7. NERENETTE

Biesiada trwała w najlepsze, chociaż prawdę powiedziawszy, biesiadowanie stanowiło ostatnią czynność na mej obecnej liście priorytetów. Pomimo to grzecznie zajmowałem miejsce przy jednym ze stołów przygotowanych dla gości nowożeńców, którzy lawirowali pośród zgromadzonych. Nic dziwnego, że nie zasiedli w zasadzie jeszcze na swych miejscach. Każdy pragnął zamienić bodajby słowo z państwem młodych, nie wspominając już o wspólnych zdjęciach. Wesele toczyło się, jakby zaślubiny wcale nie zostały zakłócone. 

Przesunąłem spojrzeniem w kierunku, gdzie wyjątkowo często spoczywał dzisiaj mój wzrok. Dathmara w zasadzie nie oddaliła się od Dikli, niemalże cały czas zasiadając na swym miejscu. Teraz wyglądała na nieco spokojniejszą aniżeli znacznie wcześniej, kiedy to najpierw znalazła się pod ostrzałem trzech niepokornych niewiast, którym niewiele brakowało do rękoczynów, podczas gdy później do akcji włączył się nie kto inny jak sam Toris Urtaro. Ciekaw byłem, o czym rozmawiała z nim Dathmara, marszcząc przy tym brwi i przybierając wyjątkowo zaciekły wyraz twarzy.

- Długo będziesz się jej tak przypatrywać z oddali?

- Tyle, ile trzeba – fuknąłem.

Deshay zdawał się bawić wybornie podczas wesela. W przeciągu kilku ostatnich godzin zakręcił się chyba wokół wszystkich możliwych panien, nie wliczając w ten poczet sióstr Valegora. Aczkolwiek jeśli wzrok mnie nie mylił, a ze względu na jego wybitne zdolności raczej tego nie robił, mógłbym przysiąc, że przez moment próbował oczarować Lemi, najstarszą córkę Hadona i jednocześnie najstarszą bratanicę Valegora. I chociaż prawdopodobnie wkrótce Hadon mógł rozpocząć poszukiwania odpowiedniego zięcia, wątpiłem, ażeby Deshay plasował się wystarczająco wysoko na liście pretendentów.

- Coś mi się obiło o uszy – zaczął, zniżając głos i pochylając się ku mnie znaczniej.

- Wiesz, że pewnych rzeczy lepiej nie mówić głośno ani publicznie?

- Dlatego tylko zaznaczam, że to i owo słyszałem.

Zmierzyłem przyjaciela zaintrygowanym spojrzeniem. Wyraz twarzy miał nieodgadniony, choć podejrzewałem, że skrywały się za nim raczej lepsze niż gorsze wieści. Lepsze dla nas, niekoniecznie dla panicza Calveyralo. Ciekawość na temat tego, co dokładnie usłyszał, już zaczynała zżerać moje wnętrzności, ale ostatecznie powstrzymałem się przed zadawaniem pytań. Miałem tylko cichą nadzieję, że o cokolwiek by nie chodziło, Dathmara wyjdzie z tego obronną ręką. Ponownie powiodłem ku niej spojrzeniem, dostrzegając, że rozmawia z Diklą. Pierwszy raz starsza siostra Valegora świętowała na trzeźwo, nie licząc ledwie kilku pucharków trunku.

- Zbierasz dupsko? – Deshay szturchnął mnie ramieniem. Widząc jednak moje pytające spojrzenie, dopowiedział niemal natychmiast. – Czas wypuścić ofiarę.

- Więc chodźmy to zobaczyć – oznajmiłem obojętnie, dźwigając się z miejsca.

