3. just breathe

Sobota.

Nareszcie. 

Przetarłam sklejone snem powieki i podniosłam się z cichym stęknięciem. Założyłam roztrzepane pasma włosów za uszy, po czym wygrzebałam z szafy pierwszy z brzegu komplet. Ubranie się w zwykłe jeansy i koszulkę zajęło mi dziesięć minut, musiałam oczywiście odpoczywać po każdym wyczerpującym ruchu, przecież nie można się tak forsować o poranku. 

Wrzuciłam do ulubionej torby spore opakowanie pasteli, ołówków i parę szkicowników. Przez kilka ostatnich warsztatów zajmowaliśmy się malunkami, więc spodziewałam się dzisiaj odmiennej techniki. Dołożyłam do tego słuchawki, które i tak miałam zamiar wyjąć przed wyjściem z domu. 

Do kuchni zeszłam chwilę po ósmej. Nigdy nie przepadałam za ciszą panującą w niej o tej porze. Tata był wielkim śpiochem, więc w wolny od pracy dzień nie wstawał wcześniej niż o dziesiątej. Nucąc pod nosem gdzieś zasłyszaną melodię, przyszykowałam sobie śniadanie. Sprawnie opróżniłam talerz płatków kukurydzianych, z blatu wzięłam butelkę wody mineralnej i ruszyłam do łazienki wykonać poranną toaletę. 

Pół godziny przed czasem znalazłam się na ulicy, zakładając na uszy duże słuchawki. Puściłam wymieszaną playlistę i szybkim krokiem skierowałam się w stronę wynajmowanej przez panią Blythe świetlicy. Przygryzałam nerwowo wargę, nie nadążając nad swoimi myślami. Nie umiałam ich zrozumieć. Miałam czasami wrażenie, jakbym była zagubionym obserwatorem we własnej głowie. Nie rozumiałam ciężaru, który czułam od wczorajszego wieczoru. Nie byłam jednak głupia. Podświadomie wiedziałam, co mnie męczyło, mimo tego odsuwałam od siebie wszelkie myśli biegnące w stronę zbliżającej się daty. 

Oderwałam zęby od ust, dopiero kiedy poczułam metaliczny posmak krwi. Wywróciłam oczami zirytowana, nie znosiłam tych czerwonych, kilkudniowych przebarwień pojawiających się po przegryzieniu wargi. No cóż, było trzymać zęby przy sobie. 

Wolny marsz doprowadził mnie na miejsce w kilkanaście minut. Pchnęłam przeszklone drzwi niszczejącego budynku i weszłam po stromych schodach na trzecie piętro. Do dziewiątej brakowało jeszcze kwadransa, ale pani Blythe zdążyła już otworzyć pomieszczenie. Sala, w której odbywały się warsztaty, była dosyć przestronna, dzięki sporym oknom była też dobrze oświetlona i miała nawet ciekawy widok na miasto. 

Weszłam po cichu do środka i zsunęłam z głowy słuchawki. Zauważyłam kilka osób w grupkach rozmawiających ze sobą niegłośno. Rozpięłam żółty sztormiak i przesunęłam się w głąb pokoju. Nikt mnie do tej pory nie zauważył, więc nie chciałam zwracać na siebie niepotrzebnie uwagi przez witanie się. Podeszłam do jednego z krzeseł stojących pod ścianą i powiesiłam na oparciu kurtkę, a torbę oparłam o nogę. Przeczesałam rozwichrzone włosy palcami i w oczekiwaniu zajęłam wolne miejsce.

Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, przesunęłam wzrokiem po zebranych artystach. Większość twarzy kojarzyłam z cotygodniowych spotkań, ale – jak zwykle – mogłam dostrzec kilka nowości. Pani Blythe ubrana w długą spódnicę w kwiaty i opięty na jej ciele sweterek stała do mnie tyłem. Rozmawiała z grupą nieznanych mi osób. Było ich wyjątkowo wiele. Starsi mężczyźni zaraz obok kilku młodszych oraz dwie kobiety w średnim wieku. Gospodyni pomieszczenia żywiołowo i z pasującą jej radością tłumaczyła coś zebranym. Pokiwałam głową ze zrozumieniem, przypominając sobie moje początki.

