27. NERENETTE

Powoli przestawałem nadążać za przyjacielem. Jego wahania nastrojów przypominały wahania ciężarnej, w związku z czym kilka razy zażartowałem, że przeżywa stan Claudii dwukrotnie bardziej aniżeli ona sama. Niewiele co prawda miałem do czynienia z jego partnerką, niemniej jednak nie dostrzegłem, aby z charakteru zmieniła się w drastyczny sposób. Tymczasem Valegor zmieniał usposobienie częściej niż irdiumska pogoda. Podejrzewałem, że częściej niż jakakolwiek pogoda. Jeśli nie był akuratnie szczęśliwy, pogodny i rozpromieniony niczym rozgrzane słoneczko, przypominał chmurę burzową ciskającą grzmoty we wszelkich możliwych kierunkach. Czasem zaś przywodził na myśl niezdecydowaną mgłę, podczas gdy za jakiś czas sypał groźbami niczym gradobicie gradem.

- Możesz wreszcie powiedzieć, co cię dręczy? – zapytałem.

Stukanie palcami o blat powoli doprowadzało mnie do szewskiej pasji, a wolałem nie dawać upustu irytacji. Nie, kiedy Val zdecydowanie siedział podminowany. Zmarszczone nisko brwi wskazywały na jego markotny humor, gdyż szczerą nadzieję pokładałem w ufności, iż nie pieklił się o nic. Zawsze wtedy mogłem zejść mu z drogi, pogrążając się we własnych zajęciach, jako że ich też wcale mi nie brakowało.

- Mamy za słabą ochronę – oznajmił.

- Za słabą?

Dźwignąłem pytająco brwi ku górze. W przeciągu ostatnich dni osobiście zrekrutowałem kilku młodzieńców do wzmocnienia ochrony na terytorium rezydencji. Claudia nie komentowała tego faktu, choć zamienienie posesji w twierdzę z całą pewnością nie przypadło jej do gustu. Zaczynałem rozumieć, dlaczego tak naprawdę nie pisnęła ani słówka wcześniej o swym odmiennym stanie. 

Z ledwością udało się nam przekonać Valegora, że do opuszczania rezydencji przez jego kobietę jako eskorta wystarczy Deshay, a także przeszkolony odpowiednio kierowca. Ku zaspokojeniu przyjaciela Claudia poszła nawet na ustępstwo, zgadzając się, aby w samochodzie znajdował się jeszcze jeden ochroniarz, zezwalając mu zasiadać na miejscu pasażera przy kierowcy. Łaskawie stwierdziła, że póki nie będzie go widzieć, jego obecność nie zaburzy jej spokoju. Widziałem, że Val zamierzał się sprzeczać, lecz spokój ciężarnej małżonki, a co za tym szło także jego dzieci, ostatecznie skutecznie zablokował jego zapędy do dyrygowania.

- Nie zauważyłem, kiedy nagle na terenie posesji znalazła się połowa mojej rodziny.

- Z tego co pamiętam, nie miałeś tego zauważyć – odparłem, nadając wypowiedzi znaczącego tonu. – Na tym chyba właśnie polega przyjęcie niespodzianka.

- Ale równie dobrze to mogli być...

- Val, na Xereb, uspokój się, kurwa, wreszcie! – wybuchnąłem, nie wytrzymując. Mina przyjaciela była bezcenna, jednak uznałem, że najwyraźniej potrzebuje on wstrząsu w postaci kilku siarczystych przekleństw. Rozchylił usta, lecz nie pozwoliłem dojść mu do głosu. Byliśmy przyjaciółmi, więc wierzyłem, że ostatecznie nie oklepie mi gęby za zbytnią szczerość. – Claudii nic nie zagraża. Ma najlepszą ochronę, jaką w ogóle mógłbyś sobie wyobrazić. Irdium jest dosłownie chronione z każdej pieprzonej strony przez członków sojuszu. Pierwszy będziesz wiedział, jeśli zamiast któregoś z twoich braci lub sióstr na powierzchni pojawi się potencjalny morderca, a ja natomiast z chęcią wypruję z niego jebane flaki, sprawiając, że zacznie żałować podjęcia pierdolonej próby zabicia ciebie lub twojej cudownej żony - oświadczyłem. - Gwarantuję ci to, bracie.