Wyjątkowo mocno lubiłem obserwować lemyrthiańskich nowożeńców podczas wspólnego składania ofiary bogini Iskrze w podzięce za połączenie dwóch dusz, jak również po błagalnej prośbie o błogosławieństwo dla nich. Szczególnie że składanie ofiary drastycznie odbiegało od standardowego, które  Valegor z Claudią dokonywać mieli już za każdym kolejnym razem w murach świątyni bądź przy specjalnym ołtarzu zorganizowanym w ich domostwie. Tym razem dary popłynąć miały rzeką Irbar, odpływając srebrzystymi wodami do celu. I chociaż każdy wiedział, że Irbar ostatecznie wpadała do srebrzystego Śródoceanu, nikt nigdy ponoć nie znalazł w nim żadnych pozostałości po składanych wodną drogą darach.

Nie wszyscy zdążali za oblubieńcami na brzeg rzeki. Część zdecydowała się zostać na weselnej biesiadzie, bawiąc się dalej w najlepsze. Rozejrzałem się pośród tłumu, nie dostrzegając ani Dracona, ani Dathmary, a szczęśliwie nie przyuważyłem również Dikli. Znaczyło to, że zgodnie z zapowiedzią pilnowała bez zmian kobiety, na życiu której zależało mi najmocniej pod tutejszym słońcem. Rozmyślając o tym, poczułem zaciskające się czyjeś palce na mym łokciu. 

Deshay dawał mi jasno do zrozumienia, abyśmy puścili tłumek przodem, zostając przy tym nieznacznie z tyłu. Nie wnikałem, snując przypuszczenia dotyczące niemej informacji pochodzącej od mężczyzny. Wszak już parę minut wcześniej przekazał, że słyszał o czymś, co widocznie ocenił jako wyjątkowo pilną wiadomość.

- Nie śpiesz się z wyglądaniem za twoją panną – zasugerował.

- Wcale się za nią nie oglądałem – zaprzeczyłem świadomy własnego kłamstwa.

Prawdą był jednak znacznie bardziej skomplikowany fakt, ponieważ nie oglądałem się wyłącznie za Dathmarą. Gdyby Dracon dreptał z nami, zwabiłbym go jakkolwiek na osobności oraz z dala od szlaku, a później dopilnowałbym, aby śpiewał cienkim głosem. W końcu jakby nie patrzeć, sława do czegoś jednak zobowiązywała, a ja miałem prawo mienić się Oprawcą z Irdium. W dodatku po samotnym randez-vous z Calveyralo nikt niczego nie mógłby mi udowodnić, a brak świadków oraz twardych dowodów skutkowałyby tylko konfrontacją słowo przeciwko słowu. 

- Yhym... akurat.

- Chcesz coś konkretnego czy może jednak zatrzymałeś mnie, żeby się ponabijać? – warknąłem.

Deshay irytował jak mało kto. Fakt faktem wiedział doskonale, jakie punkty stanowiły obszary czułe na tyle, że zareagowałbym za każdym razem. Mogłem mówić, co chciałem, ale on stanowił żywy przykład doskonałego obserwatora jak na łowcę przystało. W sumie do tego właśnie od dziecka go szkolono, nawet jeśli sam nie do końca zdawał sobie z tego sprawy.

- Dobra, opanuj się – jęknął, przewracając oczami. Odnosiłem wrażenie, jakby traktował mnie niczym jęczącą o byle pierdołę pannę z napięciem przed krwawymi dniami. – Miałem na myśli tylko tyle, że ponoć Dathmara nigdzie się nie wybiera.

- Oczywiście, że nie – odparłem. – Zostaną do końca uroczystości.

- Nie miałem na myśli jej, pożal się bogini, partnera – przyznał, przewracając oczami.

- To nie partner – stwierdziłem z jawnym oburzeniem, nawet nie zastanawiając się nad własnymi twierdzeniami. – Partner nigdy nie podniósłby na nią ręki, a jego powinna już dawno odpaść od razów, które najwyraźniej jej zadał.

- Do ciebie dalej nie dociera, co? – zapytał, posyłając mi znaczące spojrzenie.

- Mów wprost – poleciłem ze zniecierpliwieniem. – Nienawidzę zagadek, a domyślać się również nie znoszę. Istnieje zbyt duże pole możliwości do popełnienia pomyłki.