Po przeprowadzce z Chicago tata przez dłuższy czas namawiał mnie do znalezienia sobie jakiejś odskoczni. W nowej szkole zobaczyłam uroczą, niewielką ulotkę zadeptaną przez nieuważny tłum uczniów. Wiedziałam, że to tam powinnam skierować swe kroki i tak też się stało. Pięć lat temu warsztaty plastyczne pani Blythe były zajęciami dla dosłownie kilku osób. Dopiero z biegiem czasu nasza grupa znacznie się powiększyła, mimo tego dalej mogłam ją nazywać kameralną.

  – W porządku, kochani! Dzień dobry wszystkim! – Przerwał moje rozmyślania donośny głos kobiety. Oderwałam podbródek od dłoni, na której był oparty i wstałam na nogi, odpowiadając na przywitanie. – Mamy dzisiaj zaszczyt gościć kolejnych nowicjuszy. Mam nadzieję, że będziecie się tutaj czuli jak w domu. – Uśmiechnęła się promieniście. Mnie by z pewnością od tego rozbolały policzki. – W związku z tym, że jest to dosyć liczna grupa, pomyślałam, że moglibyśmy się spotkać przy jakimś cieście w przyszłym tygodniu, aby wszyscy mogli się dobrze poznać. Co wy na to?

Przygryzłam wargę w zamyśleniu, nie wiedziałam, co o tym sądzić. To miłe ze strony pani Blythe, że tak troszczyła się o nasze relacje, ale nigdy nie byłam jakoś specjalnie blisko z nikim z grupy; jak już wiele razy powtarzałam – byłam wyobcowaną jednostką, trzymającą się swojego pędzla. Dlatego też raczej nie zamierzałam wybierać się na owo spotkanie. 

W sali rozeszły się różne głosy aprobaty, na co uradowana kobieta sprawnie ustaliła datę, godzinę oraz miejsce. Założyłam za ucho ciągle wpadające mi na twarz włosy i poprawiłam na nosie okulary. Nie znosiłam tego, jak samoistnie z niego zjeżdżały. Ugh.

  – Już się nie mogę doczekać! Ach! Wasze prace na wystawę możecie zostawiać u mnie po zajęciach. Ale teraz, nie traćmy już więcej czasu. Dzisiaj zaczynamy rysunek ołówkami albo kredkami, co kto woli. Wyjmijcie swoje przybory i siądźcie, gdzie wam wygodnie. Tematem będzie to, co widzicie. Bądźcie kreatywni. Niech wena wam sprzyja! – Uśmiechnęła się po raz setny. 

Wzięłam głęboki oddech, aby ocknąć się z lekkiego odrętwienia, w które – nie wiedzieć kiedy czy dlaczego – wpadłam. Wyjęłam z torby ołówki, które wolałam zdecydowanie bardziej od kredek. Czarno-białe dzieła miały w sobie coś, czego nie dało się oddać żadnym innym kolorem. Tajemniczość? Smutek, nawet w wesołej scenie? Niepewność? Żal, tęsknota...

Mój wzrok padł na parapet w ścianie na przeciwko. Nie, nie miałam zamiaru go rysować, ale to, co znajdowało się za szybą. Szybkim krokiem przeszłam przez salę i wdrapałam się  na podokiennik. Na dworze od kilku minut padał rzęsisty deszcz. Jego krople pięknie spływały po przeźroczystej tafli, zamazując tym samym wszelkie widoki. To było to.

W pomieszczeniu rozbrzmiały pierwsze dźwięki Mozarta, co było znakiem do rozpoczęcia pracy. Pani Blythe na każdych zajęciach puszczała muzykę klasyczną wybranego kompozytora, która wyciszała nas i pomagała się skupić na zadaniu w spokojnej atmosferze. Bardzo często padało właśnie na tego austriackiego geniusza. Jego kompozycje były nie tylko muzycznym, ale również matematycznym arcydziełem. Naprawdę potrafiłam się tym zachwycać. 

Moja klatka piersiowa unosiła się równomiernie, oczy przeskakiwały z szyby na kartkę szkicownika i z powrotem, palce lekko zaciskały się na kolejnych ołówkach, ręka powoli i starannie przesuwała się po powierzchni papieru, co jakiś czas poprawiając spadające okulary. 

Moją monotonię przerwała przystająca koło mnie pulchna osoba. Uniosłam swój wzrok znad pracy i uśmiechnęłam się delikatnie do pani Blythe. 

  – Chciałabym, żebyś przyszła we wtorek – oznajmiła bez ogródek, patrząc prosto w moje oczy. Mechanicznie otworzyłam usta, chcąc coś powiedzieć, ale kompletnie zabrakło mi słów. Nie taki był plan!