Valegor wyglądał, jakby mocno przetwarzał wyrzucone przeze mnie w przestrzeń słowa. Zdawałem sobie sprawę z własnych ograniczeń, ale mówiłem szczerze. Każdego potencjalnie zagrażającego Valegorowi bądź Claudii osobnika chętnie wykończyłbym osobiście, nie okazując ani grama litości. Po chwili dopiero mężczyzna zaczerpnął głęboko powietrza, potakując głową, jednak i tym razem nie dano mu dojść do słowa.

- Jeśli skończyliście mi już słodzić, pragnę ci przypomnieć, że lada moment będzie tutaj doktor Ozeene z jakąś absurdalnie przemiłą pielęgniareczką, więc jeśli nie chcesz, kochanie, przegapić badania i prawdopodobnie obrazu naszych pociech, rusz dupę do sypialni.

Mimowolnie rozciągnąłem usta w uśmiechu, skłaniając głowę, kiedy miłość życia przyjaciela wywarczała przez zaciśnięte zęby ostatnie słowa. Valegor miał przechlapane, a Claudia nie zamierzała pozwolić mu o tym zapomnieć. Co więcej, mężczyzna wcale nie przejmował się, że ukochana zrobiła z niego pantoflarza, chociaż walczył dzielnie. Poza tym jego mała piekielnica również bywała wyrozumiała. Prawdopodobnie tylko i wyłącznie ze względu na obietnicę, którą złożył, zapewniając stałe doglądanie prac w starym budynku hotelowym, jaki z wolna przekształcano w pierwszą publiczną placówkę edukacyjno-opiekuńczą na Irdium.

Valegor również rozciągnął usta, choć jego uśmiech wyglądał zdecydowanie inaczej niż mój. Przypominał bardziej dzieciaka, któremu suszono uszy za niesforne zachowanie. Przygryzł dolną wargę, dłoń zacisnął w pięść, drugą stukając ponownie palcami w blat stołu, przy którym zasiadaliśmy. Następnie spojrzał na mnie wzrokiem sugerującym, że czeka mnie wkrótce dokładnie to samo, po czym skupił uwagę na stojącej już nad nim żonie z rękoma skrzyżowanymi pod biustem. 

Powiodłem wzrokiem w kierunku wyjścia, dostrzegając, że Dathmarę także bawiła ta sytuacja. Szczęśliwie szatynka miała na tyle zdrowego rozumu oraz instynktu samozachowawczego, że nie odnosiła się w podobny sposób do męża przy świadkach, którzy nie należeli do naszego wysublimowanego kręgu.

- Jak dobrze, że cię mam, kotku – zaczął, dźwigając się z miejsca. Jakbym nie znał ich pokrętnej relacji, sądziłbym naprawdę, że Valegor stał się stuprocentowym pantoflarzem. – Choć z czystym sumieniem nie zdołałbym zapomnieć o tobie ani o naszych maleństwach.

Ucałował udającą naburmuszenie żonę w skroń, przykładając wymownie dłoń do brzucha niewiasty, gdzie skrywały się bliźniaki. Brzuch wciąż pozostawał względnie płaski, aczkolwiek jego wyraźne zaokrąglenie stanowiło teraz już tylko kwestię czasu. Co więcej, odnosiłem wrażenie, że każdy oczekiwał na to wydarzenie z zapartym tchem. Służba nadskakiwała Claudii, a słyszane w mieście rozmówki oraz ploteczki dotyczyły tylko potomków władcy. Wieść o bliźniakach rozeszła się po Irdium prawdopodobnie szybciej, niż deszcz spadał z niebios na ziemię, co samo w sobie zakrawało o obłęd.

- Idealnie do siebie pasują. 

Dathmara przysiadła się obok mnie, spoglądając na mnie życzliwym okiem. Od pamiętnej rozmowy nie posunęliśmy się w kontaktach wiele do przodu, nie licząc krótkich pocałunków, a także kilku innych subtelnych pieszczot.