- Nibyś taki inteligentny, a umiejętności dedukcji za grosz – stęknął, na co wycedziłem, niemalże szepcząc. Nikt nie mógł nas usłyszeć, przypadkiem wyciągając jakiekolwiek słowo z kontekstu wypowiedzi i obracając je przeciwko nam lub co gorsza, przeciwko niej.

- Gadaj wreszcie i prosto z mostu, bo nie zamierzam marnować tu z tobą czasu.

- Kurwa, Ner, ona zostaje na stałe - zakomunikował stanowczo, cedząc słowa, byleby tylko nie wykrzyczeć ich mi prosto w twarz.

- Tutaj?

- Z tego co wiem, to nie na Lemyrthii.

Rozciągnął usta w tajemniczym, pełnym arogancji geście. 

- Toś mnie, kurwa, pocieszył – warknąłem. Zakładając nawet, że zostałaby jakimś cudem na którejkolwiek z planet sojuszu, było ich kilka, a to tylko do tej pory. Podejrzewałem, że Random nie zamierzał poprzestawać na najbliższej okolicy, zaś pogłoski, jakie dotarły z kolei do mnie, zdawały się potwierdzać nadchodzącą ekspansję galaktyki. Mimo to ciekawość brała górę, wypuszczając z mych ust pytanie o olbrzymim znaczeniu. – Więc niby gdzie? Na Argejonie?

Argejon zdawał się słuszną opcją. Dikla idealnie sprawdzała się w roli cienia Dathmary, więc w sumie taki obrót sprawy wcale nie powinien dziwić. Ponadto znając Diklę, w zasadzie dziwiłem się, że aż do tej pory trzymała rączki grzecznie przy sobie, sprawując się względem mojej kobiety bez zarzutu. Choć z drugiej strony przecież otwarcie oznajmiła, że nie zamierzała dobrać się Dathmarze do majtek. Nie zamierza jej zgwałcić, przytoczył denerwujący głos przebrzmiewający wewnątrz mojej głowy, dosadnie przypominając oznajmienie Dikli.

- Na Irdium - zaakcentował.

- I ja mam uwierzyć, że Dracon wyraził na to zgodę?

- Jakoś nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek go w ogóle o nią prosił – syknął dziwnie zadowolony Deshay. – Toris raczej nikogo nie zapytuje.

- Toris? – Pytanie wyrwało się mimowolnie spomiędzy moich ust. Zaczynałem podejrzewać, o czym właściwie rozmawiał z Dathmarą, kiedy w głowie przytoczony został odpowiedni obraz. Jednak nawet w najśmielszych snach nie przypuszczałem, że Toris jakkolwiek wtrąci się, oddelegowując Dath na Irdium. Właściwie niby w jakim celu miał to zrobić, skoro nie zamierzał zamordować Calveyralo, a wątpiłem bardzo mocno, aby było zgoła inaczej. – Niby po co i dlaczego Toris miałby wysłać Dath na Irdium? - sformułowałem myśli w słowa, werbalizując je głośno. - Desh, to się kupy nie trzyma.

- Wiem, że kryje się pod tym wszystkim coś znacznie większego, ale jednocześnie to twoja wielka szansa.

- Szansa? – prychnąłem. – Niby na co?

- Żeby ją odbić – odparł prosto, jakby oznajmiał, który napój najmocniej przypadł mu dzisiaj do gustu. – Nie udawaj, że jesteś aż tak... mało domyślny.

- Nie to chciałeś powiedzieć – zauważyłem, na co potwierdził.

- Fakt. Wolałem stwierdzić, że chyba nawet ty nie jesteś aż tak głupi. – Warknąłem, chcąc dać mu do zrozumienia, że wbrew wszelkim oczekiwaniom nie byłem pierwszym lepszym chłystkiem. Sławę zdobyłem nie za darmo. Robiłem rzeczy, jakich każdy normalny wstydziłby się do końca dni, wymyślając najboleśniejsze tortury i testując je na przeciwnikach korony. – Inaczej chyba nawet najbardziej wdzięczny Valegor nie uczyniłby cię prawą ręką.

