Rozdział 11 - Ostatni raz
Aurélie zerknęła szybko na Brunona i zrozumiała, że jest tym wszystkim tak samo zdziwiony jak ona. Zastanawiała się, co zrobić — najchętniej uciekłaby stamtąd jak najszybciej, bo nie miała ochoty brać udziału w kolejnych męczących sytuacjach, ale wiedziała, że w tej chwili nie jest to możliwe. Tymczasem Strażnicy przytrzymali mocniej Pierre'a, choć niewiele im to dało. Ten nadal się szamotał.
— Jesteś w szoku, musisz dojść do siebie! — zwrócił się do niego jeden ze Strażników.
— Nie jestem w żadnym szoku! — zaprotestował Pierre. — Czuję się świetnie! A teraz puśćcie mnie, żebym mógł dobić tych drani!
— Nie... ma... mowy! — wysapał z trudem drugi Strażnik. — Idziesz z nami!
Pierre już nic nie odpowiedział. Prawdę mówiąc, wyglądało to, jakby się poddał. I nagle uniósł głowę i odepchnął od siebie Strażników. Jeden z nich upadł na ziemię, a drugi, choć się zatoczył, nie stracił równowagi. Pierre wykorzystał to i rzucił się ku wyjściu ze szpitala, ale stojący Strażnik nie pozwolił mu na to. Skoczył ku niemu i chwycił go z całej siły. Walka nie była jeszcze skończona.
Aurélie pomyślała, że powinna coś zrobić, cokolwiek, ale nie umiała się ruszyć z miejsca. Bruno co prawda też nie wyglądał, jakby chciał podjąć jakiekolwiek działania, więc czując się usprawiedliwiona, stała tak dalej i tylko patrzyła, jak Strażnik próbuje obezwładnić Pierre'a. Niezbyt mu się to udawało, ale mimo wszystko uniemożliwiał mu ciągle ruszenie dalej. Choć Pierre był rozjuszony, Aurélie zrozumiała, że nie jest to taka utrata kontroli jak w czasie ostatniej bitwy. Nie czuła tej energii co wtedy, a poza tym, gdyby było tak samo, wątpiła, że Strażnik tak długo dawałby radę. Nawet przy pomocy kolegi, który się opamiętał i do niego dołączył.
— Co tu się dzieje?! — usłyszeli nagle tubalny męski głos.
Aurélie spostrzegła potężnego mężczyznę w fartuchu lekarskim, który szedł ku nim. Nie zważając na nic, podszedł do walczących i obdarzył ich pytającym spojrzeniem.
— Próbujemy powstrzymać tego tutaj... — wyjaśnił Strażnik. — Jest w szale...
— Ach, tak, rozumiem. — Lekarz niespodziewanie się uśmiechnął.
Sięgnął do kieszeni fartucha i wyciągnął z niego dużą strzykawkę. Jakoś udało mu się przytrzymać na chwilę Pierre'a w miejscu i wstrzyknął mu w ramię zawartość strzykawki. Ten jeszcze chwilę próbował się szamotać, ale wreszcie znieruchomiał.
— Co... Co mu zrobiliście? — Aurélie nagle odzyskała głos.
Lekarz spojrzał w jej stronę.
— To nic takiego, panienko. Tylko drobny środek usypiający. Będzie spał przez parę godzin, chyba że obudzę go wcześniej. I chyba to zrobię... Tylko że nie tutaj. Chodźcie, wezmę go do siebie.
Strażnicy ruszyli za lekarzem, trzymając wspólnie nieprzytomnego Pierre'a, a Aurélie, wiedziona ciekawością, poszła za nimi. Bruno po chwili do niej dołączył. Minęła może niecała minuta, gdy znaleźli się w dość dużym gabinecie. Lekarz wskazał Strażnikom łóżko, na którym tamci ułożyli Pierre'a.
— A więc co tu się wydarzyło? — zapytał, patrząc na zebranych.
— Wygląda na to, że Odnowiciele, a raczej to, co z nich zostało, nie zamierzają się tak łatwo poddać — oświadczył jeden ze Strażników.
