Samotne śledztwo
Aż do rana nie wydarzyło się nic wartego uwagi. W dobie wszędobylskiego hałasu i natłoku informacji przyjemnie było dla odmiany znaleźć się z osobą, w której towarzystwie przyjemnie się milczało.
Odstawiłem dziewczynę pod akademik, przypilnowałem, czy nikt jej nie śledzi i chwilę jeszcze stałem na parkingu, próbując wyczuć, czy ktoś może się kręcić w okolicy. Po ostatnich incydentach wolałem mieć się na baczności. Malwina była zbyt cennym łupem, aby mogła wpaść w niepowołane ręce.
Z tego, co mi opowiedziała wczoraj przy kolacji wynikało, że została tutaj, aby zrobić praktyki wakacyjne. Z kontuzjowaną ręką będzie jej ciężej, ale zapewniła mnie, że da radę, więc wolałem jej wierzyć.
Odruchowo przypomniałem sobie moment, w którym bawiłem się śliwami, jakie miała w pokoju. Stąd blisko było do Edenu, a stamtąd do aniołów, na których samo wspomnienie otrząsnąłem się jak od czegoś wybitnie nieprzyjemnego. Trochę żałowałem, że dziewczyna miała swoje zobowiązania, bo chętnie spędziłbym z nią nieco więcej czasu, ale z drugiej, kiedy tak sobie o tym myślałem, to nawet los podsuwał mi dość niezłą propozycję, z której nie mogłem nie skorzystać.
Pod nieobecność dziewczyny zamierzałem nieco zbadać to całe Duszpasterstwo Akademickie*. Zależało mi, aby zrobić to samemu. Nie chciałem narażać dziewczyny na dodatkowe przeżycia. Uważałem, że próba postrzału a także spotkanie oko w oko z istotami nadprzyrodzonymi była wystarczająca, nawet jak na ludzkie normy. Miałem tylko nadzieję, że przez swoją wczorajszą decyzję nie będą na nią czyhać. W końcu nie co dzień ma się szansę jawnego opowiedzenia się po stronie sił nieczystych. Ciągle na samo wspomnienie jej słów czułem dziwne ciepło w sercu.
Chyba powinienem zapobiegawczo odwiedzić ją dziś wieczorem. Kto wie, co się wówczas wydarzy? Malwina miała najwyraźniej talent do zagęszczania kłopotów, a przez to na brak nudy nie mogłem narzekać.
Zostawiłem samochód na parkingu nieopodal i postanowiłem się przejść tam na piechotę. W międzyczasie przyjechała śmieciarka opróżniać kontenery. W taki upał nigdy nie było to przyjemne, więc oddaliłem się stamtąd najszybciej jak mogłem, żeby nie wzbudzać podejrzeń i skierowałem się do przejścia dla pieszych.
Celowo wybrałem strój, w którym nie będę się za bardzo rzucał w oczy. Szare szorty i jasna koszulka wydały mi się najbardziej zwyczajnym ubiorem. Z moją rzucającą się w oczy urodą nie potrzebowałem ubierać krzykliwych kolorów, tak jak to robił pewien narwany bóg śmierci, aby pozostać zauważalnym. Byłem świadom że w razie niebezpieczeństwa zdążę uciec z moimi demonicznymi zdolnościami, niespostrzeżenie dla ludzkich oczu.
Dla pewności wspomogłem się jeszcze mapą Google. Mądry demon powinien swobodnie korzystać ze zdobyczy cywilizacyjnych, takie było moje zdanie. Oczywiście w piekle znalazłbym bez trudu sporo takich, którzy uparcie tkwili przy zdaniu, że stare było lepsze. Istniała też spora grupa, która zwyczajnie nie orientowała się na bieżąco w postępie cywilizacyjnym, bo większość czasu spędzali w piekle a kontrakty że śmiertelnikami zawierali sporadycznie. Co za tym idzie: rzadko mieli okazję i pretekst, aby na ziemi być. Nie uważałem jednak, by postępowali źle: jako demony nie miały sobie równych, a to liczyło się mimo wszystko najbardziej. Interesowanie się ludźmi traktowano bardziej jak hobby, nie jak obowiązek.
