął pikować w dół, mocno przechylony w bok. Zacisnął jeszcze mocniej palce na bagażu i starał się zmusić miotle do podniesienia, ale był zbyt słaby. Ręce bolały go niemiłosiernie. W normalnym warunkach taka podróż byłaby trudna, a co dopiero w jego stanie. Przecież dopiero wczoraj - po raz pierwszy od ataku Greybacka - sam poszedł do łazienki.
Leciał w dół. Prosto w drzewa. Serce stanęło mu na chwile kiedy dotarło do niego, że zaraz zginie. Stwierdził, że nie ma szans żeby przeżył. Za kilka, szybkich sekund jego ciało uderzy o gałęzie wysokich drzew i zacznie się o nie obijać.
Może to zrządzenie losu czy opieka samego Merlina, Draco nie wiedział i nie miał ochoty nigdy nad tym myśleć, ale w ostatniej chwili - kiedy był na wysokości najwyższych gałęzi drzew, zobaczył polanę ukrytą w lesie. Była mała i dostrzegł ją tylko dlatego, że był to jaśniejszy kawałek ziemi w porównaniu z ciemnymi sosnami.
Z całej siły, jaka mu pozostała, zaczął pikować w stronę polany. Może przez brak siły, albo Draco stwierdził, że tak będzie lepiej – wypuścił z ręki torbę ze swoimi rzeczami. Ta zaczęła szybko lecieć bezwładnie w dół, ale Malfoy nie słyszał jak upadła na ziemię. Nie zdążył nawet pomyśleć, że może on też powinien tak skoczyć.
Chłopak zaczął hamować, ale chyba było za późno, a ściółka leśna zbyt blisko. Jedyne co mu pozostało to mocne przytulenie się do miotły, ściśnięcie nóg i zamknięcie oczu. Serce Draco biło w zastraszającym tempie jakby miało zaraz przebić się przez żebra.
Malfoy mógł myśleć tylko o jednym. W głowie huczała mu myśl, wręcz litania błagalna, że nie chce tak umierać. W ogóle nie chciał umierać. I na pewno nie w ten sposób.
Upadek był bolesny. Draco zacisnął mocniej zęby, kiedy uderzył prawym barkiem w korzeń drzewa, który wystawał z ziemi. Kilka razy przeturlam się po ściółce leśnej. Nie wiedział nawet kiedy puścił trzonek miotły. Cały czas miał zamknięte oczy, a serce biło jeszcze szybciej niż przedtem. Kiedy się w końcu zatrzymał – uderzył tak mocno w pień drzewa, że coś mu gruchnęło w kręgosłupie, a ból rozszedł się po całym ciele – otworzył po dłuższej chwili oczy. Cały świat wirował. Było cholernie ciemno i Draco widział jedynie zarys lasu. Jedyne co słyszał to swój świszczący i urywany oddech.
− Merlinie... - ułożył usta jakby mówił to słowo, ale z jego gardła nie wydobył się żaden dźwięk.
Malfoy nie mógł uwierzyć, że udało mu się wylądować. Z drugiej strony był na siebie wściekły, bo nie miał pojęcia co miałby teraz zrobić. I z kolejną falą przerażenia dotarło do niego, że jego organizm jest w coraz gorszym stanie. Zawroty głowy nie ustępowały, a wręcz przybierały na sile. Czuł się teraz jak na jakieś karuzeli, która miała nigdy się nie zatrzymać, a z każdym obrotem coraz bardziej przyspieszała. A Malfoy nie umiał z niej zejść.
Głowa zaczęła robić się coraz bardziej ciężka, a utrzymanie otwartych powiek, prawdziwym wyzwaniem. Dlatego Draco się poddał. Pozwolił sobie coś czego wcześniej nigdy nie zrobił. Odpuścił. Zamknął oczy i stwierdził, że niech dzieje się z nim co chce. Naprawdę nie miał siły ruszyć ręką czy nogą. Powinien znaleźć jakieś bezpieczne miejsce i zrozumieć czemu pierścień od matki się nie aktywował. Ale był tak bardzo zmęczony...
***
– Hej, chłopcze?! Żyjesz?