— No tak, zaatakowali mnie — wtrąciła się Aurélie. — Ale Pierre'a tam nie było, więc o co chodzi?
— Zaatakowali cię? — zdziwił się mężczyzna. — Ale kiedy?
— Dopiero co...
— Czyli wygląda na to, że były dwa ataki... Zaraz, ja cię chyba znam...
— To ta dziewczyna, która dała nam piętno — przypomniał Strażnikowi jego kolega. — Pamiętasz?
— Ach, no tak. To wszystko mi się nie podoba, bardzo nie podoba.
— Ale co z tym atakiem na Pierre'a? — zniecierpliwiła się Aurélie. — Co się stało?
Strażnik prychnął pod nosem.
— Ktoś tu się przeliczył — stwierdził. — Eks-Odnowiciele pomyśleli sobie, że obława na samotnego półboga to świetny pomysł, ale chyba zapomnieli, że mają do czynienia z kimś, komu sama Tigili postanowiła wręczyć swój najpotężniejszy artefakt. Ci, którzy mogli, uciekali w popłochu.
— Czyli niektórzy nie mogli? — zapytał lekarz, unosząc brew.
— Poranił ich trochę — odpowiedział Strażnik. — Gdy Zakon dowiedział się o walce, przybyliśmy na miejsce, złapaliśmy rannych i wzięliśmy do aresztu... No, dwóch trafiło do szpitala. I ledwo złapaliśmy jego. — Wskazał Pierre'a. — Widzieliście zresztą, co robił, gdyby nie pan, to mielibyśmy kolejnych rannych, ale po naszej stronie.
— Ależ to drobiazg. — Lekarz machnął ręką. — Taka moja praca. Jak widać, biedak nie wiedział, co robi. To nie pierwszy taki mój przypadek, zresztą, teraz wielu Strażników tak ma. Po tej ostatniej bitwie, wielu z nich widziało śmierć bliskich im osób... Nie dziwię mu się, ale jednak trzeba by coś na to zaradzić.
— Mam poczucie, że to nie był przypadek — mruknęła Aurélie, bardziej do siebie niż do zebranych, ale nie uszło to uwadze lekarza.
— Co powiedziałaś? — zapytał.
— Te ataki... Na mnie i na Pierre'a, one muszą być ze sobą powiązane. To znaczy... Ta była Odnowicielka mówiła, że chce na mnie zemsty za to, że niby przeze mnie Odnowiciele upadli, ale przecież Pierre też miał w tym swój udział. Więc wygląda na to, że chcą sprzątnąć nas oboje.
— Rozumiem. — Pokiwał głową, a przy tym wyglądał na dość zamyślonego. — Dziękuję wam — powiedział do Strażników. — Zgłoście przywództwu całą tę sytuację, oni z pewnością coś wymyślą w tej sprawie. Wy też możecie iść — dodał, patrząc na Aurélie i Brunona.
— Na pewno? — Aurélie zaniepokojona zerknęła na Pierre'a. Choć w śnie wyglądał tak spokojnie, jak go już od dawna nie widziała, nie zmniejszyło to jej obaw. — Ogólnie nie jest z nim najlepiej... Martwię się o niego.
— Znam się na swojej pracy. — W tonie lekarza po raz pierwszy zabrzmiała stanowczość. — Dla pacjenta dobrze będzie, jeśli po przebudzeniu nie będzie tam nikogo poza nim samym i mną, profesjonalistą.
Dziewczyna zrozumiała, że nie ma się co kłócić z lekarzem. Opuściła gabinet, a Bruno wyszedł za nią. Na korytarzu już nie czekały na nich żadne kolejne niespodzianki — opuścili szpital i ruszyli w stronę wyjścia z siedziby Zakonu.
— To wszystko coraz bardziej mnie martwi — odezwała się Aurélie po paru minutach milczenia. — Muszę nauczyć się magii i to szybko.
— Dorine będzie cię trenować, więc bez obaw — zapewnił ją Bruno. — Jak ciebie znam, to poradzisz sobie z tym.
— No niby znam jakieś tam podstawy...