- To w sumie tak jak my – stwierdziłem. Zarumieniła się, nagradzając mnie nieśmiałym uśmiechem. Wyglądała przepięknie, a chociaż oglądałem Dathmarę każdego dnia, nadal nie potrafiłem nasycić się jej urodą. Delikatną niczym płatki kwiatów i wyrazistą jak promienie samego słońca rozświetlającego naszą oraz sąsiadujące planety. – Dathmaro...

- Pomyślałam sobie... - powiedziała równocześnie ze mną. Słysząc jednak mój głos, speszyła się wyraźnie, spuszczając nieco głowę. – Mów pierwszy.

- Nie – zaprzeczyłem. – Ty pierwsza.

Wcale nie chodziło o to, że byłem dżentelmenem. Nie byłem, lecz pewnie dla Dathmary stanąłbym na głowie, byleby tylko ją zadowolić. Podobnie jak Valegor usiłował zadowolić Claudię, jednocześnie próbując wprowadzić wobec niej własne rządy. Jak szło mu w rzeczywistości oswajanie partnerki, wiedzieliśmy tylko my, ponieważ szczęśliwie przy poddanych Claudia zachowywała się jak perfekcyjna żona. Uległa oraz oddana, podbijając tym sposobem serca nawet najtwardsze i zdobywając sympatię bezlitosnych członków irdiumskiej elity. Generałowie bowiem nie przestawali wychwalać swej królowej, ich żony czerpały z niej wzorzec, a tylko my podśmiechiwaliśmy się na cały ten cyrk w duchu.

- Pomyślałam sobie, że moglibyśmy spędzić dziś razem wieczór – powiedziała nieśmiało, spoglądając na mnie. Czujnym wzrokiem próbowała wybadać moją reakcję na swoje słowa. Podejrzewałem, że wyjście naprzeciw z inicjatywą kosztowało kobietę mnóstwo energii, a także odwagi. – Jeśli masz ochotę i... No, wiesz... Nie masz akurat nic lepszego do roboty.

- Proponujesz mi właśnie randkę, maleńka?

Spąsowiała, spuszczając głowę i bawiąc się włosami. Nie przeoczyłem, że odkąd poznaliśmy się na Lemurze, granatowo-fioletowe pasemka znacznie urosły, chociaż wciąż sięgały ledwie ramion. Jednak dzięki temu mogła spokojnie spiąć je klamrą bądź frotką, choć bardziej fantazyjne upięcia niestety wciąż odchodziły w zapomnienie. Mimo to włosy nosiła raczej rozpuszczone, jakby zostawiając na wszelki wypadek możliwość przesłonięcia się nimi niczym kotarą. 

Ująłem jedną z jej dłoni, zatrzymując w miejscu, ale nie odezwałem się ani słowem. Dathmara, jaką dane zostało mi poznać na pokładzie Lemury, znacznie różniła się od siedzącej przy mym boku, chociaż po chwili zastanowienia przyznać musiałem, iż wcale nie do końca.

Na Lemurze Dath jako początkująca techniczka również nie wychylała się zanadto do przodu. Była cicha, spokojna, chociaż fascynację w jasnofioletowych oczach dostrzegałem za każdym krótkim spojrzeniem na nią. Wtedy jednak jeszcze nie zdawała sobie kompletnie sprawy, iż ktoś taki jak ja darzy ją zainteresowaniem. Zresztą, gdyby nie doszło do wypadku, prawdopodobnie poprzestałbym na spoglądaniu, a ona... 

Wciągnąłem głęboko powietrze, uświadamiając sobie, co spotkałoby moją drobną ukochaną. Choć wiedziałem, że przyparta do muru potrafi walczyć o swoje. Kiedy wysunęła szaleńczą wręcz ideę kontrolowanego rozbicia się, w pierwszej kolejności uznałem, iż ze strachu i paniki postradała zmysły, lecz argumentację posiadała twardą, zdecydowaną oraz konkretną. Na samo wspomnienie niekontrolowanie dźwignąłem kącik ust. 