Do Draco doszedł ten irytujący głos, który przebudził go. Po otworzeniu oczy blondyn miał problem żeby zorientować się gdzie jest. Jednego był pewien. Na pewno nie spał w swoim łóżku, bo całe ciał miał zdrętwiałe i obolałe.
– Och, żyjesz. Toż to dobrze, że już się bałem, że trupa znalazłem.
Ściółka leśna, na której spał nie była najwygodniejsza. Tuż obok swojej twarzy zobaczył czarne ciężkie buciory jakiegoś faceta. Malfoy podniósł się odrobinę, ale nie na tyle by zobaczyć kim jest ten mężczyzna. On natomiast uważnie przyglądał się blondynowi.
– Chyba masz jakieś kłopoty, nie? Marnie wyglądasz.
Draco miał ochotę prychnąć mocno a to określenie. Nikt nigdy nie powiedział, że jakiś Malfoy wygląda marnie. Teraz chyba jednak nie dało się go określić inaczej. Draco miał na sobie pidżamę i gruby płaszcz, który w nocy był jego jednym okryciem. Dodatkowo nie miał na sobie żadnych butów, a jego palce były tak skostniałe, że nie mógł nimi ruszać.
Chciał coś temu mężczyźnie coś odpowiedzieć. Ale kiedy tylko otworzył usta i spróbował, poczuł ból. Miał wrażenie, że ktoś włożył mu do ust zapaloną pochodnię, a płomienie ognia wręcz wypalały mu całe gardło. Chciał krzyczeć, ale to spowodowałoby tylko większy ból.
– Co jest z tobą? – I w tym momencie mężczyzna zauważył rany na szyi i odkrytych rękach Draco. Gwizdnął przeciągle z zaskoczenia. – Wilkołak? I przeżyłeś?
Malfoy na te słowa cały stężał ze strachu. Nie miał pojęcia skąd ten mężczyzna się tu wziął – nad ranem w gęstym lesie. Jego samego też nie powinno tu być. W końcu zebrał się w sobie i stanął na nogi. Musiał przytrzymać się drzewa za nim żeby utrzymać równowagę. Nie był w stanie zgiąć skostniałych palców, by jakoś chwycić korę drzewa. Całe szczęście ten obcy mężczyzna nie starał się mu pomóc. Draco rzucił mu wściekłe spojrzenie, bo chciał go w jakiś sposób od siebie odstraszyć. On jednak nic sobie z tego nie robił.
Malfoy rozejrzał się po polanie. Jego miotła leżała kilka metrów od nich, a torby nie mógł zlokalizować. Trochę kręciło mu się w głowie.
– Powinieneś poszukać kogoś kto ci pomoże stanąć na nogi, bo marnie wyglądasz.
Malfoy przyjrzał się mężczyźnie. Miał długą rudą brodę i brązowe oczy. W porównaniu z blondynem, który w tym momencie był kupką nieszczęścia, to ubrany w moro brodacz był bardzo umięśniony. Na oko miał gdzieś pięćdziesiąt lat.
– Masz kogoś takiego?
Draco od razu pomyślał o matce, jej pierścieniu i słowach, że podobno miał go przenieść w bezpieczne miejsce. I kiedy już miał pokręcił przecząco głową, przypomniał sobie o jeszcze jednym. Narcyza powiedziała, że ma znaleźć Remusa Lupina. Tego wilkołaka, który uczył ich na trzecim roku i uciekł pod koniec czerwca kiedy prawda wyszła na jaw. Dlatego powoli – trochę niepewnie – pokiwał potwierdzająco głową.
– No i prawidłowo. Zbieraj się chłopcze, bo nie powinno cię tu być.
Zanim do Draco dotarło co mężczyzna powiedział, ten odwrócił się i odszedł w głąb lasu. Malfoy go posłuchał. Z niemałym trudem znalazł wszystkie swoje rzeczy i przebrał się w normalne ubrania.
Siadając na miotle i wzbijając się w górę, nie miał pojęcia co robić, gdzie lecieć, ani na kogo mógł teraz liczyć.
****
Ekhm. Wiem, wiem. Przerwy między rozdziałami to porażka.
Ale nawet nie wiecie jaką miałam radość kiedy widziałam, że kolejne osoby czytały Skazanego. Mam nadzieję, że ktoś przeczyta ten rozdział i pokusi się o mały komentarz ;)
Do następnego,
Demetria1050
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top