Skupiła się i odetchnęła głęboko kilka razy, tak jak nakazywała jej Jaqueline, a wkrótce na jej dłoni zapłonęło delikatne światełko. Po paru sekundach znikło, ale to wystarczyło, żeby Bruno uśmiechnął się.
— Widzisz? Już umiesz więcej niż ja.
— Mam nadzieję, że będę umieć tyle, żeby się obronić.
— Ja cię obronię, zaufaj mi. — Bruno poklepał ją po ramieniu, a Aurélie nie powstrzymała chichotu. — Ej, no co? Nie wierzysz w to, co może ta Zebra?
Prawdę mówiąc, nie do końca wierzyła. Ale sam fakt, że Bruno chciał jej bronić przed wrogami, sprawiał, że nigdy w życiu by mu tego nie powiedziała.
— Oczywiście, że wierzę.
***
Znowu to zrobił. Znowu dał się ponieść i zrobił z siebie kompletnego durnia. Chociaż lekarz nie uczynił pod jego adresem żadnych bezpośrednich wyrzutów, Pierre widział, że ten traktuje go jak małe dziecko, które nie umiało sobie poradzić z własnymi emocjami.
Cóż, chyba faktycznie tak było.
Lekarz chciał go przetrzymać dłużej na obserwacji, ale Pierre uparł się i ostatecznie opuścił siedzibę Zakonu. Nie był pewien, czy dobrze zrobił, ale sama myśl o tym, że miałby zostać w szpitalu, gdzie obcy ludzie ciągle zawracaliby mu głowę, upewniając się, czy aby na pewno nie wzbudziły się w nim znowu mordercze skłonności, przyprawiała go o mdłości. Zresztą, wcale nie było tak źle. Na pewno nie tak, jak w czasie ostatniej bitwy. Wtedy rzeczywiście chciał się pozbyć wszystkich wokół siebie, ale teraz chociaż pamiętał szczegóły.
W końcu zdecydował się wyjść z domu w celu poszukania pracy, w nadziei, iż jakieś zajęcie odciągnie go od ponurych myśli. Już w paru miejscach odesłali go z kwitkiem, ale postanowił się nie poddawać, aż czegoś nie znajdzie. Takie chodzenie od jednego zakładu do drugiego może i było bezcelowe, ale Pierre wiedział, że ze swoimi kwalifikacjami, czyli praktycznie niczym, nie będzie w stanie dostać się na żadne poważniejsze stanowisko, toteż liczył na to, że szczęśliwym trafem znajdzie takie miejsce, gdzie pilnie potrzebny będzie sprzątacz.
W próbach znalezienia pracy przeszkodzili mu byli Odnowiciele. Wybrali sobie niestety dla siebie zły moment, bo Pierre w tym momencie nie miał ochoty na spotykanie nikogo, a już zwłaszcza wrogów. Z początku chciał ich tylko przegonić, ale zanim się obejrzał, już dawał upust całemu napięciu, które gromadziło się w nim przez cały ten czas. A fakt, że ci ludzie przyczynili się do tego, co spotkało Brigitte, tylko ułatwiał mu bicie każdego po kolei. Gdyby Zakon się nie wtrącił, pewnie przynajmniej kilku z nich dołączyłoby do niej w zaświatach... A Pierre nie był pewien, czy taka perspektywa go bardziej przerażała, czy fascynowała.
Ale tak się nie stało, toteż starał się o tym nie myśleć tyle. Choć nie było to łatwe — był przekonany, iż ten atak nie będzie ostatnim. Musiał być przygotowany. I zastanowić się, jak chciałby następnym razem ich potraktować. Wiedział jedno: cokolwiek wybierze, nie może pozwolić, żeby Zakon znowu się wtrącił.
Tak rozmyślając, przemierzał ulice i zastanawiał się, czy był jeszcze sens szukać miejsca, gdzie chcieliby go przyjąć. Był trochę zmęczony i najchętniej wróciłby do domu. Ostatecznie uznał, że uda się w kierunku domu, ale zajrzy jeszcze do mijanych po drodze zakładów. To była jednak już taka pora, że większość miejsc pracy powoli się zamykała. Ludzie wychodzili z budynków, zadowoleni, że oto zaczyna się weekend. Szkoda, że Pierre nie potrafił się cieszyć razem z nimi.