- Chyba tak – odpowiedziała w końcu, zdając sobie sprawę, że nie podejmę tematu, dopóki nie ustosunkuje się do zadanego pytania. – Wybacz, powinnam...

- Chętnie zabiorę cię na randkę – oznajmiłem.

Chciałem zapobiec jej ponownemu ukryciu się i zamknięciu w sobie. W fioletowych tęczówkach zauważyłem ten sam entuzjazm, jaki dostrzegałem, gdy przebywaliśmy w przestrzeni kosmicznej. Nawet nie próbowałem ukrywać, jak bardzo schlebia mi jej zachowanie, jeśli moją obecność gotowa była porównać do fascynacji ukochaną pasją.

- Naprawdę? - spytała, nie dowierzając. - Zgadzasz się?

- Oczywiście, maleńka. – Skinąłem głową, wywołując kolejny uśmiech na jej twarzy. – Na co masz dzisiaj ochotę? Spacer? Kolacja?

- W sumie to nie zastanawiałam się nad tym – przyznała. – Nie byłam w ogóle pewna czy się zgodzisz.

- Nie mam pojęcia, skąd pomysł, że mógłbym się nie zgodzić - stwierdziłem. - Jeśli akurat nie jestem zajęty pracą, zawsze chętnie spędzę z tobą czas.

- No, właśnie - mruknęła. - Nigdy nie wiem czy nie masz czegoś w planach. Moje obowiązki są zależne od Claudii i Valegora, a twoje...

- Moje zwykle można dostosować do potrzeb – poinformowałem. – Chociaż nie dziś. – Zmarkotniała, jakby spodziewała się, że jednak zmienię zdanie do wspólnie spędzonego wieczoru. – Maleńka, dziś mam tylko jedną pilną sprawę i potem jestem cały twój.

- Nie chcę ci zawa...

Pocałowałem Dathmarę, dociskając mocno wargi do czerwonych, podkreślonych malowidłem ust. Smakowała wybornie, jak zawsze zresztą, dlatego nawet nie śmiałem przerywać pieszczoty zbyt szybko. Przymknęła oczy, poddając się mej woli. Ufała mi, a to jeszcze mocniej podbudowywało moje niezaspokojone ego. Wsunąłem język do środka, gdzie jej zdawał się już wyczekiwać mojego nadejścia. Mruknęła, odchylając głowę, ale najbardziej ucieszył mnie fakt, że nie wzdrygnęła się, kiedy wsunąłem rękę w gęste włosy, jak uczyniła to tamtym pamiętnym razem. A jeszcze przed momentem sądziłem, że nie robimy postępów. Głupiec ze mnie.

- Yarhta! - Usłyszałem popularne na lemyrthiańskich planetach przekleństwo poprzedzające pytanie. - Czemu ja zawsze muszę natknąć się na was podczas migdalenia?

Warknąłem w kierunku podchodzącego bliżej Deshaya, kiedy Dathmara podskoczyła, odklejając się ode mnie. W mgnieniu oka zasiadała przy stole w przesadnie poprawny sposób. Nerwowo przesunęła rękami po blacie, zerkając to na mnie, to na naszego przeszkadzacza, po czym równie nerwowo zaczęła bawić się kosmykami.

- Trzeba było obrócić się na pięcie i iść w dowolne inne miejsce – stwierdziłem złośliwym tonem. – W posiadłości nie brak przestrzeni, chyba że celowo nas podglądasz?

- Też mi coś - burknął nonszalancko. - Jakbym nie miał co robić i chciał sobie popatrzeć, skorzystałbym z odpowiednich usług - uznał. - Na Irdium, o dziwo, nie brak panien, którym tylko jedno w głowie.

- Masz szczęście, że ojciec żadnej z nich cię nie dopadł – wtrąciła Dathmara, odzyskując wyraźnie wewnętrzną kontrolę. – Szkoda by było, gdyby Claudia straciła znamienitego ochroniarza.

- No, i widzisz? – zaśmiałem się, nie kryjąc dumy z zachowania mojej partnerki. – Powinieneś się ustatkować, Desh.