- Gówno cię to...

- Panowie – przerwałem, słysząc znajomy, męski głos. Odwróciłem głowę, dostrzegając przystającego przy nas Tamada. – Nie psujmy może naszym gołąbeczkom dzisiejszego dnia, co?

- Wcale nie zamierzaliśmy się pobić – odrzekłem, domyślając się, jakie wnioski wysnuł, zauważając naszą sprzeczkę. 

Tamad zrobił kilka kroków ku nam, rozglądając się wokół. Wiedziałem, że podobnie jak pozostali bracia Valegora nie toleruje bicia kobiet, lecz nie podejrzewałem, że on również zaangażuje się w tę sprawę.

- W to nie wątpię, ale wasze burzliwe nastroje są dostrzegalne dla wszystkich.

- Niestety niewiele mogę poradzić na to, co czuję i sądzę w pewnych kwestiach – przyznałem uczciwie. 

Lemyrthianin rozejrzał się ponownie dookoła, jakby szukał wroga przyczajonego w pobliskich krzakach, po czym szepnął:

- Wasza znajoma będzie bezpieczna, tyle wiem na pewno.

- Nie wątpię w Diklę - zapewniłem.

- Spróbowałbyś tylko – zażartował, powstrzymując śmiech. Widząc jednak moją nieprzekonaną minę, dodał: - Nie znam szczegółów, ale raczej Dikla nie była brana pod uwagę.

- Pod uwagę? – zdumiałem się. – Nie była brana pod uwagę względem czego?

- Zobaczycie – zapewnił, a łapiąc mnie za ramię w pokrzepiającym geście, zwrócił się już wyłącznie do mnie. – A tymczasem zabaw się trochę, rozluźnij i niczym nie martw. Nic jej już nie grozi.

Skinąłem głową, przystając na słowa Tamada. Wyglądał na takiego, co wbrew pozorom wiedział więcej, niż można było przypuszczać, a także niż sam otwarcie przyznawał. Trybiki w głowie obracały się jak szalone, próbując wysnuć sensowne domysły, jednak w każdym tworzonym przez siebie scenariuszu dostrzegałem multum luk oraz sprzeczności. Tymczasem wszystko musiało przebiec nie tylko sprawnie, ale również w sposób nierzucający podejrzeń na Torisa i jego rodzinę ani na Valliranów. Moiel była mściwa, chociaż w zasadzie prawdopodobnie nikt nie potrafił powiedzieć, na co należy się nastawić w kontaktach z nią.

- Wygląda na to, że właśnie ominęła nas ofiara młodych – oznajmił Deshay, kiedy rozległy się wiwaty. 

Mimo to jakoś niespecjalnie żałowałem, że ofiara Valegora przemknęła mi koło nosa, gdyż niczego nie widziałem, choć właśnie w tym celu pierwotnie przyszedłem nad rzekę.

- Oby Iskra zesłała na nich wszelki dobrobyt – mruknął Tamad, pochylając przy tym głowę i uderzając pięścią w serce.

- Podejrzewam, że w przeciwnym razie Valegor sam wyrwie jej go z rąk – odparłem szczerze.

Valegor miał wiele za uszami, chociaż jego dotychczasowe grzechy wynikały głównie z próby przetrwania. Książę Lemyrthii jak wszyscy inni próbował zwyczajnie przeżyć każdy kolejny dzień, co nie zawsze było proste. Pamiętałem tamte czasy nader doskonale. Dni, kiedy nie cieszyliśmy się luksusem skonsumowania stałego posiłku bądź zażycia regularnego odpoczynku. Chwil podobnych do tych z Engeriosa, gdzie każdy moment stanowił nie tylko walkę o przetrwanie, ale również wyścig z czasem.

- Jakoś nie śmiem w to wątpić.