Wreszcie ujrzał miejsce, w którym nadal się świeciło. Jak się okazało, był to bar. W opłakanym stanie. Niski, obskurny budynek, którego ściany były obdrapane, a zapewne poddane również działaniu czynników ludzkich, wcale nie zachęcał do wejścia, a przynajmniej ludzi uważających się za przyzwoitych. Rzecz miała się inaczej ze stałymi bywalcami tego miejsca: tak samo brudni i niechlujni jak sam bar, idealnie do niego pasowali. Jeden z pijaków minął Pierre'a, a ten zmarszczył nos, poczuwszy od niego odór przetrawionego alkoholu i papierosów.
Wbrew sobie Pierre zbliżył się do baru. Być może, skoro był w takim stanie, to będzie potrzebny tam sprzątacz? Wszedł więc do środka, aby się o tym przekonać. Środek był może odrobinę czystszy niż ściany, ale smród okazał się niemal nie do wytrzymania. Pierre miał ochotę wyjść, ale nie zawrócił. Nie miał pojęcia, co nim powoduje — czyżby opary alkoholu były tak silne, że już go lekko upoiły? Prawdę mówiąc, nie był pewien. Na ogół omijał alkohol, wiedząc, że w czasie misji powinien być skupiony, co najwyżej czasem zdarzyło mu się napić troszkę, aby utrzymać pozory. Ale nigdy na tyle, by poczuć na sobie objawy upicia.
Podszedł do baru. Uwijało się tam dwóch barmanów, jeden w średnim wieku, a drugi może o nieco po dwudziestce i gdy już nalali szczodrze trunku paru wcześniejszym klientom, Pierre znalazł się przed nimi.
— Co podać? — burknął starszy barman. Pierre odniósł wrażenie, że po pracy, a może i w trakcie niej, nie różni się niczym od swoich klientów.
— Chcę zapytać, czy może znalazłaby się dla mnie praca? — odpowiedział, zanim się rozmyślił. Choć nie był pewien, czy nawet jeśli odpowiedź będzie twierdząca, to ostatecznie nie odmówi. — Jakakolwiek... Mogę sprzątać... toalety.
— Toalety! — ryknął barman. — A to ci dobre! Chłopaczek chce toalety sprzątać!
Kilku mocno podpitych klientów, siedzących przy barze, spojrzało w ich stronę, ale po chwili znudzili się i zajęli ponownie trunkami.
— A co, coś nie tak? — Pierre starał się nie dać wytrącić z równowagi.
— Toalety to my mamy na zewnątrz, ale nikomu jeszcze nie udało się domyć tych ścian. Więc powodzenia.
— Mogę sprzątać cokolwiek, niekoniecznie toalety. To co, znajdzie się dla mnie miejsce?
Barman spojrzał w stronę kąta, a Pierre powiódł za jego wzrokiem. Dostrzegł tam kobietę, pochrapującą mimo hałasu panującego w budynku. Sądząc po miotle, porzuconej obok niej, to ona tu sprzątała. I w tym momencie zrozumiał, że tutaj zatrudnienia raczej nie znajdzie. Westchnął pod nosem. No cóż, nic tu po nim. Kolejny dzień zakończył się porażką na całej linii. Ale może jutro będzie miał więcej szczęścia. Z tą myślą chciał już opuścić bar, ale nie ruszył się z miejsca. Pomyślał, że w domu już będzie wiadomo, co dziś zrobił. Znowu będzie musiał słuchać kazań...
Nie, wszystko, tylko nie to.
— No dobrze — stwierdził zrezygnowanym tonem. — W takim razie kolejeczkę poproszę.
Ta odpowiedź okazała się prawidłowa. Barman spojrzał na Pierre'a nieco mniej niechętnie niż wcześniej i sięgnął po kufel, o którym można by powiedzieć wiele, ale nie to, że był czysty. Nalał szczodrze piwa i podał Pierre'owi, a ten natychmiast zwątpił w to, co robił. Czy to miało jakikolwiek sens? Upijać się, zamiast wrócić do domu? A poza tym... Ile to będzie trwać? Czy w ogóle to piwo było cokolwiek warte?