- Tak jak ty? – odciął się z wyraźną kpiną w głosie. – Wybacz, wolę nie siedzieć pod pantoflem.

- Ner wcale nie jest pantolfarzem – oburzyła się Dathmara, stając w mojej obronie. – Ale ciebie pewnie właśnie taki los spotka.

- Nie sądzę – odparł, rozciągając ramiona na sąsiadujących siedziskach. – Nie bawi mnie bujanie się z jedną panienką do końca życia i znoszenie jej kaprysów.

- Teraz tak mówisz – stwierdziła.

- Cały czas tak mówię, maleńka – zaznaczył stanowczo, akcentując ostatnie słowo.

Odniosłem wrażenie, że próbował dokuczyć bardziej mi niż Dathmarze, celowo określając moją kobietę czułym słówkiem, jakim się do niej notorycznie zwracałem. W końcu Dath rzeczywiście była maleńka w porównaniu ze mną czy choćby innymi napakowanymi przedstawicielami męskiego rodzaju. Poza tym chyba próbował udowodnić hipotezę, iż każdy mężczyzna w związku stopniowo zmienia się w pantoflarza. Tylko dlatego nie podjąłem wątku, nie chcąc dać zielonowłosemu rozmówcy satysfakcji.

- Bo teraz jeszcze dzieciak z ciebie – zripostowała odważnie. – Daj znać, jak już dorośniesz. Może wciąż jeszcze będziesz miał szansę spotkać jakąś sympatyczną i ułożoną kobietę.

Zupełnie jak nie moja Dathmara, chociaż podejrzewałem, że swobodniej czuła się w luźnych relacjach niż w związku. Wszak przyjaźń jeszcze nie została w żaden drastyczny sposób naznaczona piętnem cierpienia w postrzeganiu różowoskórej kobiety. Jednakże przyznać musiałem, iż mina przyjaciela prezentowała się w bezcenny sposób. Z dużym prawdopodobieństwem nawet on sam nie podejrzewał, że swoim aroganckim gadulstwem aktywuje w delikatnej i cichej zazwyczaj Dathmarze jakiś przełącznik, uruchamiając kobietę o odmiennej osobowości.

- Mówił ci już ktoś, że zbyt dużo przebywasz z Claudią? – zapytał w odpowiedzi, jakby miało go to uchronić od poruszania niewygodnych tematów.

- Bo jest szczera i błyskotliwa? – odparowała, dźwigając się z siedzenia. Nie pozwoliła jednak mężczyźnie się ustosunkować względem pytania, zwracając się do mnie, zanim szybkim krokiem opuściła pomieszczenie. – Idę się przygotować. Jak coś, będę u siebie.

- No, i wyszło szydło z worka – stwierdziłem, posyłając oniemiałemu Deshayowi złośliwy uśmieszek. Próbował igrać z ogniem i ostatecznie się poparzył. – Dzieciak z ciebie.

- A z ciebie pantoflarz – odciął się. 

Wyszczerzyłem zęby, ledwie powstrzymując zadowolenie. Jak dla mnie po wymianie zdań z Dathmarą, słowa mężczyzny brzmiały niczym balsam na rany.

- I przy okazji dojrzały mężczyzna.

- To ja już wolę robić za dzieciaka – uznał, rozpierając się jeszcze mocniej. – Bardzo zadowolonego dzieciaka swoją drogą.

- Nikt ci nie broni. Korzystaj, pókiś jeszcze nie dorósł, bo później razem ze mną będziesz siedział pod pantoflem – zaśmiałem się, dokuczając przyjacielowi perspektywą, której najwyraźniej próbował uniknąć. – Biedna ta nieświadoma niczego niewiasta, która z jakichś przyczyn zapragnie się z tobą zestarzeć.

- O ile się w ogóle doczeka.