Stojąc na światłach przejrzałem stronę internetową wroga i dokładnie określiłem ich położenie . Idąc w głąb ulicy Rapackiego nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że całe to Duszpasterstwo było bardziej niż idealna przykrywką i że tradycja walki z demonami musi tu być przekazywana o wiele dłużej, niż istniał kościół o dumnej acz zachęcającej nazwie pod patronatem świętej Jadwigi Królowej Polski (a sam mógłbym potwierdzić, że wcale taka święta nie była. Wręcz przeciwnie, bardziej zapatrzona w cel. Gdybym mógł coś o niej powiedzieć, to to, że była narzędziem w ręku możnych, bo czego można oczekiwać od zaledwie dwunastoletniej dziewczyny na tronie rozległego państwa, rzuconej w wir polityki i urojonych miłości? Chociaż nie powiem, w imię tej ostatniej w ładnym stylu zniszczyła drzwi toporem. I to bynajmniej do swojego przyszłego męża, który specjalnie czekał kilka lat, aż będzie na tyle dojrzała fizycznie po odgórnie ustalonej dacie ślubu, aby mógł z nią w miarę normalnie współżyć, jak mąż z żoną. Jako mężczyzna szczerze mu współczułem. Jaka to przyjemność kochać się z dzieckiem, któremu w dodatku zachciało się być świętoszkiem?).
Według informacji zgromadzonych na ich stronie internetowej, była to wspólnota studentów, profesorów, wykładowców i pracowników, w której uczą się odkrywania Boga w drugim człowieku, poznają siebie nawzajem, odnajdują swoje miejsce w Kościele i przygotowują się do realizacji swojego powołania życiowego.
To jest do skutecznej identyfikacji oraz eliminacji sił nieczystych.
Chociaż nigdzie nie pisano tym wprost, to było bardziej niż oczywiste. Rozbudowane jednostki, które mają pod sobą wiele stopni wtajemniczenia. Jedni kryli drugich, tworząc byt idealny. Zresztą, nie musiałem nawet przestępować tych murów, aby utwierdzić się w tym przekonaniu.
Niemal tuż przy samej ulicy stał kościół ustawiony jak na ludzkie oko dość dziwnie. Wejście nie było z przodu, jak nakazywałaby logika, ale z boku, przesunięte tak jak i cały plan budynku, w bok. Od szarej elewacji odcinały się współczesne, kolorowe witraże na miarę animowanych produkcji pochodzenia japońskiego. Daleko im było do szlachetnego piękna starych prac wielkich mistrzów. Osobiście byłem na nie.
Od świątyni wiodła zadbana droga wewnętrzna do budynku, w którym mieściło się serce wspólnoty zajmującej się polowaniem na demony. Potężny gmach pokryty jasną barwą, dumnie dzierżący szyld duszpasterstwa akademickiego. Nieco z przodu był przystanek autobusowy, a po drugiej stronie ciągnęły się blokowiska.
Rozejrzałem się dokładnie po okolicy. Pierścień nie informował mnie o żadnym zbliżającym się zagrożeniu, natomiast dopatrzyłem się bariery ochronnej rozpostartej od rogu dachu przystanku, poprzez bramę wejściowa aż po sam budynek stowarzyszenia, co powodowało, że byli niejako odporni na wszelkie ataki z zewnątrz, dopóki bariera była utrzymywana. Zapewne istniał specjalny oddział przeznaczony tylko do tego zadania. Być może nawet nie był świadomy swojej roli i jej powagi. Może jakieś kółko różańcowe, albo rycerstwo sam już nie mam pojęcia czego. W wymyślaniu nazw byli niezrównani.
Skrzywienie planu budynku świątyni również było dla mnie oczywiste. Nawiązywało to do jednej z zaginionych ksiąg Salomona, która traktowała właśnie o demonach. Piekłu niezwykle zależało, aby się ona zgubiła. O ile ufano Salomonowi i jego mądrości, o tyle jego wiedza w niepowołanych rękach skutkowała właśnie takimi niuansami, działającymi wybitnie mocno na naszą niekorzyść.
Księga głosiła, że aby obezwładnić demona, ołtarz należało ustawić w szczególny sposób w stosunku do stron świata. Nietrudno się domyślić, że ustawienie kościoła świętej Jadwigi idealnie odpowiadało na te zapotrzebowanie, co więcej, mógłbym wysnuć nawet teorię, ze powstał dokładnie w tym celu.