Korciło go, żeby wylać je i stąd wyjść. Powstrzymał się, przypomniawszy sobie, że już za nie zapłacił. Z pieniędzy, które mu się powoli kurczyły, a nie łudził się, że Aaron i Estelle będą wiecznie łożyć na niego i na Malou. No, na Malou może, bo w końcu byli jej dziadkami. Ale na niego? Nie... Nie mógł pozwolić sobie na wyrzucanie pieniędzy w błoto.
Upił spory łyk.
Piwo było ohydne i Pierre nieomal je wypluł. Jak ludzie mogli pić coś, co smakowało tak podle? I to więcej niż raz? A jednak, gdyby nie pili, bar byłby pusty. Więc coś w tym trunku musiało być. I ta myśl zachęciła go do przełknięcia, a następnie do ubrania kolejnego łyku. Ten okazał się już łatwiejszy, toteż Pierre usadowił się przy pobliskim stoliku, by nie stać i nie blokować przejścia.
W miarę jak trunku ubywało, Pierre coraz mniej zastanawiał się nad tym, co robi. Świat wokół niego wydał mu się nagle jakiś przyjemniejszy — wnętrze baru nie odpychało go już tak, podobnie jak ludzie w nim. Nawet śpiąca sprzątaczka nie wywoływała w nim już urazy z powodu faktu, iż ktoś taki blokuje stanowisko, a raczej rozbawienie. Po prostu korzystała z okazji... Mimo tego nadal nie zapomniał o zupełnie wszystkim. Niespecjalnie mu się to podobało, ale zrozumiał, że jeśli chce zapomnieć, musi wypić więcej. Już wkrótce na stole wylądowała kolejna porcja piwa.
A wraz z nią Pierre'a zaczepił niespodziewany gość.
— Po raz pierwszy cię tu widzę — odezwał się.
Pierre spojrzał na niego i ujrzał młodego mężczyznę o jasnych włosach. Nie mógł być od niego dużo starszy, a może nawet byli w tym samym wieku. Zdziwił go jego widok, bo nie sądził, że mógł przychodzić tu ktokolwiek poza pijakami, którzy prawdopodobnie tego baru nawet nie opuszczali, oraz takimi desperatami jak on sam. Chyba że ów gość również był desperatem.
— Kim jesteś?
— Przychodzę tu od czasu do czasu — odparł przybysz nieco zagadkowo. — Ale ciebie tu wcześniej nie było, więc bardziej stosowne jest pytanie, kim ty jesteś, a nie ja.
W normalnych okolicznościach Pierre wstałby i wyszedł, nie mając ochoty opowiadać o sobie jakiemuś nieznajomemu. Ale to nie były normalne okoliczności. Alkohol już zdążył nieco zaćmić mu umysł.
— I tak nie uwierzysz — odparł. Jeszcze trochę się kontrolował.
— Wierzę w wiele rzeczy. — Jego rozmówca uśmiechnął się lekko. Uwadze Pierre'a nie uszło, że był całkiem przystojny. — Na przykład w to, że nie jesteś zwyczajny.
— To znaczy?
— Jeszcze nigdy nie widziałem takich oczu jak twoje. Fascynujący kolor, wiesz?
Co ciekawe, wcale nie tak wielu ludzi zwracało uwagę na jego oczy. A większość tych, którzy zwrócili, wiedzieli więcej o magii niż przeciętny człowiek. Albo to była Brigitte. Pierre'owi przypomniało się, jak potrafiła bardzo długo patrzeć mu prosto w oczy, co on oczywiście wykorzystywał, by spojrzeć w jej. Szybko jednak odgonił to wspomnienie, bo nie miał ochoty pogrążać się w melancholii. Nie teraz. Wolał się dowiedzieć, dlaczego ów przybysz tak bardzo zainteresował się jego oczami.
Odwzajemnił więc to spojrzenie i zobaczył, że oczy tamtego również mają dość niezwykły, intensywnie niebieski kolor. Czyżby on również był półbogiem?