Tamad posłał mi porozumiewawcze spojrzenie, najwyraźniej myśląc podobnie, chociaż nigdy nie spędził z nami żadnego z ciężkich momentów. Pomimo to nie wątpiłem, że przetrwał jakieś razem z bratem. W końcu ich ojciec nie należał ani do miłościwych, ani do ceniących wysoko rodzinę. Dla niego liczyły się układy oraz wpływy, a także wszystko, co wzmocniłoby jego władzę.

Nim się spostrzegłem, zdążałem z pozostałymi z powrotem na miejsce biesiady. Pochód otwierali oczywiście państwo młodzi. Mógłbym przysiąc, że spojrzenie Claudii, kiedy wymijała naszą trójkę, nie pozostawało bez znaczenia, niosąc pokrzepienie. Jakby w ułamku sekundy małżonka mego najlepszego przyjaciela złożyła mi cichą obietnicę na lepsze jutro. Postanowiłem zapamiętać sobie jej wzrok, chociaż spojrzenie szmaragdowych oczu samoczynnie zapadało w pamięć.

- Dlaczego odnoszę wrażenie, że szykują się kłopoty?

Odrywając się od własnych rozmyślań hulających w mej głowie, zerknąłem na Deshaya, którego szept dobiegł mych uszu. Brwi miał zmarszczone, opuszczone nisko, wzrok wbijając w jedno konkretne miejsce, a wyraz twarzy wyglądał zaciekle. Jakby właśnie obserwował potencjalną ofiarę, podejmując decyzję czy warto zaatakować już teraz, czy lepiej odrobinę jeszcze jednak odczekać. Powiodłem wzrokiem w ślad za spojrzeniem mężczyzny, dostrzegając, co wprawiło go w stan czujności. Sam mimowolnie również napiąłem mięśnie. Do Valegora z Claudią podchodził właśnie nie kto inny jak Dracon we własnej osobie.

- Jaśnie Valegorze, przepiękna i zacna lady Claudio – zaczął, skłaniając nieznacznie głowę dopiero przy wypowiadaniu kobiecego imienia. Valegor z trudem maskował napięcie rozchodzące się w jego ciele, lecz Claudia sprawiała wrażenie absolutnie rozluźnionej, co dało mi do myślenia. Usta rozciągała w szerokim, pełnym szczęścia uśmiechu, a wręcz stwierdziłbym nieśmiało, że wyrażała nim również życzliwość względem Keryjczyka. Wyglądała przy tym całkowicie odmiennie, aniżeli podczas przyjmowania gratulacji od Calveyralo. – Pięknaś niczym świeżo budząca się do życia jutrzenka, lady Claudio.

- Przyznać muszę, że potrafisz prawić komplementy – odparła grzecznościowo. 

Dopiero słysząc głos kobiety, rozpoznałem, jak mocno udawanym musiał być jej uśmiech. Nie byłem jednak pewien czy Dracon również zauważył niuanse w brzmieniu poszczególnych tonów.

- Lady Claudio, tobie zawsze i wszędzie – odparł, spoglądając kątem oka na Vallirana, kiedy ten odchrząknął. Podejrzewałem, że opanowanie obojga wynika z czegoś, o czym nie miałem bladego pojęcia, jednak mimo wszystko Valegor nie zamierzał ustępować pola w kontaktach ze swoją małżonką. – Nie miej mi tego za złe, milady, ale dzień chyli się już ku końcowi, a żem dopiero niedawno przebył długą drogę, chętnie bym już legnął w łożu.

Słysząc ostatnie słowa, omal nie zachłysnąłem się powietrzem. Nie chodziło o sam fakt, iż Calveyralo był zmęczony i potrzebował odpoczynku, lecz o sposób wypowiedzi. Oznajmiając chęć oddalenia się do komnaty, między wierszami zdawał się zamieszczać informację, kto powinien mu w tej drodze towarzyszyć, a gdyby mógł, bez wątpienia samodzielnie rozciąłby szarfę łączącą małżonków. Valegor z pewnością także słyszał niewerbalny przekaz, ale brak jawnej reakcji, a przy tym jego pięści na nosie Dracona wprawił mnie w prawdziwe zdumienie. Tymczasem Claudia uniosła uroczo kąciki ust, nie spuszczając z przedmówcy niemalże oczarowanego spojrzenia, jakby próbując połechtać jego chore ego.