Słowa Deshaya goniły za mną, lecz nie przystanąłem. Musiałem czym prędzej załatwić pilną sprawę wynikającą z polecenia Valegora. W końcu zaraz potem miałem randkę i za żadne skarby nie zamierzałem przegapić wieczoru w towarzystwie mojej kobiety. Szczególnie że inwencja wyszła od niej, nawet jeśli zaproszenie wystosowała w dosyć wstydliwy oraz odrobinę niezdecydowany sposób. Znaczyło to tyle, że wbrew wszelkim pozorom powoli naprawdę otwierała się na mnie, a także pespektywę związania ze mną. Choć niby byliśmy w związku, to jednak dosyć wolno się on rozwijał, a mimo to czułem, że warto było nie naciskać. Przynajmniej nie mocno.

Życzenie Valegora szczęśliwie okazało się nad wyraz proste, choć jak na mój gust zbyt czasochłonne. Aczkolwiek w chwili obecnej z roztaczającą się przede mną perspektywą randki, każde zajęcie sprawiałoby wrażenie nadmiernie angażującego. Zdecydowanie bardziej niż jeździć po mieście, wolałem spędzać czas sam na sam z partnerką. Jednakże pocieszałem się myślą, że dzięki temu ona mogła spokojnie wyszykować się na wspólny wieczór. Sam co prawda także się odświeżyłem, nie chcąc zaburzyć jej idealnego wyobrażenia o naszej randce. Brakowałoby tylko, żeby zatrzasnęła mi drzwi przed nosem, uznając, iż niewystarczająco się przygotowałem.

Kiedy wreszcie przystanąłem przed drzwiami prowadzącymi do komnaty przydzielonej Dathmarze, żołądek skurczył mi się nieoczekiwanie w niemiłosierny wręcz sposób. Zawahałem się, zamierając z uniesioną w górze ręką. Nie zapukałem, orientując się, że nagle setka wątpliwości zawładnęła myślami. Pytania bez odpowiedzi poczęły rodzić się w głowie, a nagle kwestie pozornie bez znaczenia poczęły zapierać dech w piersiach. Jeśli kiedykolwiek czułem strach, to zdecydowanie wolałem chyba walczyć na obcej planecie o przetrwanie, niż rozważać czy przygotowane na wieczór atrakcje przypadną mej kobiecie do gustu. Przełknąłem, lecz niestety wątpliwości nie rozpłynęły się w powietrzu niczym para obłoków rozwiewanych wiatrem.

- Ner?

Dathmara stanęła w drzwiach, przywołując mnie do rzeczywistości. Uśmiech rozpromieniający jej twarz rozwiewał strach i obawy, które powstały w ułamku sekundy, wyłaniając się z pustki. W spojrzeniu jasnofioletowych oczu gotów byłem natomiast utonąć, jeślibym w ten tylko sposób mógł spędzić wieczność przy jej boku. Ucisk odczuwalny przed momentem w żołądku przemieścił się wyżej, infekując serce, kiedy wzrokiem omiotłem kobiecą sylwetkę.

Włosy upięła spinkami, pozwalając im luźno spływać na ramiona. Oczy podkreśliła kredką i malowidłami, podobnie jak poczyniła to z wargami, które zawsze smakowały słodkością. Odkąd znaleźliśmy się w rezydencji, pierwszy raz w pełni odsłoniła ręce i ramiona, a także dekolt. Biała bluzeczka przesłaniała starannie piersi, ciągnąc się odrobinę asymetrycznie ku dołowi. I choć zwężenie przesłaniało biodra, jeden bok pociągnięty został niżej aż do połowy ud, marszcząc się przy tym i mieniąc srebrzystą barwą. Od bioder natomiast ciągnęła się krótka, stosunkowo zbyt krótka jak na Dathmarę spódniczka, sięgająca ledwie kolan w odcieniu nieba nieskażonego najdrobniejszą nawet chmurą w porze, kiedy słońce intensywnie ogrzewa planetę, mieniąc się szmaragdową zielenią kamieni dryfujących bezwiednie w atmosferze.

- Wyglądasz... - zacząłem, czując w ustach suchość. – Fenomenalnie, kochanie.

- Dziękuję – odpowiedziała znacznie bardziej odważnie, niż dotychczas miało to miejsce. Zmierzyła mnie spojrzeniem, na co żołądek ponownie zacisnął się w supeł. Czekałem niczym skazaniec na werdykt, modląc się w duszy o łaskę i zbawienie przed stryczkiem. – Ty też niczego sobie.