— Wszyscy uważają, że noszę soczewki — odezwał się ponownie, nie zważając na to, że Pierre mu nie odpowiedział. — No cóż, mają prawo tak myśleć, ale nie mają racji. Wszyscy od strony mojego ojca zawsze mieli takie oczy i zapewniam cię, że są jak najbardziej naturalne.
— Nie polemizuję z tym.
Pierre nie bardzo wiedział, co innego mógłby odpowiedzieć. Miał się kłócić? Nie, po tym, co widział, był w stanie uwierzyć w to, że oczy przybysza miały taki kolor jak najzupełniej naturalnie. A poza tym, nie wiedzieć czemu, te oczy sprawiły, że jakakolwiek myśl, której chciał się uchwycić, natychmiast ulatywała z jego głowy. A może to przez piwo? Może już kompletnie się upił?
Nie, wolał wierzyć, że to przez te oczy.
Nie zaprotestował, gdy przybysz przysunął się nieco bliżej. Zorientował się, że ten również nie był zupełnie trzeźwy. Zresztą, czy w tym miejscu, gdzie opary alkoholu były zupełnie wszędzie, dało się pozostać trzeźwym w jakikolwiek sposób? A zresztą, Pierre nawet nie chciałby być trzeźwy. W tej chwili był dużo, dużo szczęśliwszy niż przez ostatnie tygodnie.
Ręka mężczyzny znalazła się na jego udzie. Pierre tylko uniósł brew. I pozwolił, by druga ręka go objęła. Już wkrótce nie myślał zupełnie o niczym.
***
Obudził się w swoim łóżku, chociaż nie miał zielonego pojęcia, jak dotarł do domu. Usiłował sobie przypomnieć, co wydarzyło się poprzedniego wieczoru; dotarł pamięcią do momentu, kiedy, nie znalazłszy pracy w barze, upił się i spotkał tego dziwnego kolesia. Dalej, choć usilnie próbował, nie potrafił odtworzyć dalszych wspomnień. Czyżby wypił aż tak dużo? Nie, chyba nie... Chociaż może jednak... Ból głowy zapewne nie wziął się znikąd. Chociaż nie tylko głowa go bolała.
I z tego powodu zrodziły się w nim pewne podejrzenia.
Chociaż jedynym, czego w tej chwili pragnął, było zakopać się pod kołdrą i umrzeć, zmusił się, żeby wstać z łóżka i przejrzeć się w lustrze wewnątrz szafy. Zignorował fakt, że wyglądał, jakby właśnie wstał z grobu, bo nie to go interesowało. Skupił się na szyi i już po chwili znalazł to, czego szukał. Malinkę.
— No pięknie — jęknął. — Nie wierzę, że naprawdę to zrobiliśmy...
Ukrył twarz w dłoniach, po czym doczłapał do łóżka i rzucił się na nie, by po chwili przykryć się kołdrą. Teraz już nie było mowy o tym, że stamtąd wyjdzie.
Dlaczego to zrobił? Czemu się nie powstrzymał? Nie miał nawet pojęcia, kim tamten koleś był! Pierre nigdy nie przypuszczał, że zrobi coś takiego z zupełnie przypadkowym człowiekiem. Z Brigitte to było coś innego, bo przecież znał ją całe lata, oboje się kochali... A poza tym jednak była kobietą. Choć oczywiście, zanim pojął, ile dla niego znaczyła, nie sądził, że kiedykolwiek zwiąże się z płcią przeciwną.
— To był ostatni raz — obiecał sobie na głos. — Już nie będę więcej takich głupot odwalać.
Nie mógł, po prostu nie mógł. Jak mógł tak szybko oddać się komuś innemu? Choć i tak miał szczęście, że padło na faceta. Teraz co najwyżej groziła mu jakaś choroba, żadnych poważniejszych konsekwencji. I tak miało być. Nigdy więcej nie może sprowadzić nieszczęścia na niewinnego człowieka. Nigdy.
To postanowienie nie sprawiło jednak, że choć trochę bardziej chciało mu się wstać z łóżka. Doskonale wiedział, że Aaron i Estelle będą na niego wściekli, a wcale nie miał ochoty na konfrontację z nimi.
No cóż, trochę będą musieli poczekać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top