  – Ale... – zająknęłam się.

  – Proszę, North. Jesteś moją podopieczną od kilku lat, to dla  mnie ważne, żebyś była jedną z osób, które przywitają w naszej grupie nowych.

  – Ale ja się nie nadaje. Przecież pani wie, że nie jestem... ekstrawertykiem czy nawet wychodzącym do ludzi introwertykiem. Jestem odludkiem i nie chadzam na tego typu wydarzenia, więc podziękuję. 

To chciałam odpowiedzieć. A jedynym, na co się zdobyłam, było niepewne skinięcie głową. Byłam tak bardzo nieasertywną osobą, jeśli ktoś mnie o coś ładnie prosił. Szczególnie ktoś, kogo widziałam jako swojego mistrza. Pani Blythe zdecydowanie pełniła w moim życiu ważną, wyjątkową rolę. Nie umiałam jej odmówić, kiedy prosiła mnie o to tak wprost. 

  – Domyślam się, że nie jest to twoja ulubiona rozrywka, nie będę cię zmuszała do mówienia, nawet możesz siedzieć w kącie i się nie odzywać. – Zachichotała pod nosem kobieta, jakby czytając mi w myślach. Tak właśnie zamierzałam spędzić to popołudnie. – Wystarczy, że się pojawisz. 

  – Będę – odpowiedziałam zdawkowo, siląc się na ponowny uśmiech. 


O czternastej wszyscy odłożyliśmy nasze przybory. Był to jeden z niewielu razy, kiedy udało mi się ukończyć moją pracę. Może dlatego, że wybrałam bardzo mały, zeszytowy format. Zeskoczyłam na ziemię i aż stęknęłam z bólu. Przez ostatnich pięć godzin kompletnie nie zwracałam uwagi na mało wygodną pozycję, w której się znajdowałam. Byłam nastawiona na skończenie rysunku na czas, wyłączając odbieranie wszystkich innych bodźców. 

Potarłam obolały kark ręką, krzywiąc się przy tym nie tylko z powodu zastałego kręgosłupa, ale również zranionego wczoraj wnętrza dłoni. Westchnęłam ciężko, po czym wzięłam swoją pracę i położyłam ją na podłodze na środku sali, wedle polecenia pani Blythe. Czasami chciała, żebyśmy zobaczyli swoje prace i ewentualnie mogli o nich porozmawiać. Małe rozmiary mojego szkicu ginęły w kolorach i wielkościach innych prac, ale nie przejęłam się tym. Nie potrzebowałam zauważenia. 

  – Dzisiejszym tematem było to, co widzisz. Jestem bardzo ciekawa waszych spostrzeżeń. Jeśli ktoś chciałby powiedzieć coś o jakiejś pracy, nie wstydźcie się. Pamiętajmy jednak o kulturze i o uczuciach drugiej osoby, kochani.

 – Bardzo podoba mi się pomysł czystej strony z kontrastującą, wielobarwną lampą w centrum – zaczął ktoś starszy, kiedy ustawiliśmy się dookoła naszych prac. 

  – Dobra przestrzenność i światłocień w tych kwiatach.

  – Interesujące ujęcie osoby przy sztaludze. Wydaję mi się, że proporcje są niedokładnie zachowane, ale podoba mi się rozmyty kontur postaci, wygląda trochę mrocznie, ale ciekawie, nie powiem, ciekawie.  

Przeskakiwałam wzrokiem z rysunku na rysunek, przypatrują się detalom, na które była zwrócona uwaga. 

  – Według mnie, to oko jest dzisiaj najlepszą pracą – odezwała się następna osoba. Szybko odszukałam szkic, o który jej chodziło. Leżał tuż pod moimi nogami. Kiedy ogarnęłam jego całość, aż zachłysnęłam się powietrzem. 

Znałam każdy szczegół. Każdą krzywiznę powieki i plamkę w tęczówce. Co się działo?

Ktoś narysował moje oko. 

Moje. Oko.

A przecież nikogo tutaj bliżej nie znałam. Jak długo ktoś musiałby mi się przypatrywać, żeby uchwycić każdą cechę mojego oka? Jak mogłam kogoś takiego nie zauważyć? To trochę przerażające. Szkic był piękny, naprawdę, ale to było zdecydowanie trochę bardzo przerażające. Trochę bardzo okropnie przerażające.