W czasie w którym udawałem, że czekam na autobus, do środka weszło parę osób. Przeważnie były to kobiety, chociaż nie było to regułą. W pewnym momencie że środka wyszedł jeden z duchownych, a mógłbym przysiąść, że kiedy mnie zobaczył, jego twarz na moment zmieniła swój wyraz. Pierścień delikatnie rezonował z jego aurą i chociaż nie był aniołem, to doskonałe wiedziałem, że miał przy sobie antydemonią broń. Skąd? Instynkt, powiedziałbym.
Nie sądziłem, że tak szybko stanę się taki sławny w Radomiu. Chociaż z drugiej strony, może ogłoszono po prostu ogólny alert przeciwko intruzom?
Nasze spojrzenia się spotkały. Wielebny rozejrzał się dookoła, czy nikt nam nie przeszkodzi, a kiedy rozdzielił nas przejeżdżający samochód, z szybkością na poziomie istot niebiańskich odbił się od chodnika i następnie od dachu przemieszczającego się auta, nie pozostawiając po sobie najmniejszego wgniecenia w miejscu, z którego odbił się stopą. Tylko moje oczy mogły to wypatrzeć, dla ludzi pastor właśnie rozpłynął się w powietrzu, by po chwili znaleźć się obok mnie. Mało to było rozważne w biały dzień, niemniej zgadywałem, że miał być to mały pokaz siły przede mną.
Szkoda tylko, że nie zdawali sobie sprawy, jakiego przeciwnika mieli po drugiej stronie.
- Musisz się uważać za niezwykle szczęśliwego, skoro zdołałeś wczoraj umknąć - zwrócił się do mnie półgłosem. Sam nie zamierzałem go nawet obdarzyć uwagą: byłem zbyt pochłonięty obserwowaniem skaczących wróbli na trawie. - Ale drugiej szansy nie będzie. Opuść to miasto. Wynoś się. - Powtórzył dobitniej, a na znak, że nie żartuje, sięgnął ręką po sztylet. Dla mnie zabójczy. Tak samo jak ten żar lejący się z nieba.
Zadarłem głowę do góry, oglądając przesuwające się po niebie chmury, całkowicie ignorując klechę, ale ten nie zamierzał ustąpić.
- Na pewno chce ojczulek atakować bezbronnego mężczyznę tuż naprzeciwko świątyni? - zakpiłem z niego. - O ile mi wiadomo, to otoczenie kościoła zawsze cieszyło się azylem dla wszelkich potrzebujących. Może jestem jednym z nich?
- Dla potrzebujących zawsze jesteśmy otwarci. - odszczeknął się. - I w trosce o nich wypędzamy potępionych. Wynoś się - powtórzył się, kierując tym razem ostrze w moją stronę.
- Nie brzmi to przekonująco. - Grałem na czas. - Zresztą, nic nie możesz mi zrobić, nie zawarłem kontraktu i nie zamierzam, a nienawidząc mnie przez sam fakt mojego istnienia, łamiesz przykazanie miłości do bliźniego. Czyż nie tak?
- Bliźnim nigdy nie będzie diabeł. Przeciwnik mojego Boga nie zasługuje na moje miłosierdzie!
- Doprawdy? Chyba powinieneś wrócić do czytania swojej książeczki - zakpiłem, ale wówczas przed oczyma minęło mi ostrze sztyletu. Musiałem szybko odskoczyć w bok, jeśli nie chciałem zostać trafiony.
Co gorsza, trafił mi się naprawdę nawiedzony ojczulek, bo przewidział mój ruch i za nic miał fakt, że nie zamierzałem staczać tu potyczki. Chwycił mnie za nadgarstek i tylko szybki kopniak w brzuch zdołał go przekonać, aby mnie jednak puścić. Nieco zakrztusił się, ale kiedy już mu przeszło, rzucił się na mnie, rozciągając dookoła nas barierę.
- A niech to, spóźnię się na autobus. Zostało zaledwie parę minut do trójki, muszę się spieszyć - udałem zmartwionego, przewracając na duchownego metalowy pojemnik PCK. Tym razem jednak to ja nie doceniłem gościa, bo nie tylko uskoczył w bok, ale i wzbił się w powietrze, chcąc mnie zaatakować od góry.