- Rozumiem twe zmęczenie, lordzie Calveyralo...

Omal nie zadławiłem się własną śliną, słysząc wręcz nadmierną słodycz, jaką ociekał głos kobiety. Szczególnie w chwili nazywania tego draba i zwykłej szumowiny lordem. Odnosiłem nawet wrażenie, jakbym nieopatrznie przeniósł się do zupełnie innego wymiaru, gdzie Claudię i Dracona łączyły znacznie przyjaźniejsze stosunki, niż pierwotnie można byłoby orzec. Potrząsnąłem lekko głową, nie będąc pewnym czy próbować wybudzić się z prawdopodobnego zamroczenia, czy może szukać logicznego wytłumaczenia sytuacji. Coś zdecydowanie mnie ominęło. 

- Lady Claudio, będę zaszczycony, gdybyś zechciała zwracać się do mnie po imieniu. – Skłonił się, ujął w rękę kobiecą dłoń, po czym unosząc ją do ust i składając lekki pocałunek na wierzchniej stronie, dodał: - Wybacz, żem nie miał okazji przedstawić się oficjalnie wcześniej. Jam, oddany ci lady po wsze czasy, Dracon Calveyralo, pierworodny syn oraz spadkobierca chwały konsula Kery lorda Archane'a Calveyralo, a także najstarszy wnuk jego wspaniałości lorda Oushay'a.

Jakim cudem pięść Valegora wciąż tkwiła wzdłuż ciała irdiumskiego władcy, a uśmiech nie spełzał z twarzy niewiasty, nie miałem bladego pojęcia. Żaden genialny pomysł dotychczas nie rozbłysnął w mej głowie, przeganiając zamroczenie. Gdybym nie znał sytuacji, jej głębszej strony, uznałbym, iż Claudia przyciągana było do Calveyralo niezidentyfikowaną, magnetyczną siłą. Otworzyłem szerzej oczy, spoglądając na Deshaya, który wyglądał niezmiennie. Pełna gotowość do działania. Nie wnikałem nawet czy odnosi podobne wrażenie do mnie, gubiąc się w oglądanym przedstawieniu. 

- Oddany po wsze czasy? – zapytała Claudia, której głos brzmiał co najmniej równie dwuznacznie jak rozmówcy. – Powinnam to sobie wziąć do serca i zapamiętać czy może to tylko pusty slogan, lordzie Calveyralo?

Tym razem to usta Dracona rozciągnęły się w uśmiechu. Niewiele brakowało, a oblizałby wargi, dając kobiecie jednoznaczną odpowiedź, niepozostawiającą bodajby cienia wątpliwości. Rozejrzałem się, poszukując wzrokiem jednej konkretnej osoby. O Claudię w sumie mogłem być spokojny, skoro Deshay nie spuszczał jej z oka, a dodatkowo Valegor stał z nią ramię w ramię, chociaż jego zachowania pojąć nie potrafiłem. Niemal natychmiast natrafiłem na Dathmarę. Nadal zasiadała przy Dikli, a ich wargi poruszały się, jednak obie otwarcie spoglądały na rozgrywającą się pomiędzy Claudią a Draconem scenę.

- Z pewnością, milady, nie jest to tylko pusty slogan – zapewnił, obniżając głos. – Proś, o co tylko zapragniesz, a dołożę starań, aby twą prośbę spełnić.

Wraz z deklaracją Dracona w głowie zapaliła się lampka. Wielka bogini Iskro, westchnąłem, stwierdzając, że jeśli Claudia nie była mistrzynią manipulacji, to strach pomyśleć, kim właściwie była. Dopiero teraz dostąpiłem oświecenia, tłumacząc za jednym zamachem wszystko. Dziwne zachowanie oblubieńców, słodycz emanująca od niewiasty, spokój i opanowanie Valegora, wszystko zdawało się złożyć w jedną całość.