Wypuściłam wstrzymywany oddech i przygryzłam boleśnie wewnętrzną część policzka. Uniosłam swój wzrok, aby przyjrzeć się uczestnikom. Nie wiem, czego oczekiwałam. Na pewno kogoś z napisem na koszulce "To ja wpatrywałam się w ciebie całe pięć godzin". Niestety, nikt takowej nie posiadał. Poczułam się dziwnie nieswojo i zapragnęłam się schować.

A może tylko mi się wydawało, że to moje oko?

Nie, przecież widzę je codziennie w lustrze.

Nic dziwnego, że nie potrafiłam się skupić na kolejnych pracach i uwagach. Chciałam wracać już do domu. 

Na szczęście nie musiałam czekać długo. Kilka minut później zadowolona z nas pani Blythe ogłosiła koniec zajęć. Wypuściłam ze świstem długo wstrzymywane powietrze i skierowałam się po swoją kurtkę i torbę. Tym razem jednak, kiedy zarzucałam na ramiona żółty sztormiak, czułam na swoich plecach czyjś wzrok. Nakazywałam sobie w głowie się uspokoić, oddychać, nie przesadzać, ale nie mogłam się pozbyć tego wrażenia.

Rozejrzałam się przez ramię po pomieszczeniu, chcąc wyłapać cokolwiek lub kogokolwiek podejrzanego. Już miałam się odwrócić z powrotem, kiedy kątem oka natrafiłam na sylwetkę wysokiego mężczyzny. Jego oczy były skierowane dokładnie na mnie. Kiedy nasze spojrzenia przecięły się, poczułam zimny dreszcz przebiegający po moim karku. 

Zmarszczyłam brwi i czym prędzej opuściłam pomieszczenie. Z tego wszystkiego zapomniałam się nawet pożegnać. Moje myśli były za bardzo zajęte przetwarzaniem tej dziwnej sytuacji. 

No dobra, North, ogarnij się, nakazałam sobie. Może po prostu ktoś na mnie spojrzał, kiedy pani Blythe ogłaszała temat zajęć i mając fotograficzną pamięć, stwierdził, że właśnie moje oczy narysuje. 

To dalej było niepokojące, że zarejestrował tyle szczegółów. Moje myśli zbyt szybko się przeplatały. Nie nadążałam nad ich wyłapywaniem.

Zacisnęłam zęby, kiedy wypadłam na świeże powietrze. Czułam się nieswojo. Możliwe, że przesadzałam, ale nie mogłam już tego zatrzymać. 

Bałam się.

Zaczęłam bezwiednie pocierać palcami nadgarstki, które nagle stały się nieznośnie swędzące. Przesuwałam po skórze paznokciami coraz mocniej. Podświadomie wiedziałam, że jak najszybciej muszę się znaleźć w domu. Po kilku minutach marszu moja klatka piersiowa zaczęła zaciskać się wokół płuc, utrudniając mi tym oddychanie. W uszach dudnił mój przyspieszony puls. Starałam się nabierać powietrza jak najwięcej, na siłę zwalniając tempo wentylacji, jakie narzucił mi mój spanikowany organizm.

Oddychaj, N. Wdech, wydech. 

Umrę. 

Wdech, wydech. Już z tego nie raz wychodziłaś.

Moje serce zaraz przestanie pracować. Umrę na środku ulicy.

Wdech. Wydech. Uspokój się.

Ja nie chcę umierać. Proszę, przestań mnie zabijać.

Nie wiedziałam, co działo się dookoła mnie. Byłam uwięziona w szklanej kuli, przez którą przedostawały się do środka tylko strzępki ulicznego hałasu. Chciałam wołać o pomoc. Ale z trudem łapałam oddech. Moje nogi bezwiednie prowadziły mnie w stronę domu. Zostało mi tylko kilka kroków.

Dasz sobie radę. Wdech, cztery, zatrzymaj, cztery.

Uduszę się.

Wydech, cztery. 

Szarpnęłam za klamkę i wpadłam do środka. Łzy spływały po mojej twarzy, starałam się słuchać racjonalnej części mnie, ale nie chciałam umierać. Tak bardzo się bałam.

Znowu się zaczęło.


_______

Macie jakieś pomysły, teorie, uwagi? Dajcie znać, co myślicie o rozdziale! Dziękuję ponownie za zaskakującą aktywność pod poprzednimi rozdziałami <3 

Do soboty ;)

LBS


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top