Rozdział 11

W Calais nastała noc. Gdyby ktoś był wtedy na wybrzeżu, zobaczyłby wyciągniętą na brzeg szalupę. Koło niej, skuleni z zimna, siedziały dwie sylwetki. Jedna masywna, druga drobna.

Nie rozpaliliby ogniska, nawet gdyby był siarczysty mróz. Bali się wykrycia.

W tle płonął port, a w obrębie kilkuset metrów chodziły patrole i szukały sprawców całego zamieszania.

-Chodź za mną. -Szepnął Hans. - wykiwamy ich...

Fledder podniósł spory kamień i rzucił go w głowę jednego ze strażników.

-  c'était quoi? (CO TO BYŁO?) - Spytał drugi z ochrony.

-Je ne sais pas... (NIE WIEM) - Odparł trzeci, który dopadł leżącego przyjaciela.- Il est mort... (NIE ŻYJE)  

-regardons la rive (POSZUKAJMY NAD BRZEGIEM)

-Bon. (DOBRA)

Hans i Helena pod osłoną mroku przepełzli kilkanaście metrów, podczas gdy francuska policja znalazła szalupę.

-Co za idioci... - mruknął do siebie Fledder, kiedy łączył kabelki pod kierownicą auta ochrony. - Dobra... działa. Wskakuj.

Helen weszła do auta, a za nią Hans. Odjechali w samą porę, bo patrol znudził się przeszukiwaniem pustej szalupy i chciał wrócić z rannym towarzyszem do koszar.

-Quel diable! Ils ont volé la voiture! (CO ZA SZATAN! UKRADLI AUTO!)

Jeszcze długo krzyczeli w ciemność, ale Człowiek Bez Twarzy ich nie słyszał...


  TYCZASEM

Frank doszedł drogą do Sewilli.

Miasto było jednym wielkim straganem. Wszędzie kłębili się ludzie, tu krzyczeli, tam krzyczeli, ogółem wrzask był niesamowity. Ale czasem można było dostać naprawdę ciekawe rzeczy.

Peterson błądził chwilę po sklepach i targach, aż znalazł to, czego chciał.

Jasno-brązowy (kremowy) prochowiec i szara torba na ramię. 

Płaszcz był już nieco zużyty, ale dobrze spełniał swoje zadanie, jakim była ochrona przed pyłami i brudami. Do tego wszystkiego był ciepły. Peterson dokupił jeszcze kaburę, czerwoną chustę i notes oprawiony w skórę. 

Dostał to wszystko w zamian za kilka naboi, starą kurtkę i jeden pistolet półautomatyczny, który i tak nie należał do niego, tylko do oprycha z Marbelli. W gratisie dostał też wygodne buty o grubej podeszwie.

Kiedy się ubrał, otworzył notes i napisał na pierwszej stronie:

Własność F. Petersona.

Nazywam się Frank Peterson, pochodzę z Nowego Jorku. W wypadku serii niefortunnych zdarzeń, skończyłem martwy w Afryce... Całkiem ironiczne. W tym dzienniku opiszę wszystko, co mnie spotkało, co mnie spotyka i co mnie prawdopodobnie spotka... O ile przeżyję.

Jeśli ktoś znajdzie moje ciało i te notatki, niech zrobi z nich użytek. Ku przestrodze - tak kończą ci, którzy zadzierają ze Śmiercią... A ja wiele razy z nią igrałem... Dlatego skończyłem, tak jak skończyłem... Ale jeśli ktoś znajdzie mój szkielet, niech pomyśli za mnie dobre słowo, proszę... Tak bardzo tego potrzebuję. Straciłem wszystko. 

Zostały mi tylko te wizje. To ostatnia rzecz, którą muszę rozwiązać - Co się działo przez te dwadzieścia dwa lata, co ma z tym wspólnego ta dziewczyna, Hans i Bóg wie kto jeszcze... wiem jedno - muszę ich znaleźć. Oni są odpowiedzią... W wizji byli w Londynie... teraz mogą być gdziekolwiek. Muszę czekać na kolejne wizje...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top