- Pomyślałem sobie, że zabiorę cię na spacer – oznajmiłem niepewnie.

Miałem szczerą nadzieję, że Dath nie zaplanowała już randki punkt po punkcie, a ja swymi pomysłami nie niszczyłem jej pięknych marzeń. Uśmiechnęła się ponownie, w oczach dostrzegłem błysk, a nie chcąc pozwolić jej czekać zbyt długo, wyciągnąłem rękę, sugerując, aby ją pochwyciła. Fakt jednak pozostawał faktem, a oglądając mocniej niż dotychczas odsłoniętą skórę kobiety, wolałem wepchnąć ją do sypialni i nie wypuszczać przez co najmniej kilka najbliższych godzin z łóżka. Chyba że w celach rekreacyjno-poznawczych, gdzie odpowiednio zwiedzalibyśmy wyposażenie przydzielonego jej pokoju.

- Mam nadzieję, że te buty się nadadzą.

Zerknąłem w dół, próbując dojrzeć, jakie obuwie zdobiło jej stopy. Jednakże ponieważ Dath zajmowała już miejsce przy mym boku, wzrokiem wcelowałem prosto w widoczny pomiędzy piersiami dołek. Przełknąłem, przypominając sobie, że idziemy na spacer, którego nie powinienem zbyt wcześnie kończyć przez nadmierny popęd seksualny. 

Niestety pragnienia coraz trudniej przychodziło mi kontrolować, ponieważ aż od dnia wylotu Lemurą na Quitar nie obcowałem z żadną niewiastą. W sumie nie byłem pewny czy w ogóle bym zdołał, skoro nie potrafiłem wyrzucić z myśli drobnej techniczki kosmicznego statku Randoma, niegdysiejszej dumy Lemyrthii.

- Powinny – odparłem, odchrząkując lekko chrypkę. Miałem nadzieję, że jej nie dostrzegła. Zwyczajnie bałem się, że uciekłaby ode mnie w popłochu, zauważając, co pożądanie z wolna wyczyniało z moim ciałem. – W przeciwnym wypadku zawsze mogę cię ponieść.

Zachichotała, traktując moje słowa jako żart. Przekląłem w duchu, powstrzymując język przed wyrzuceniem w powietrze wulgaryzmów. Nasza randka miała okazać się perfekcyjna, wolałem więc nie psuć jej słowami.

- Uważaj, bo jeszcze mi się spodoba i co wtedy zrobisz?

- Będę cię nosił przez cały czas? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie.

Znów się zaśmiała, a perlisty dźwięk jej śmiechu dotykał dogłębnie mego wnętrza. Uwielbiałem, kiedy była taka szczęśliwa i rozluźniona, co niezwykle rzadko się dotychczas zdarzało. Choć z każdym dniem Dath zdawała się coraz bardziej otwarta, jakby była kwiatem przeżywającym cykl stopniowego budzenia się do życia.

- Brzmisz, jakbyś nie był pewien czy w ogóle tego chcesz.

- Chcę, jestem pewien – zapewniłem. – Chcę całą ciebie.

Dath nie odpowiedziała, ale też uśmiech nie zniknął z jej twarzy. O kolejnym postępie świadczył fakt, iż nie zmarkotniała na szczere wyznanie. Dotąd odnosiłem wrażenie, jakby tylko częściowo zgadzała się na nasz związek, nie do końca traktując poważnie łączącą nas relację. Dziś otrzymałem definitywne zaprzeczenie, skoro Dathmara właśnie z własnej woli wybierała się ze mną na najprawdziwszą randkę. Nie zamierzałem zniweczyć szansy, jaką otrzymałem od samej Iskry. 

^^^^^^^^^^          ^^^^^^^^^^          ^^^^^^^^^^          ^^^^^^^^^^

Jak tam, kochani, kolejny rozdział? 
Przypadł Wam do gustu? 

Dajcie znać w komentarzach i pamiętajcie, że to Wy motywujcie mnie do działania <3 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top