W dodatku zaczął mamrotać jakąś inkarnację, a po ruchu warg wiedziałem, że w tej chwili nie czas już na żarty.
Inkantacja pochodziła z zaginionej księgi Salomona. I mogłem spokojnie założyć, że księga zaginęła właśnie dlatego, że trafiła na taki koniec świata jak to piękne, polskie miasto. To by też tłumaczyło, dlaczego po stosunkowo wczesnej dacie powstania i doniosłej historii, którym niejedno miasto pochwalić się nie mogło, jak chociażby podpisanie unii radomskiej między dwoma mocarstwami, jakimi wówczas była Polska i Wielkie Księstwo Litewskie czy chociażby strajki radomskie Ursusa, jako pierwsze w kraju w fali strajków, nadal było na uboczu. A może inaczej: z premedytacją spychane na boczny tor, aby ukryć w nim to, co najcenniejsze. Dlatego za wszelką cenę próbowano odsunąć miasto z dala od reszty, czy to przez ośmieszanie, czy też inne niegodne, ale skuteczne chwyty.
Postawiłem na rozwiązanie radykalne i szaleńcze, ale skuteczne w swej prostocie: wymierzyłem najszybciej jak mogłem i najmocniej, jak byłem w stanie cios prosto w szczękę duchownego, który nie spodziewając się tego, aż jęknął. Niemniej, inkantacja została powstrzymana. Pięknie było widzieć, jak robi salto w powietrzu, ku mojemu zdziwieniu, kontynuując mamrotanie.
Odskoczyłem w bok na czas, nie mniej dzięki mojej interwencji siła zaklęcia nie była na tyle poważna, aby w jakikolwiek sposób mogła mi zagrozić. Tymczasem wykorzystałem fakt, że w tej chwili był odsłonięty i zadałem mu ranę moją spinką do mankietu.
- Scutum meum dolorem hostium detrimento* - wypowiedziałem, przymykając oczy, a wówczas spinki, jakie miałem przy sobie zareagowały na inkantacje, przybierając kształt sztyletów, gotowe do zadania ciężkich ran dla istot anielskich. Istniała legenda, że wykuł je sam Hiob pogrążony w rozpaczy, czekając aż dokona się jego oczyszczenie. Mimo to, po ukończeniu ich odrzucił swoją pracę, pokładając nadzieję w Szefuńciu (który wtedy założył się z Lucyferem). Po jakimś czasie sztylety zaginęły, a prawda była taka, że Lucyfer chcąc się odegrać na Szefuńciu z przegranej w zakładzie zabrał je i zamienił w spinki, aby nikt ich nigdy już nie znalazł.
Najważniejsze, że na końcu tej drogi znalazły się u mnie.
Czerń habitu zaczęła niknąć pod czerwienią sączącą się z rany.
- Zapłacisz mi za to - wycharczał kaznodzieja, ocierając krew z ust. Zaparł się mocno stopą o chodnik i ruszył na mnie z bestialskim krzykiem, celując prosto w serce.
W ostatniej chwili zniknął mi z oczu i zanim zorientowałem się, z której strony nadejdzie atak, przez barierę przeniknął potężny słup białego światła, który przybrał kształt tarczy, jaka broniła mnie od miecza napierającego ze wszystkich sił księdzulka, czerwonego z wściekłości.
Właściwie, byłem nie gorzej od niego zszokowany, bowiem moc ta wcale nie należała do mnie ani innego z moich pobratymców.
W samym środku tarczy tkwiło białe pióro, pochodzące ze skrzydeł nieobecnej tutaj Malwiny.
Odruchowo sięgnąłem dłonią do kieszonki, w której miałem je schowane, a kiedy zorientowałem się, że tam go nie ma, ani w żadnej innej kieszeni mojego ubrania, co dość szybko sprawdziłem, poczułem, jak w środku lata robi mi się zimno.
* Tak, ta instytucja naprawdę istnieje i naprawdę jest pod opisywanym adresem ;P Dla ciekawych: daradom.pl
** (łac.) Tarcza mojego cierpienia szkodą dla wroga
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top