- To bardzo potężne obietnice, Draconie.

Już nie lordzie, zauważyłem samoistnie. W końcu patrząc z obojętnie której strony, mężczyzna wyraźnie zakomunikował, iż Claudia ma pomijać formy grzecznościowe. Lord Dracon w jednym momencie, a w dodatku samodzielnie i na własne życzenie odebrał sobie wszelkie przywileje. Ponownie zerknąłem na Dathmarę, stwierdzając, że jawiące się na jej twarzy skupienie dotyczyć może odgrywającej się tuż obok scenki. Jeśli nie kobiety wymyśliły taką manipulację, nie byłem w stanie określić kto. Jednocześnie nie potrafiłem sobie nawet w głowie ułożyć, jak się w ogóle porozumiały, skoro przez całą ceremonię nie rozmawiały ze sobą, a ponadto Claudia niemal notorycznie znajdowała się otoczona pokaźną ilością osób.

- Jestem tego świadom, Claudio.

Nie wiedząc do końca dlaczego, w duchu poprosiłem Iskrę, aby moje kontakty z Dath nie ociekały aż taką sielanką. Gdyby Valegor nie trwał u boku kobiety, przysiągłbym, że to nie on został połączony węzłem małżeńskim z Claudią, która obecnie sprawiała wrażenie niezwracającej uwagi na męża. Jednocześnie przyznać musiałem, że przyjaciel poświęcał się dla wyższego dobra wręcz niemiłosiernie, czekając, kiedy jego małżonka nakaże Keryjczykowi zabierać dupsko samotnie z powierzchni Lemyrthii, opuszczając czym prędzej terytorium galaktyczne sojuszu. Niestety się nie doczekałem.

- Mam zatem nadzieję, że kiedy już przedstawię swoje życzenie, nie wycofasz się z niego, Draconie.

- Iskra mi świadkiem na me deklaracje. – Calveyralo oderwał wreszcie spojrzenie od rozmówczyni, zatrzymując je na Valegorze, który cały czas tylko biernie przysłuchiwał się rozmowie. – Tymczasem będę wdzięczny, lady Claudio, jeśli przebaczysz mi udanie się na wcześniejszy spoczynek.

- Jak już wspomniałam, rozumiem twe zmęczenie - skwitowała. - Mam nadzieję, że jutro zabawisz z nami znacznie dłużej.

Zgubiłem się. Zaiste się zgubiłem. Sądziłem, że Claudia czym prędzej przedstawi żądania Draconowi, tymczasem ona sugerowała, że jutrzejszy dzień równie chętnie spędzi w jego obecności. Zerknąłem na przyjaciela, ale jego postawa nie uległa zmianie. Dawał partnerce pole do działania, trwając przy tym w gotowości do właściwej reakcji.

- Zatem do jutra, milady.

- Do jutra, Draconie.

- Zabiorę Dathmarę i...

- Już chyba mam pomysł na pierwszą prośbę – przerwała mu Claudia, zagradzając drogę, gdy tylko mężczyzna o alabastrowej skórze ruszył z miejsca. Zanim się spostrzegłem, nieskrępowana dłoń kobiety spoczywała na torsie rozmówcy, jakby to dodatkowo miało go zatrzymać w miejscu. - Jeśli oczywiście mogę. 

- Mam tylko nadzieję, że nie chcesz pozbawić mnie mej kobiety, Claudio.

- Dlaczego od razu pozbawić? – zapytała, słysząc odrobinę twardszy ton wypowiedzi Calveyralo. – Jednak byłabym wdzięczna, gdybyś pozwolił Dathmarze zostać odrobinę dłużej. Wszak słyszałam, że jesteś zmęczony, Draconie, a mi niestety nie było dane spędzić w jej towarzystwie dzisiaj ani chwili.

Dracon zmniejszył dystans dzielący go od Claudii, przez co Valegor drgnął, również przysuwając się bliżej. Choć w przypadku tego drugiego różnica wynosiła nieznaczne centymetry. Pomimo to Keryjczyk zdawał się nie zwracać na Vallirana większej uwagi, patrząc prosto w zielone oczy Claudii, jakby usiłował doszukać się w nich czegokolwiek. Ostatecznie uniósł kąciki ust, przysłaniając dłonią dłoń kobiety spoczywającą nadal na jego klatce piersiowej, po czym cicho oznajmił coś, czego nie dosłyszałem nawet z tak nieznacznej odległości. Jednak dostrzegłem drgnięcie brwi Valegora, który bez wątpienia słyszał każde słowo tej szumowiny. Claudia natomiast skinęła głową, po czym odsunęła się lekko, ale kolejne słowa wypowiedziała bardziej stanowcza połowa tego pokręconego związku.

- Zatem dobrej nocy, Draconie.

- Dobrej nocy, Valegorze. – Słowa Dracona brzmiały, jakby właśnie przełykał najbardziej paskudne danie galaktyki, z trudem powstrzymując nudności. Mężczyzna zdawał sobie bez wątpienia sprawę, że dzisiejszą noc Valegor będzie miał bez wątpienia udaną, wszak spędzić zamierzał ją u boku ledwie poślubionej, młodej i pięknej żony. – Lady Claudio... - Ucałował ponownie wierzch jej dłoni. – Oby Iskra zesłała ci dzisiejszej nocy same piękne sny.

- Tobie również, Draconie – odparła.

Podejrzewałem, że życzenie Calveyralo posiadało ukryty sens. Gdyby Iskra faktycznie zesłała sen na Claudię, udaremniłaby tym sposobem konsumpcję małżeństwa. Nie słyszałem o przypadkach powołania się na prawo konsumpcji, choć o nim samym obiły mi się o uszy jakieś rewelacje. Prawo konsumpcji zdawało się przestarzałym i niestosowanym od wieków w całej galaktyce. Jednakże odnosiło się bez wątpienia do statusu małżeństwa.

Nieskonsumowane małżeństwo nie miało racji bytu i wyjątkowo łatwo można było rozwiązać węzeł, gdyby... Kolejne olśnienie, jakiego doznałem, spowodowało, że potrzebowałem zamienić kilka słów z przyjacielem. Dracon teoretycznie miał prawo zażądać dowodu, choć obecnie chyba nikt tego już nie czynił, na zatwierdzenie małżeństwa. Kiedyś często wiele plemion domagało się potwierdzenia konsumpcji, a każde zgodnie ze swymi tradycjami i wierzeniami. Problem jednak polegał na tym, że Valegor i Claudia pierwszą wspólną noc posiadali już jakiś czas za sobą, chociaż keryjski dyplomata nie miał prawa posiadać takiej wiedzy. Nie, chyba że ktoś jednak by mu o tym wspomniał.

Mimowolnie powiodłem spojrzeniem w kierunku Dathmary. Albo ulegałem paranoi, albo kobieta nie była aż takim okazem niewinności, na jaki się prezentowała. Tak czy inaczej musiałem pomówić z przyjacielem, zapobiegając tym sposobem możliwej tragedii. Pewne prawa obowiązywały wszystkich bez wyjątku, w tym także jej wysokość Yallane, która mogłaby zostać zmuszona ściągnąć szarfy przed czasem, mimo że teoretycznie lemyrthiańskie prawo dopuszczało tylko jeden koniec małżeństwa. 

^^^^^^^^^^          ^^^^^^^^^^          ^^^^^^^^^^          ^^^^^^^^^^

Co sądzicie, kochani? 
Mam nadzieję, że rozdział się Wam podobał. 

Jak na pewno się już też domyślacie, Dracon oczywiście spróbuje pozyskać Claudię... w końcu ostrzy sobie na nią ząbki ;) 

Czekam na Wasze komentarze. Za wszystkie serdecznie dziękuję <3 

Uznałam, że nowe rozdziały pojawiać będą się w weekend. Wtedy mam najwięcej czasu, a i na spokojnie mogę coś niecoś wrzucić dla przyjemności :) 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top